Czas czarnego słońca cz.30
12
Zjechała z estakady i po chwili znalazła się na jednej z wielu zaśmieconych, brudnych ulic. Nie znała Queens, zwłaszcza tej części, która wyglądała dużo gorzej niż dzielnica, w której kiedyś mieszkał Braddock. Bardzo nie chciała zatrzymywać się i pytać kogokolwiek o drogę, bo zbyt dobrze pamiętała, co się wydarzyło, kiedy pojechała do Ernesta. Zaciskała ręce na kierownicy i czuła, że robią się coraz bardziej wilgotne.
Fragmenty niektórych ulic wyglądały, jakby były terenem działań wojennych. A przynajmniej tak Jenny wyobrażała sobie miejsca, przez które przetoczyła się wojna. Przez chwilę zastanawiała się, co mogło się tu dziać trzynastego lipca, i dziękowała losowi, że nie musiała tego doświadczyć.
Krążyła tak dobre pół godziny i ciągle nie mogła trafić pod adres wypisany na kartce od Angela. Powoli zaczęła ogarniać ją panika. A w dodatku samochód Jenny, który kompletnie nie pasował do tego miejsca, wzbudzał niezdrowe zainteresowanie. Ale nie miała czasu, by wypożyczyć jakieś pospolite, nierzucające się w oczy auto. Miała do dyspozycji tylko srebrne lamborghini i cadillaca po ojcu. Stwierdziła, że ten drugi będzie lepszym wyborem.
W pewnej chwili wydało jej się, że widzi znajomą zwalistą sylwetkę. Zwolniła jeszcze bardziej i zerknęła w lusterko. Zatrzymała się i wrzuciła wsteczny. Cofnęła kilkanaście jardów, tak że zatrzymała się przed schodkami do zrujnowanej kamienicy. Opuściła boczną szybę.
– Henry? – zawołała. – Hej, Henry!
Człowiek oparty o powyginaną żelazną barierkę odwrócił się w jej stronę i przez chwilę przyglądał uważnie, a na jego czole zagościła pionowa zmarszczka.
– Jenny? Mała Jenny? To naprawdę ty?! A niech będę psem! To naprawdę ty! Aleś wyrosła, dziewuszko!
Twarz Dowleya rozpromieniła się w uśmiechu. Podszedł do samochodu i Jenny przez okno przybiła z nim piątkę, tak jak to miała w zwyczaju przed laty.
– Aleś się stoczył, Henry, stary lisie! – powiedziała i na chwilę szczery uśmiech zagościł na jej ustach.
– A i ty też. – Ruchem głowy wskazał samochód. – Kiedyś miałaś ładniejszą bryczkę.
– Ta ładniejsza nie wyglądałaby tutaj dobrze – odparła. – Wybrałam bezpieczniejszy wariant.
– A co cię przygnało w taki piekielny kurwidołek?
– No właśnie... – westchnęła i sięgnęła po kartkę od Angela. – Nie wiesz może, gdzie to jest? – Pokazała mu papier.
Henry Dowley wziął świstek i chwilę przyglądał się z uwagą, wodząc wzrokiem od litery do litery.
– Ano wiem, co to za miejsce – orzekł w końcu.
– Szukam gościa, który nazywa się Joshua. Znasz go?
– Nie – odparł po chwili zastanowienia. – Żaden Joshua nigdy ze mną nie pił. Ale tam – machnął kartką – mogę cię zaprowadzić.
– Wskakuj, Henry.
Dowley zajął miejsce w samochodzie. Informował dziewczynę, gdzie ma skręcać i już po niecałym kwadransie polecił, żeby zatrzymała samochód. Miejsce wyglądało tak posępnie i niebezpiecznie, że Jenny dziękowała losowi, że spotkała dawnego ochroniarza. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby wysiąść tu z auta, gdyby jej nie towarzyszył.
Kiedy się zatrzymali, samochód natychmiast wzbudził zainteresowanie grupki wyrośniętych dzieciaków.
– Niech no który ino ruszy, to kark przetrącę! – rzucił do nich Dowley, kiedy wysiedli.
Poprowadził dziewczynę przez wąski, szczerbato brukowany zaułek, którego środkiem płynął najprawdziwszy rynsztok. Jenny starała się wstrzymywać oddech, bo zapach doskonale współgrał z tym, co widziała dokoła.
Weszli w mroczną sień jakiejś rudery. Na końcu brudnego korytarza, na wybebeszonej, brudnej kanapie siedział mały człowieczek w czarnym, pogniecionym sombrero. Obserwował ich czujnym spojrzeniem osadzonych blisko siebie ciemnych oczy i kciukiem prawej ręki gładził krótko przystrzyżony wąsik. Dowley podszedł do niego i odezwał się:
– Panienka szuka kogoś o imieniu Joshua. Ponoć tu urzęduje.
– Może i urzęduje – odparł człowieczek, mierząc Jenny uważnym spojrzeniem. – Ale to zależy. Czy zapłaci – dodał, nie spuszczając oczu z dziewczyny.
– Zapłacę – powiedziała. – Ile chcesz?
– Jakie dwa piątaki byłyby dobre.
Jenny sięgnęła do kieszeni i wyjęła kilka banknotów. Podała człowiekowi w sombrero dziesięć dolarów.
– Gdzie go znajdę? – spytała.
Wziął pieniądze i zerknął na banknot pod światło, jakby sprawdzał jego autentyczność. Ruchem głowy dał znak, żeby poszli za nim. Przeprowadził ich przez podwórze, gdzie śmierdziało podobnie jak w zaułku, a od zniszczonych elewacji budynków odbijały się echem krzyki ganiających się tu brudnych dzieciaków. Weszli w kolejną mroczną sień i zeszli krótkimi schodkami w dół – do sutereny.
– Tu – rzucił krótko człowieczek, wskazując odrapane drzwi, z których całymi płatami odchodziła szara farba olejna.
Dowley zastukał i po chwili drzwi uchyliły się w wąską szparę.
– Pan Joshua? – odezwała się dziewczyna.
– A kto pyta?
– Jenny Abelard.
– Wejdzie. – Szczupły, starszy mężczyzna otworzył drzwi i odsunął się, robiąc im przejście. Przeczesał dłonią szpakowate ciemne włosy. – Pan Donatelli powiedział, że papiery.
– Tak – potwierdziła. – Paszport.
– Zdjęcia – rzucił krótko.
Jenny sięgnęła do kieszeni płaszcza, wyjęła kopertę i podała mężczyźnie.
– Będę potrzebować jeszcze jednego paszportu – odezwała się niepewnie, patrząc szpakowatemu prosto w oczy.
Pokręcił przecząco głową.
– Nie da się. Blankietów nie ma. Dwa ostatnie poszły dla pana Angela i dla panienki.
Przetarła twarz dłońmi.
– A na kiedy by mogły być?
– Nieprędko. Zwinęli szwagra. Szwagier dostarczał. Głupio, za burdę na ulicy zwinęli. Za zwykłą bitkę. Posiedzi, bo na warunkowym był.
Poczuła, że za chwilę łzy napłyną jej do oczu.
– A nie znasz kogoś, kto... – zaczęła, ale zamilkła, bo Joshua przecząco pokręcił głową. – Na kiedy będzie gotowe?
– Dwa dni.
– Ile to kosztuje?
– Pan Donatelli zapłacił. Kazał powiedzieć, że prezent.
Z roztargnieniem skinęła głową. Podziękowała zdawkowo i jak automat wyszła z sutereny, nie zwracając nawet uwagi na Dowleya, który podążał za nią jak cień.
– Co ci, dziewuszko? – odezwał się, kiedy wsiedli do samochodu.
– Nic takiego, Henry. – Spróbowała się uśmiechnąć, ale wypadło to blado. – Odwiozę cię. Tylko musisz pokazać mi drogę, bo...
Zamilkła, kiedy Dowley nieporadnie poklepał ją po dłoni.
Odwiozła Henry'ego pod kamienicę, spod której go zabrała.
– Za dwa dni o tej porze będę tu czekał. Pojadę z tobą. Nie trzeba, żebyś szwendała się tu sama.
Spojrzała w pokrytą dwudniowym zarostem, zakazaną gębę Dowleya i musiała odwrócić wzrok, bo coś ścisnęło ją w gardle. Potwierdziła bez słowa, skinieniem głowy. Kiedy wysiadł i znalazł się na chodniku, zawołała przez opuszczoną szybę:
– Henry! To dla ciebie. Weź. – Podała mu studolarowy banknot.
Oczy Dowleya zrobiły się okrągłe jak dwa księżyce w pełni, a przez twarz przemknęło coś jakby strach.
– Nie można, Jenny! Taka kupa szmalu...
– Przestań pieprzyć, Henry i bierz starego Bena. A może za dobrze ci się powodzi? Bierz, mówię, bo to, co dla mnie zrobiłeś, jest warte dużo więcej.
Sięgnął po pieniądze, ale widziała, że zrobił to bez przekonania.
– Wysiądź z samochodu – powiedział. – No, wysiadaj, dziewuszko.
Kiedy otworzyła drzwi i stanęła na chodniku naprzeciw niego, rozłożył ramiona i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku swojej zwalistej sylwetki.
– Przestań, stary lisie, bo się poryczę... – wydusiła, ledwo obejmując rękami jego potężny korpus.
*
Serce waliło szybciej, niż powinno, kiedy stanęła przed drzwiami kawalerki na Manhattanie. Tym razem nie skorzystała z klucza. Zadzwoniła. Niemal wstrzymała oddech w oczekiwaniu na otwarcie drzwi. Nasłuchiwała odgłosów z wnętrza. Chciała usłyszeć kroki w niewielkim holu i dźwięk otwieranego zamka. Z każdą sekundą mocniej zaciskała dłoń na kluczu w kieszeni płaszcza, gotowa go użyć, gdyby Ernest nie otworzył.
Wrzynające się we wnętrze dłoni metalowe ząbki klucza przestały kłuć, kiedy usłyszała, że drzwi się otwierają.
Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa i ta niewidzialna siła, która trzymała ją na miejscu, nie pozwalając przywitać się z Ernestem, odsłoniła cały ogrom przytłaczającego poczucia winy, jakie od jakiegoś czasu próbowało przebić się do umysłu Jenny, a które spychała do podświadomości z uporem godnym lepszej sprawy.
Po raz ostatni zacisnęła dłoń na boleśnie ząbkowanym kancie klucza, żeby przywołać się do porządku.
– Cokolwiek powiesz, będziesz miał rację, a ja nie mam prawa oczekiwać, że mnie zrozumiesz – odezwała się, całą siłą woli panując nad głosem.
– Wejdź – odparł i zrobił przejście.
Zdjęła płaszcz i niedbale rzuciła go na wieszak. Nie patrzyła na Ernesta. Szybko przeszła do salonu i od razu skierowała się do komody, na której stały butelki z alkoholami. Sięgnęła po szklankę i butelkę z czystą wódką.
– Zostaw. – Wyjął jej z ręki szkło. – Zrobię drinki. Usiądź.
Łagodny, kojący głos. Nie odważyła się spojrzeć na Ernesta. Spuściła wzrok i zagryzała wargę. Podeszła do kanapy i usiadła, przygarbiona, wspierając łokcie na kolanach. Upłynęły może trzy albo cztery minuty, kiedy poczuła, że usiadł obok. Podsunął jej szklankę. Wzięła, ciągle nie patrząc w jego stronę i wypiła duszkiem.
– Przepraszam – powiedziała. – Musiałam.
– Staram się zrozumieć.
Odważyła się spojrzeć w jego stronę i pojęła, że mówił o czymś zupełnie innym niż ona.
– Jutro weźmiesz wolne i pojedziemy do notariusza. Chciałabym przepisać na ciebie ten apartament – powiedziała, omijając wzrokiem jego twarz.
– Staram się zrozumieć – powtórzył – ale czasami jest mi trudno i nie potrafię. Co się dzieje? – spytał spokojnie.
– Skoro tu mieszkasz, a ta kawalerka nie jest i nie będzie mi potrzebna, to chyba lepiej, żeby w akcie własności figurowało twoje nazwisko.
– Chcesz mi w ten sposób coś wynagrodzić? Kupić mnie? Kupić mój brak zainteresowania pewnymi sprawami? To tak nie będzie działać, Jenny. Bo to oznacza, że nie traktujesz mnie... – Wziął głęboki wdech. – To będzie oznaczało, że nie jesteśmy razem. Więc powiedz mi teraz, jesteśmy czy nie jesteśmy?
– Nalejesz mi jeszcze? Dzisiaj chyba ja chciałabym się upić. I bardzo cię proszę, pozwól mi na to.
Wziął od niej pustą szklankę i podszedł do komody. Nalał kolejną porcję i wrócił na kanapę.
– Odpowiesz teraz na moje pytanie? – odezwał się, podając jej szklankę.
– Jesteś moim chłopakiem.
– Tylko tyle?
– Tylko? – Odważyła się na niego spojrzeć. – Dla mnie aż tyle. Nawet nie wiesz, jak bardzo aż. Zapomnijmy dzisiaj o wszystkim, co jest i co mogłoby być między nami nie tak. Chcę poczuć się dobrze i spokojnie. Możesz to dla mnie zrobić? Możesz, prawda? Opowiedz mi o jakimś swoim wielkim marzeniu – mówiła szybko, nie pozwalając mu dojść do głosu. I nie pozwalając dojść do głosu wyrzutom sumienia, które tłukły się w świadomości. – Powiedz, czy jest jakieś wielkie marzenie, które się jeszcze nie spełniło? Coś, czego zawsze chciałeś?
Zatrzymał wzrok na jej twarzy.
– Moim marzeniem stało się ostatnio... – zaczął – żeby spędzić z tobą resztę życia.
Odwróciła wzrok, ale tylko na krótką chwilę.
„Moim też" – pomyślała, ale to nie był czas i miejsce, żeby to powiedzieć.
– A wcześniej? – zapytała.
– Jakie to ma teraz znaczenie? – Uśmiechnął się ze smutkiem. – A ty? Czego zawsze pragnęłaś?
– Władzy – odparła bezwiednie, bo tak zawsze odpowiadała na podobne pytania. – Chciałam się liczyć. Być kimś. Mieć znaczenie. Ale jedyne, co osiągnęłam – zaśmiała się ironicznie – to sympatia portowych pijaczków, bo stawiałam im wódkę w podrzędnych knajpach. Prestiż na miarę możliwości wielkiej Jenny Abelard. Próbowałam wygrać, stawiając na czarnego konia, który okazał się kulawą szkapą. – „I spadłam na samo dno", pomyślała. – Twoja kolej.
– Chciałem być pisarzem i mieszkać w Greenwich Village albo w Soho – wypalił, a wtedy dziewczyna wlepiła w niego oczy, bo tym razem nie potrafiła ukryć bezgranicznego zaskoczenia.
– Przecież mogłeś...
– Mogłem – przerwał jej – gdybym napisał kiedykolwiek choć jedno zdanie.
– To znaczy, że nigdy...? – zaczęła, a on potwierdził skinieniem głową. – Ale przecież możesz zacząć. W każdej chwili możesz to zrobić – odezwała się z ożywieniem. – Napisz coś dla mnie. Jutro przed południem załatwimy tego notariusza, a potem usiądziesz... – Rozejrzała się po wnętrzu. – Wstąpimy do sklepu i kupię ci maszynę do pisania. Najlepszą! Powiedz, że jutro napiszesz coś dla mnie. Jutro i później też.
– Ale ja... – zamilkł, bo nie znalazł argumentów.
– Proszę, Ernie.
„Tylko tyle mogę jeszcze dla ciebie zrobić" – pomyślała.
– Dobrze. – Odetchnął głęboko. – Napiszę. Jutro i każdego następnego dnia. Już zawsze, jeśli obiecasz mi, że będę to robił dla ciebie.
*
„Użyłem wtedy niewłaściwego sformułowania. Bo przecież to mogła mi obiecać. Mogłem pisać dla niej, nawet jeśli już zawsze byłaby daleko ode mnie. Dlatego z czystym sumieniem mogła złożyć taką obietnicę. Ale to przecież ona sprawiła, że jednak siadłem do tej cholernej maszyny, którą kupiła mi nazajutrz, tak jak powiedziała. Usiadłem, wkręciłem w rolki papier, który też mi wtedy kupiła, i zacząłem pisać. Z niepojętą łatwością zacząłem robić coś, co mogłem zacząć robić już lata temu, a czego tak cholernie się obawiałem."
Ledwo dostrzegalny uśmiech niepostrzeżenie przemknął przez twarz Braddocka. Spojrzał przez okno na Times Square i przyszło mu do głowy, że może nikt z tych ludzi, którzy właśnie teraz w pośpiechu przemierzali ulicę, nie doświadczył nigdy tego mistycznego wręcz przeżycia, jakim jest obdarowywanie życiem słów, splatanie ich w zdania, w akapity, w kolejne strony...
„A zatem dokonała czegoś, czego ja nie byłem w stanie zrobić latami. Z jaką łatwością jej to przyszło! Teraz wiem, że chciała dać mi jakieś cel, sens i powód do dalszego życia. Ale to nie stanie się sensem mojego życia. Nie może się nim stać.
Dlaczego się w to wszystko uwikłałaś, Jen? Dlaczego, do jasnej cholery!?"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top