Czas czarnego słońca cz.31

                                                                          *

           Zanim następnego dnia wybrała się do notariusza, żeby przepisać na Ernesta akt własności mieszkania na Manhattanie, podjechała do firmy i poinformowała, że Braddock bierze tydzień wolnego. Przy okazji umówiła na wtorkowe popołudnie spotkanie z kilkoma osobami, którym zamierzała przekazać szczegółowe instrukcje dotyczące kierowania przedsiębiorstwem. Z dwoma zaufanymi prawnikami umówiła się na spotkanie za kilka godzin. W myślach szacowała, czy zdąży ze wszystkim. Paszport miała odebrać następnego dnia. Dowley powinien czekać na nią mniej więcej za kwadrans jedenasta. Bilet na samolot zamierzała zarezerwować zaraz po tym, jak odbierze dokumenty w Queens. A zatem na wszystko miała góra trzy dni.

     Robiło jej się zimno na myśl, że Brunch właśnie składa zeznania, które obciążają także ją. Pozostawała nadzieja, że będzie trzymał gębę na kłódkę, zanim prokurator nie przedstawi mu bardzo opłacalnej propozycji. Aż tak opłacalnej, że przebije ryzyko narażenia się Włochom. A to dawało nadzieję na czas potrzebny na bezpieczne wydostanie się z kraju. Tak czy inaczej, nie należało zwlekać.

     Trzy dni – tyle pozostało na domknięcie wszystkich niezbędnych spraw. A jeszcze mniej z tego czasu miała dla Ernesta. Ciągle rozważała dziesiątki możliwości i sposobów, żeby powiedzieć mu, że musi wyjechać. Na długo. Na bardzo długo. I prawdopodobnie bez możliwości kontaktu. A jeśli czas wydłuży się zbyt bardzo, może okazać się, że nie zobaczą się już nigdy więcej. Ale tego nie mogła mu powiedzieć. Szczere wyznanie całej prawdy także uznała za złe rozwiązanie. Nie dlatego, że mu nie ufała, ale uznała, że im mniej będzie wiedział, tym lepiej dla niego.

     Kiedy rozważyła rozmaite opcje, z których każda miała jakieś minusy, ostatecznie zdecydowała, że powie części prawdy. Bardzo ogólnej, bez konkretów. Nie wykluczała też, że może być zmuszona nieco minąć się z prawdą. Znów dla jego dobra. A kiedy ustaliła już sama ze sobą, co powinna powiedzieć, musiała jeszcze zastanowić się, jak to zrobi.

                                                                        *

          „Niczego się nie domyśliłem..." – Braddock odpłynął myślami do tamtych chwil, ale z zadumy wyrwał go widok kelnera odchodzącego od stolika obok.

     – Czy mógłbym prosić jeszcze dwa razy to samo? – zagadnął go Ernest, wskazując puste szkło.

     Tamten w odpowiedzi uśmiechnął się nieznacznie i skinął głową. Pojawił się już w chwilę potem, niosąc kolejne pełne szklanki. Braddock wyjął banknoty i położył je na tacy, zanim obsługujący zdążył umieścić na stoliku drugiego drinka. Ruchem dłoni Ernest dał mu do zrozumienia, że nie oczekuje na wydanie reszty.

     – Nie przychodzi? – rzucił kelner półgłosem i obdarzył Braddocka spojrzeniem pełnym zrozumienia.

     Był bardzo młody, pewnie dlatego nie zdawał sobie sprawy z niestosowności swojego pytania. Coś takiego mogło uchodzić przy barze u Braci albo u Ramireza, ewentualnie z bardzo zaprzyjaźnionym barmanem w jakimś ekskluzywnym lokalu, ale nie w takiej sytuacji jak ta. Braddock zbył to milczeniem. W tamtym momencie dużo bardziej wolałby, żeby chodziło o wystawienie go do wiatru na randce, a nie wystawienie na całą resztę życia.

     „Dlaczego wtedy, kiedy powinienem mieć najwięcej wątpliwości i podejrzeń, straciłem czujność i niczego się nie domyśliłem? Może dlatego, że przez ostatnie tygodnie życie toczyło się tak spokojnie i dobrze? Zapomniałem o Donatellim. O Marstonie. A policja już nas nie nachodziła. Czy to możliwe, że zepchnąłem wszystko do podświadomości? Że wyparłem to, co mogło mnie zranić i spędzać mi sen z powiek? Straciłem czujność. A gdybym nie stracił? Niczego by to nie zmieniło. Jenny wyjechałaby, tak czy inaczej. Nie miała wyboru. A ja ciągle nie znam całej prawdy. Wiem, że nie chodziło tylko o te rzeczy, o których mi powiedziała. To musiało być coś poważniejszego, skoro tak zależało jej, żeby zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Czy powinienem mieć jakąś nadzieję, skoro ciągle zachowała tę willę na Staten Island i Abelard Star? Nie, bo pewnie chodzi tylko o to, że zwyczajnie nie zdążyła tego sprzedać. A więc już nigdy jej nie zobaczę."

     Wychylił drinka jednym haustem i po raz kolejny nie mógł zrozumieć, dlaczego nie jest w stanie się upić.

     „Nie przyszła – pomyślał, przypominając sobie pytanie młodego kelnera. – I już nigdy nie przyjdzie."

                                                                        *

          Kiedy we wtorek około południa odebrała paszport od człowieka zwanego Joshua, udała się wprost na spotkanie z pełnomocnikami i kilkoma najważniejszymi szefami ze swojego przedsiębiorstwa. W sali konferencyjnej pojawiła się kilkanaście minut spóźniona, bo chcąc dostać się na drogę ekspresową Long Island, pomyliła zjazdy na estakadzie przy Grand Central.

     Współpracownicy przywitali ją bez entuzjazmu. Choć zdążyli już przyzwyczaić się do objęcia rządów w firmie przez młodą szefową, to ciągle jeszcze wielu z nich odnosiło się do tego faktu sceptycznie. Dla nikogo nie było tajemnicą, że gdyby nie sowicie opłacani, wysoko wykwalifikowani doradcy, dziewczyna nie podołałaby tak trudnemu zadaniu, jak kierowanie biznesem, który latami budował jej ojciec.

     Ale coś takiego miało swoje dobre strony w sytuacji, w której znalazła się Jenny Abelard, bo kiedy oznajmiła, że musi wyjechać na czas nieokreślony – a według wszelkiego prawdopodobieństwa bardzo długi – i kontakt z nią może być utrudniony, uznali to za zwyczajną fanaberię niedojrzałej dziewczyny.

     Przez cały czas trwania narady nie usiadła ani na chwilę. Przechadzała się w pobliżu swojego miejsca u szczytu długiego, mahoniowego stołu konferencyjnego, raz po raz wkładając rękę do kieszeni płaszcza, którego nie zdjęła, i zaciskała palce na paszporcie przywiezionym z Queens.

     Na koniec poprosiła, by Simon, Warren, Andrew i Keegan – czterej zaufani doradcy – pozostali jeszcze kilka minut dłużej, podczas gdy pozostali mogli udać się do swoich zajęć. Poinformowała doradców, że będą się kontaktować za pośrednictwem jej dwu osobistych prawników, z którymi omówiła wszystko poprzedniego dnia. To była jedyna w miarę bezpieczna droga komunikacji, bo obowiązywała ich klauzula poufności informacji, a możliwość założenia podsłuchu była praktycznie równa zeru. Obaj zapewnili ją, że nikt przy zdrowych zmysłach nie porwałby się na zakładanie nielegalnej pluskwy u żadnego członka palestry. Podsłuch w swoim domu również mogła zaskarżyć, ale ona – w przeciwieństwie do adwokatów – była umoczona w nielegalną działalność i wolała zachować ostrożność, niż wychylać się i prowokować wymiar sprawiedliwości. W ogólnym rozrachunku niewiele by na tym zyskała, a nie chciała zwracać na siebie uwagi.

     Rozważała, czy w taki sposób – za pośrednictwem prawników – mogłaby kontaktować się także z Ernestem. Ale to był zupełnie inny temat. Tutaj ryzyko mogło okazać się dużo wyższe. Gdyby Braddock zrobił coś nierozważnego... Kierowany emocjami, mógłby wykonać jakiś fałszywy ruch. Narazić nie tylko ją, ale i siebie. Wiedziała, że w pewnych sprawach bywał impulsywny i istniała obawa, że zrobi coś bez zastanowienia.

     Dlatego prawnicy mieli tylko dyskretnie czuwać nad jego bezpieczeństwem i udzielać wszelkiej pomocy, gdyby jakiejkolwiek potrzebował. Kiedy przelewała środki na swoje szwajcarskie konto, nie omieszkała zasilić konta Braddocka całkiem sporą sumą. Miał więc zapewnione mieszkanie, pracę, środki do życia i pomoc prawną. Tylko tyle mogła dla niego zrobić.

     Po spotkaniu służbowym, kiedy opuściła biuro, znalazła automat telefoniczny i zadzwoniła do biura linii lotniczych Delta. Zależało jej na czasie. Musiała wyjechać jak najszybciej, nawet jeśli to oznaczało, że ostatnie godziny spędzone z Ernestem skurczą się do zaledwie kilku...

     Najbliższy wolny termin, jaki oferowała Delta na lot do Europy, wypadał za pięć dni. To było stanowczo za długo. Brunch mógł zacząć sypać w każdej chwili. W Trans World Airlines również nie mieli dobrych wieści. Najbliższy lot – do Genewy – na który były jeszcze wolne miejsca, miał odbyć się za tydzień.

     Choć uznała, że powinna polecieć raczej z którymś z tych dwu mniejszych przewoźników niż z najpopularniejszym Pan American – nie miała wyjścia, musiała spróbować tam. Tym razem dowiedziała się, że zwolniło się miejsce na poranny lot do Zurychu już nazajutrz. Dopełniła formalności, podając dane z fałszywego paszportu. Podczas rozmowy od czasu do czasu przyglądała się najbliższemu otoczeniu w paranoicznej obawie, czy nie jest śledzona. Nie zauważyła niczego podejrzanego, co wcale nie dawało gwarancji, że nikt jej nie obserwuje.

     Kiedy odwiesiła słuchawkę, z całą bezwzględnością dotarło do niej, że pozostał jej ostatni wieczór z Ernestem. Lot miała dwadzieścia minut po siódmej rano. Zastygła z ręką na słuchawce. Oparła czoło o chłodną obudowę aparatu telefonicznego. Pomyślała o niewielkiej walizce z osobistymi rzeczami spoczywającej w bagażniku jej samochodu już od ubiegłej niedzieli – na wszelki wypadek, gdyby przyszło jej uciekać z miasta wcześniej, niż przewidywała – choćby tylko samochodem, żeby zaszyć się gdzieś na drugim krańcu Stanów.

     Wyszła z budki telefonicznej. Czekały ją najcięższe chwile przed jutrzejszym wylotem. Odwiedzić grób Wayne'a na cmentarzu Cypress Hills w Brooklynie, a potem spotkać się z Ernim i oznajmić mu, że...

                                                                        *

          Obsługa samolotu poinformowała o rozpoczęciu procedury podchodzenia do lądowania. Polecono zapiąć pasy. Szum silników ucichł znacznie. Za oknami panowała ciemność. Zgodnie z planem mieli lądować o dwudziestej drugiej zero siedem czasu miejscowego. Jenny odwróciła twarz w stronę ciemnego okna i zobaczyła swoje odbicie w pleksiglasie. Odsunęła od siebie wspomnienia ostatniego wieczoru w apartamencie na Manhattanie. Musiała, czując łzy cisnące się do oczu. Podobne do tych, jakie uparcie spływały po policzkach, kiedy wczesnym rankiem jechała na lotnisko.

     „Tylko Wayne i Ernest byli w stanie sprawić, że płakałam. I obaj nawet nie byli nigdy świadomi, że są powodem moich łez. A może tak naprawdę nie oni? Bo przecież Wayne nie mógł wiedzieć, że jadąc na spotkanie ze mną, jedzie wprost w objęcia śmierci. Przez te cztery lata odwiedzałam jego grób tylko w święta i w dniu jego urodzin. Wiem, że zrozumiałby, że każda taka wizyta kosztowała mnie więcej, niż potrafiłam udźwignąć i kończyła się emocjonalną katastrofą. Ale przecież musiałam się z nim... Pożegnać. – Westchnęła. – I powiedzieć mu, że jest mi przykro, że nie zdołałam go pomścić, choć i ja, i Angelo robiliśmy wszystko, żeby dowiedzieć się, kto ponosi odpowiedzialność za śmierć Wayne'a. I za moje łzy. Ale z pewnością nie był za nie odpowiedzialny Wayne.

     I Ernie też nie był winien, że płakałam, myśląc o naszym rozstaniu. Przecież to nie on podjął decyzję, a ja nie pozostawiłam mu wyboru. 

     Nie. To nie jest coś nieodwracalnego. Nie tak, jak z Waynem. Ernie żyje i dlatego nie mogę tak tego wszystkiego zostawić. Coś wymyślę... A jeśli nie? Jeśli do tej pory nic nie wymyśliłam, to dlaczego miałabym kiedykolwiek wpaść na jakiś genialny pomysł, który sprawiłby, że znów bylibyśmy razem. Czy w ogóle istnieje taka możliwość? Czy istnieje jakiś sposób?"

     Pomyślała o maszynopisie, który tego ostatniego wieczoru wręczył jej Braddock. Poprosił, by nie czytała w jego obecności, tak jakby obawiał się, że tekst może okazać się nie dość dobry i że Jenny go skrytykuje. Nie miała odwagi przeczytać w samolocie. Słowa napisane przez Ernesta mogły okazać się zbyt dużym obciążeniem emocjonalnym. Bo jeśli to byłby list... List do niej, który poruszyłby najbardziej wrażliwe struny w jej wnętrzu?

     „Przeczytam – pomyślała. – Jestem mu to winna. Sama poprosiłam, by napisał coś dla mnie. A on to zrobił, więc ja muszę zrobić to dla niego i przeczytać maszynopis, który mi dał. Ale nie tutaj. Nie teraz."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top