Czas czarnego słońca cz.4

           Nie od razu go zauważyła. Siedział pod samą ścianą, bokiem do sali, nieruchomy i jakby zamyślony, o ile w tym miejscu ktokolwiek bywał kiedykolwiek zamyślony. Podeszła bliżej i właśnie ten bezruch zwrócił jej uwagę. Dokoła wrzały dziesiątki banalnych rozmów, stukały o blaty stołów puste lub pełne szklanki, gęsty dym papierosowy tańczył w słabych promieniach słońca, przebijających się z trudem przez niewielkie i mocno przybrudzone szyby. Dokoła tętniło życie, jakiekolwiek ono było. Tylko w tamtym jednym kącie czas stał w miejscu, a wszelki ruch zamarł w którejś sekundzie szaleńczego, nieprzerwanego pędu naprzód.

     Patrzyła na profil siedzącego samotnie człowieka i miała wrażenie, jakby obserwowała nierealną figurkę, zamkniętą w szklanej kuli, na zawsze odgrodzoną od świata. Przez chwilę zamajaczyła jej w głowie irracjonalna myśl, że ktoś potrząśnie tą szklaną kulą i na ciemne włosy i plecy nieruchomej ludzkiej figurki spadną płatki sztucznego śniegu.

     „Jak wiórki kokosowe" – pomyślała bezsensownie.

     Ocknęła się z chwilowego odrętwienia i powoli podeszła do stolika. Tak, to on. Ten sam mężczyzna, który siedział na kanapie Vince'a. Powoli podniósł głowę i spojrzał na nią, ale dopiero wtedy, gdy stanęła bardzo blisko, tuż obok. Patrzył długo, ale miała wrażenie, że w jego spojrzeniu kryje się tylko obojętność i pustka. Odezwała się, kiedy odwrócił wzrok.

     – Chodź ze mną, Ernest.

     Drgnął nieznacznie na dźwięk swojego imienia. Od ilu to już lat nie wymówiła go żadna kobieta? Dokonał w pamięci szybkich obliczeń. Wyglądało na to, że od prawie pięciu lat żadna kobieta nie powiedziała do niego po imieniu.

     „Kobieta? – pomyślał z ironią. – Przecież to jeszcze dziewczynka. Pewnie nie wpuściliby jej do żadnego ekskluzywnego lokalu. Kim może być, skoro w tym wieku włóczy się po dzielnicy portowej i odwiedza takie meliny, jak mieszkanie Starka? Nieletnia prostytutka? Całkiem możliwe. Nic innego tutaj nie pasuje. Nie, mam pod dostatkiem cholernych kłopotów. Nie potrzeba mi kolejnych, z obyczajówką. Zwłaszcza że ten etap życia mam już za sobą. Nie pomagało, więc skończyłem z tym, nie było sensu, najmniejszego sensu..."

     Myśli przetaczały się przez jego zmęczony mózg z szybkością rwącego, górskiego potoku i z mocą ogromnej śnieżnej lawiny. Z trudem nad nimi panował. A może nawet nie panował wcale.

*

          „Starałem się zagłuszyć panikę, która mnie wtedy ogarnęła – pomyślał już całkiem spokojnie. Ponad rok po tych wydarzeniach mógł myśleć o nich z całkowitym spokojem. Chodniki na Times Square stały się już zupełnie mokre. – Dlaczego ogarnął mnie wtedy ten irracjonalny, paniczny strach? Czy tamtego dnia jakiś pojedynczy neuron w moim mózgu znał ciąg dalszy i chciał za wszelką cenę przeszkodzić mi... – Bolesny skurcz, który przez ułamek sekundy przemknął przez jego klatkę piersiową, zakłócił spokojny tok rozmyślań. – Nie. Wtedy jeszcze nikt nie mógł przeczuwać. I ona też nie wiedziała, że tak to się skończy. Boże, nie wiedziała! Bo gdyby wiedziała, chociażby przypuszczała, co stanie się za rok, nie zrobiłaby mi tego. Przecież dziś powiedziała... Powiedziała prawdę. Nie kłamała. Wiem to z całą pewnością, że Jenny nie okłamała mnie dzisiaj.

     Domyślam się, co mnie tak przeraziło tamtego sierpniowego popołudnia w tanim, zadymionym portowym barze. Spojrzałem jej w oczy i już wtedy wiedziałem. Wiedziałem o niej to samo, czego ona dowiedziała się, patrząc w moje oczy. Jedyne iskry prawdy w maskach naszych twarzy. Oboje wtedy wiedzieliśmy, bo powiedziały nam to nasze oczy, że ani ona, ani ja nie byliśmy z tamtej rzeczywistości, z portowej dzielnicy szulerów, złodziei i wszelkich innych szumowin. Zrozumiałem, że nie jest młodocianą prostytutką, zanim jeszcze zobaczyłem jej samochód. Ale mój przytępiony alkoholem mózg bronił się do ostatniej chwili, do końca."

*

     – Chodźmy stąd. – Jej głos dotarł do niego z bardzo daleka.
     – Nie mam pieniędzy – odezwał się cicho, ochryple. – Nie stać mnie na...
     – Chodź, Ernie – przerwała mu.

     Wstał od stolika szybko, gwałtownie. Miał nadzieję, że ona zobaczy wyzywający wyraz jego twarzy. Spojrzał na nią z góry – był wyższy o głowę – ale dziewczyna już się odwróciła i niespiesznie podążała w stronę kontuaru. Drobnej budowy, szczupła i zgrabna jak jasna cholera. Poprzez srebrzystą woalkę dymu papierosowego jej sylwetka wyglądała jak miraż, jak widmo z pogranicza snu i jawy. Pospieszył za nią. Nie, ani przez chwilę nie zamierzał pozwolić, by triumfowała. Szedł za nią, żeby udowodnić jej, że...

     Właśnie, co zamierzał udowadniać? Co mógł udowadniać w sytuacji, w której się znajdował? Bardzo szybko uświadomił sobie, że nic i kiedy mijali barowy kontuar, za którym niepodzielnie panował król Smutniejszy Z Braci, Ernesta Braddocka znów ogarnęła fala zwątpienia i rezygnacji. Ale nie zatrzymał się, nie cofnął. Szedł za nią, aż znaleźli się na zalanym słońcem, rozpalonym do czerwoności portowym nabrzeżu. Kątem oka dostrzegł Cammiego na rozklekotanym, ledwo trzymającym się kupy wózku inwalidzkim.

     „Homary będą tanieć..." – przemknęło mu przez myśl, bezwiednie, jak utarte hasło, które pojawia się automatycznie na widok tego, czy innego przedmiotu. Tym razem takim przedmiotem był Cammi. Przewidywalny do bólu inwalida, o którym Braddock tak naprawdę nie wiedział nic.

     „Czy kiedyś też miał marzenia? – pomyślał, starając się nie patrzeć w stronę Cammiego i nie słuchać jego chrapliwego głosu. – Czy chciał mieć piękny apartament na Manhattanie i chodzić do pracy w garniturze, z czarną, skórzaną aktówką? To ja. To ja siedzę na tym wózku za dziesięć albo piętnaście lat. Uznany pisarz z Greenwich Village, laureat nagrody...".

     – Wsiadaj. – Usłyszał jej głos i nieprzytomnie spojrzał na srebrne Lamborghini. Upał lał się z nieba, ale on był pewny, że w tej cholernej furze klimatyzacja działa bez zarzutu.

     „Który alfons pożycza brykę panience na godziny?" – pomyślał.

     – Bez prawa jazdy – dodał, choć powiedział to bardzo cicho.
     – Słucham? – Dziewczyna spojrzała na niego z zaciekawieniem i zmarszczyła brwi. Wyglądała teraz jeszcze młodziej. I... niewinnie?
     – Jeździsz bez prawa jazdy. – Nie wiadomo, czy było to pytanie, czy stwierdzenie oczywistego faktu.
     – Prawo jazdy mam od sześciu lat – rzuciła obojętnym tonem i wsiadła do samochodu.

     Przez chwilę stał bez ruchu, próbując przeanalizować jej ostatnie słowa, ale na próżno. Nie pojmował ich sensu. Wreszcie i on wsiadł do przyjemnie chłodnego, luksusowego wnętrza.

     – Zawsze tak długo każesz na siebie czekać? – padło nieco ironiczne, ale nie złośliwe pytanie.
     – Powiedz mi, czego ty chcesz? Czego chcesz ode mnie?
     – Dowiesz się. Już niedługo – przekręciła kluczyk i silnik zamruczał dyskretnie.

     Tego dźwięku Braddock nie słyszał już dawno – łagodny pomruk, wyciszony przez komfortowe wnętrze dobrej klasy samochodu. Ostrożnie oparł się o miękką skórzaną tapicerkę wygodnego fotela. Kątem oka zauważył ręczną skrzynię biegów i radioodtwarzacz samochodowy wysokiej klasy. Nie miał wątpliwości. To auto nie wyglądało na wóz jakiegoś alfonsa, a już z pewnością nie takiego z portowej dzielnicy. Przez chwilę zastanawiał się nawet, kim może być ta śliczna, młodziutka dziewczyna i czy to niesamowite Lamborghini naprawdę należy do niej. Przez chwilę próbował to odgadnąć, ale zaraz potem uświadomił sobie, że nawet nie zna jej imienia, więc cała reszta nie miała najmniejszego znaczenia. Tylko dlaczego pozwolił zabrać się z knajpy, dlaczego wsiadł do samochodu tej obcej dziewczyny? Dlaczego nie zapytał jej, kim jest i dokąd go zabiera? Ale czy i to miało jakiekolwiek znaczenie? Nie miało. Tamtego upalnego sierpniowego dnia, w chłodnym, klimatyzowanym wnętrzu sportowego samochodu, dla Ernesta Braddocka – człowieka, który nigdy nie zostanie uznanym pisarzem w Greenwich Village – nic nie miało znaczenia. Obojętnie wpatrywał się w mijany po drodze krajobraz, w wiecznie spieszących dokądś ludzi. Tych, którzy jeszcze mieli w życiu jakiś cel, którym chciało się mieć marzenia i którzy wierzyli – mniej lub bardziej – że one się spełnią.

     – Ależ ty jesteś gadatliwy.

     Głos tej dziewczyny, której nie znał nawet z imienia, przyjemny, dźwięczny głos. Czy otworzyłaby przed nim drzwi swojego pięknego samochodu, gdyby wiedziała, co pięć lat temu zrobił żonie? A może była taka sama jak on? Albo doświadczyła tego samego, co Connie i teraz brała odwet na każdym napotkanym na swej drodze facecie? Tak, to by do niej pasowało. Connie nigdy nawet nie pomyślałby o czymś tak wstrętnym jak zemsta. Connie była czysta i dobra, jak anioł.

     „Jezu – pomyślał z politowaniem. – Jaki znowu anioł, do jasnej cholery?"

     Ale tak, to się zgadzało – Connie nigdy by się nie zemściła. Natomiast do tej tutaj pasowało to jak ulał. Zemsta pasowała do dziewczyny, która z podniesioną głową wchodzi do najgorszej mordowni w porcie i jak gdyby nigdy nic przechodzi pomiędzy stolikami tych wszystkich szumowin, zamroczonych kilkoma głębszymi i – co najdziwniejsze – nie pada z ich strony żaden wulgarny komentarz pod jej adresem. Tak, Braddock gotów był przysiąc, że nie usłyszał ani jednego wulgarnego słowa, kiedy szedł za nią do wyjścia. Ani jednego słowa, które byłoby ordynarną, portową zaczepką. Wydawało mu się nawet, że któryś z nich, jeden z siedzących w Midnight Sun facetów, podniósł rękę i pozdrowił ją. Tak zupełnie zwyczajnie, po kumpelsku. Kim, do cholery, była ta dziewczyna, która nie obawiała się zaparkować luksusowego Lamborghini w najgorszej dzielnicy w mieście? Już po raz drugi tego dnia zadał sobie to pytanie.

     – Nie mam pojęcia, kim jesteś. Nawet nie wiem, jak ci na imię – mruknął, bo w gruncie rzeczy wcale nie chciał nawiązywać rozmowy. Ostatnimi czasy raczej stronił od towarzystwa. Od jakiegokolwiek towarzystwa.
     – Jenny – powiedziała. – Tak mam na imię.

     „Jenny – powtórzył w myślach. – Pasuje do ciebie. Jest takie... bezkompromisowe."

     – Dokąd mnie wieziesz? – spytał znów, ale bez większego zainteresowania.
     – Do domu – odparła.

     Tak po prostu i zwyczajnie: do domu. Możliwe, że ona miała dom. Z całą pewnością go miała, a jeśli ten samochód należał do niej, to Braddock z grubsza mógł wyobrazić sobie także jej mieszkanie.

     „Nie mieszka z rodzicami – pomyślał. – Takie jak ona nie mieszkają z rodzicami. Co najwyżej ma współlokatorkę. Prawdopodobnie cycatą blondynę, która pracuje w jakimś klubie nocnym. Dziewczyny dorabiają sobie na boku, ale nie mają alfonsa. Działają na własną rękę. Luksusowe call girls. Ale skoro tak, to co w tej całej historii robi ktoś taki jak ja?"

     Nie miał czasu na dalszy tok absurdalnych rozmyślań, bo samochód Jenny zwolnił, a potem przez rozsuwaną automatycznie bramę, miękko wtoczył się na brukowany podjazd przed okazałą willą. Braddock przełknął ślinę. Zobaczył przed sobą wspaniały budynek, z nieskazitelnie białą elewacją, kontrastującą przyjemnie z ciemnymi futrynami olbrzymich okien, za którymi widział misternie upięte firanki. Na tarasie powyżej wejścia zieleniły się soczyście różnego rodzaju ozdobne iglaki w ogromnych donicach. Kwietniki po obu stronach podjazdu także obsadzono iglakami we wszelkich odcieniach zieleni. Żadnej pstrokacizny ani kolorowego kwiatowego chaosu. Tylko stonowane morze zieleni i Braddock z uznaniem pomyślał o ogrodniku, który zaprojektował ten teren. Jedna z dwu bram garażowych otworzyła się i Jenny wprowadziła Lamborghini do środka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top