Czas czarnego słońca cz.27
*
W budynku FBI panował codzienny ruch. Braddock niepewnie rozglądał się dokoła. Nigdy, nawet w najgorszym okresie życia, nie wszedł w konflikt z prawem. Jak na ironię – teraz też był bogu ducha winien. Nie miał nawet pojęcia, kto został zabity. Wiedział tylko, że to ktoś, kogo znał. Miał niewielu znajomych i żadnego z nich nie potrafił wyobrazić sobie w roli ofiary morderstwa.
Jakiś zaczepiony przez niego urzędnik, a może agent, pokierował go w odpowiednie miejsce. Braddock miał usiąść na krześle w jednym z korytarzy i cierpliwie czekać na przyjście agentów, którzy zamierzali go przesłuchać. Chciało mu się pić i było mu duszno – nawet kiedy rozpiął kurtkę, a potem ją zdjął. Przypomniał sobie wszystkie napomnienia i rady Jenny. Miał nie dać się sprowokować, odpowiadać tylko na pytania związane ze sprawą i stanowczo reagować na wszelkie próby zastraszania czy niewłaściwego traktowania. Nie wiedział, dlaczego udzieliła mu tych specyficznych instrukcji, ale w tej sprawie miał do niej pełne zaufanie. Pamiętał, co mówił mu Vince o cennych radach, na jakie każdy w porcie mógł liczyć, jeśli miał kłopoty z prawem i poprosił o pomoc dziewczynę.
Braddock zamierzał wstać z miejsca, żeby zacząć przechadzać się po korytarzu tam i z powrotem, jak było w jego zwyczaju, kiedy niecierpliwie na coś oczekiwał lub był zdenerwowany. Nim jednak podniósł się z krzesła, ktoś do niego podszedł. Na oko był mniej więcej w wieku Ernesta, ubrany w szary garnitur, gładko zaczesane do tyłu ciemne włosy błyszczały nieznacznie, jakby powleczone delikatną warstwą brylantyny.
– Ernest Braddock? – odezwał się i nie czekając na potwierdzenie, kontynuował: – Agent Jack Newlert. Proszę za mną.
Natychmiast odwrócił się i poszedł w głąb korytarza. Braddock nie zdążył nawet zareagować. Nie pozostało mu nic innego, jak wstać i pójść za nim. Tępym wzrokiem wpatrywał się w barczystą sylwetkę agenta idącego przodem. Suchość w gardle stała się trudna do zniesienia i Ernest marzył o szklance wody.
Mężczyzna, za którym podążał, zatrzymał się na samym końcu korytarza. Obejrzał się na Braddocka, dopiero kiedy otworzył drzwi, przed którymi stanął. Gestem nakazał mu wejść do środka.
Pomieszczenie nie było szczególnie obszerne. Oświetlone ostrym, chłodnym blaskiem jarzeniówki i pozbawione okna, przywodziło na myśl filmowe sceny z brutalnych przesłuchań. Na środku zobaczył biurko z podniszczonym blatem w nieokreślonym odcieniu brązu, a przy nim trzy krzesła. Dodatkowe krzesło ustawiono pod ścianą tuż obok drzwi.
Agent, który go tu przyprowadził, bez słowa wskazał dłonią jedno z miejsc przy biurku. Braddock usiadł i odezwał się ochrypłym głosem, z trudem wydobywającym się z wyschniętego gardła:
– Czy mógłbym prosić o...
Nie dokończył, bo drzwi otworzyły się gwałtownie na całą szerokość i do pomieszczenia wmaszerował wysoki, szpakowaty mężczyzna. Zajął krzesło po drugiej stronie biurka. Rozsiadł się niedbale, wyciągając przed siebie nogi i zakładając prawą rękę za oparcie. Przez chwilę lustrował Braddocka takim wzrokiem, że ten nie miał odwagi się odezwać. Drugi agent stał w pobliżu drzwi z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
Przez mniej więcej pół minuty panowała w pomieszczeniu niemal idealna cisza. Przerwało ją ciche, ale słyszalne stukanie – agent Ian Murphy uderzał w drewniany fragment stołka paznokciem prawego kciuka.
Braddock przez sekundę miał wrażenie, że znalazł się w jakimś piekielnym potrzasku, z którego już nie uda mu się wydostać. A zaraz potem przypomniał sobie wszystko, co mówiła Jenny, zanim tutaj przyjechali. Nie dać się zastraszyć. Nie pozwolić, żeby niewłaściwie go traktowali.
– Chciałbym prosić o szklankę wody – odezwał się w końcu bezbarwnym głosem.
– Czy my wyglądamy na kelnerów z przydrożnego baru? – Młodszy podszedł do biurka, oparł się o nie obiema dłońmi i nachylił lekko w stronę Ernesta.
– Proszę tylko o chol... – Braddock wziął głęboki wdech. – O szklankę wody. Chyba mam do tego prawo?
– Twoje prawa odczytamy ci, kiedy uznamy, że wkurzyłeś nas na tyle mocno, że powinieneś jakiś czas spędzić w areszcie – odezwał się znów młodszy.
– Złożę ska...
– Przynieś wodę, Jack – przerwał mu Ian Murphy.
Newlert przymknął na moment oczy, ale bez słowa wyprostował się i wyszedł z pomieszczenia.
– Jak się domyślam, w razie kłopotów będziesz miał do dyspozycji bardzo dobrego i drogiego adwokata. – Murphy nie przestawał stukać paznokciem w krzesło. – Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego postarajmy się, żeby to przesłuchanie przebiegło w sposób satysfakcjonujący nas wszystkich. Wszystkich – powtórzył. – Rozumiemy się, Braddock?
Bez słowa skinął głową.
Kiedy chwilę potem wszedł młodszy agent i postawił jednorazowy kubek na biurku, Ernest natychmiast chwycił go i wypił do dna, niemalże duszkiem. Poczuł się odrobinę lepiej.
– Leslie Bautt – kontynuował Murphy. – Jak dobrze go znałeś?
Braddock poczuł nieprzyjemne zimno na karku. Czas przeszły sugerował, że Les był ofiarą, co wydawało się całkowicie absurdalne. Znał tego chłopaka od niemal czterech lat i nie wyobrażał sobie, jak ktokolwiek mógłby chcieć go zabić. Leslie nie należał do szczególnie rozgarniętych, ale miał dobry charakter i nigdy świadomie nie naraziłby się nikomu. Ernest uważał go za dobrego kompana – Les nigdy o nic nie wypytywał, zawsze miał dobry humor i tryskał optymizmem, nawet kiedy nie wszystko szło gładko.
– Przeciętnie – odparł zgodnie z prawdą. – Jak każdego kumpla od kieliszka. Czasami coś razem wypiliśmy albo przez dzień czy dwa mieliśmy tę samą dorywczą robotę. Ale to nie był ktoś, kto mógłby...
– Nie prosimy cię o analizę jego osobowości – znów przerwał mu Murphy. – Zatem nie miał stałej pracy, żadnego sensownego źródła dochodu. Zwykle żył za pożyczone. Zgadza się?
– Nie miałem wglądu w jego sprawy finansowe. U nas... W Brooklynie panowała zasada, że nie wtykamy nosa w cudze sprawy – odparł Braddock spokojnie.
– Czasami pracował dla Seana Marstona i pożyczał od niego szmal. Zgadza się?
Braddock powstrzymał drgnięcie, kiedy agent wymienił nazwisko tego człowieka, ale spiął się lekko i zaczął być czujny. To mogło nie mieć takiego znaczenia, jakie przychodziło mu do głowy, bo pamiętał, że czasami Les wspominał o Marstonie. Ale równie dobrze mogło też chodzić o tamte sprawy. O to, co robiła Jenny do spółki z Donatellim i Marstonem. A zatem należało zachować ostrożność.
– Być może o nim wspominał. Nie wiem... Nie mam pamięci do nazwisk – skłamał.
– To znaczy, że nie znasz Seana Marstona?
– Nie znam – odpowiedział tym razem zgodnie z prawdą.
– A nie wspominał czasami o dziwnych interesach, o czymś, powiedzmy, nie do końca legalnym, czym trudnił się Marston?
– Powiedziałem już, że nie znam żadnego Marstona i nie pamiętam, by Les o kimś takim mówił – powtórzył z uporem.
Ian Murphy rzucił krótkie spojrzenie w stronę stojącego opodal Newlerta. Młodszy agent sięgnął po wolne krzesło, odwrócił je oparciem od siebie, oparł nogę na siedzisku, a następnie wsparł łokieć na kolanie, tak że przyjął lekko pochyloną pozycję.
– A jak długo znasz Jenny Abelard? – zapytał.
Ernest Braddock zesztywniał. Spojrzał na niego szybko. Lekko zmrużył oczy. To pytanie mu się nie spodobało. Cholernie mu się nie spodobało.
– A czy to w dalszym ciągu przesłuchanie, czy może już prywatna pogawędka?
– Masz jakieś wątpliwości? – Jack Newlert tkwił nieruchomo w tej samej pozycji.
– Zostałem tu wezwany w sprawie o zabójstwo Lesa Bautta. Jenny go nie znała, więc nie ma związku ze sprawą – powiedział odważnie i miał nadzieję, że udało mu się ukryć lekkie drżenie głosu.
Newlert wysoko uniósł brwi i nawiązał kontakt wzrokowy z Murphym bez odwracania głowy w jego stronę.
– Pozwolisz, że to jednak my będziemy decydować, co ma związek ze sprawą, a co nie ma – usłyszał głos siedzącego przed nim agenta. – Ty ogranicz się do odpowiedzi na pytania. Nie muszę chyba dodawać, że zgodnie z prawdą. Powtórzę więc pytanie mojego partnera: długo znasz Jenny Abelard?
– Nie podoba mi się, że federalni wypytują mnie o szczegóły mojego życia osobistego, które nie mają związku ze sprawą – odparł twardo. – Poza tym mam prawo milczeć i mam też prawo do adwokata.
– Taaa... i do jednego telefonu – mruknął Newlert.
– Nie jesteś ani aresztowany, ani o nic podejrzany. Na razie – dodał Murphy. – A my, jak widzisz, nie protokołujemy twoich zeznań, więc nie możemy ich też wykorzystać przeciwko tobie. W związku z tym nie potrzebujesz obrońcy ani korzystania z prawa do milczenia. Ale jeśli tak bardzo chcesz, możemy coś na ciebie znaleźć i zwyczajnie cię przyskrzynić. Nie wiem tylko, czy coś takiego nie zasmuciłoby panny Abelard. A ty nie chcesz jej zasmucić. Zgadza się? Tak się składa, że Jenny Abelard nie ma alibi na czas, kiedy popełniono to przestępstwo – skłamał Murphy. – I bardzo wiele zależy od tego, czy będziesz z nami współpracował.
Nie wierzył w to, co właśnie usłyszał. Mógł snuć najrozmaitsze podejrzenia co do nielegalnej działalności Jenny do spółki z Donatellim, ale za nic w świecie nie kupiłby historyjki, że mogła wplątać się w morderstwo. To był czysty absurd. Braddock pokręcił głową i zaśmiał się, krótko, urywanie.
– Wesoło ci, synu? – Murphy przewiercił go wzrokiem.
– Nie jestem twoim synem – odparował natychmiast.
– I twoje zasrane szczęście – wtrącił się znów Newlert.
– Prosiłem cię, Jack, żebyś w pracy nie używał brzydkich wyrazów. Braddock, to nie są żarty. – Agent przeniósł wzrok na Ernesta. – Albo pomożesz pannie Abelard, albo jej zaszkodzisz. Na razie robisz wszystko, żeby jej zaszkodzić. Zapuszkujemy ciebie, zapuszkujemy ją, a to wszystko z tak błahego powodu, jak twoja niechęć do współpracy z agencją rządową. Zdecyduj zatem, czy odpowiesz nam, jak długo się znacie, czy mamy wdrożyć odpowiednią procedurę.
– Jedną z tych, na których wyłożyliście się w siedemdziesiątym pierwszym? – Braddock odważnie spojrzał agentowi w oczy. – Macie w zanadrzu coś, co przebije COINTELPRO? – O skandalu związanym z tym programem powiedziała mu Jenny. Miał go użyć, jako argumentu, gdyby agenci zaczęli posuwać się za daleko. – Lubicie łamać prawa człowieka, co? Strach pomyśleć, co by było, gdyby w moich żyłach płynęła indiańska krew. Mielibyśmy tutaj drugie Wounded Knee...
– Hamuj się trochę, Braddock! – warknął Jack Newlert, prostując się nagle. – I uważaj, żebyś nie skończył jak Fred Hampton!
– Wystarczy, Jack! – Wyraz twarzy Iana Murphy nie wróżył nic dobrego. – Myślę, że wszyscy się nieco zagalopowaliśmy. Zgadza się, Braddock? Zapewniam cię, że nie chcemy nikomu szkodzić. Chcemy tylko poznać pewne fakty i ustalić, kto naprawdę – podkreślił ostatnie słowo – jest odpowiedzialny za śmierć Bautta. Możesz pomóc i nam, i Jenny Abelard. Jesteś z nią w dosyć... zażyłych stosunkach.
– A to jakieś przestępstwo federalne? Jest na to paragraf, o którym nie wiem? Bo jeśli tak, to już teraz odczytajcie mi moje prawa – odparł już znacznie pewniej. Zorientował się, że dzięki informacjom od Jenny na temat niechlubnych kart w historii FBI jego pozycja stała się mocniejsza i mógł przynajmniej w niewielkim stopniu kontrolować sytuację.
– Będzie nam łatwiej odsunąć od niej podejrzenia, jeśli opowiesz nam trochę o jej zwyczajach, znajomościach... Rozumiesz? Te wszystkie rzeczy, o których opowiada się w sekrecie swojemu chłopakowi. – Głos starszego agenta pozostawał niezmiennie spokojny i opanowany. – A jeśli zaczniesz składać fałszywe zeznania, to tym gorzej. Bo to już j e s t przestępstwo. Federalne – dodał.
– Nie protokołujecie, więc nie będziecie mogli niczego wykorzystać przeciwko mnie.
– Złudne przekonanie, Braddock. Potrafimy udupić kogoś bez protokołu przesłuchania.
– A wy przypadkiem w ten sposób nie naruszacie procedur śledczych?
To był kolejny celny strzał. Braddock poprawił się na krześle i przybrał obojętny wyraz twarzy. Już wiedział, jaką taktykę obrać w konfrontacji z tymi agentami. Wiedział, dzięki konkretnym i precyzyjnym informacjom, jakie otrzymał od Jenny, zanim pojawił się w budynku Federalnego Biura Śledczego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top