Czas czarnego słońca cz.26
*
Przez resztę weekendu starała się bagatelizować sobotnią wizytę agentów federalnych. Robiła to głównie ze względu na Ernesta. W poniedziałek, już niecałe trzy godziny po przyjściu do pracy wydała dyspozycje bezpośrednim podwładnym i wyszła z biura, niemal w biegu rzucając sekretarce niedbałe:
– Dziś mnie już nie będzie!
Do Angela było za daleko, a rozmowa przez telefon nie wchodziła w grę, postanowiła zatem pojechać do Seana. Stała pod jego drzwiami dobre dziesięć minut, ale wielokrotnie ponawiane pukanie nic nie dało. W mieszkaniu panowała głucha cisza i Jenny dwa razy sprawdzała godzinę, ale była pewna, że Marston z pewnością nie miał nawyku sypiać do samego południa. Z kolei na przesiadywanie w knajpie było stanowczo za wcześnie. Przynajmniej za wcześnie jak na zwyczaje Seana. Na wszelki wypadek postanowiła jednak sprawdzić – u Ramireza. Był nieco lepszym lokalem niż Midnight Sun i otwierał podwoje już w porze śniadania, w przeciwieństwie do knajpy Braci, gdzie drzwi pozostawały zamknięte zwykle do trzeciej po południu.
W Lobster's Castle zjawiła się kilka minut po dwunastej. W godzinach lunchu lokal Ramireza nie świecił pustkami, ale nie był też jakoś specjalnie zatłoczony. Ze względu na smaczne jedzenie, przygotowywane przez siostrę i siostrzenicę właściciela, knajpka miała stałych bywalców, którzy chętnie wpadali tu, żeby zaspokoić głód. Jenny miała nadzieję, że i Sean postanowił coś przekąsić.
Nigdzie go jednak nie zauważyła. Już miała wychodzić, kiedy dostrzegła jasnowłosą dziewczynę o zniszczonej twarzy, która kiedyś mogła uchodzić za bardzo ładną. Siedziała w samym kącie sali, gdzie kontuar łagodnym łukiem dochodził do ściany. Głowę wsparła na dłoni i patrzyła przed siebie obojętnym wzrokiem.
Jenny podeszła do niej, po drodze skinąwszy głową Ramirezowi wycierającemu szkło za barem.
– Cześć, Linda! – rzuciła Jenny i oparła się łokciem o ladę. – Nie wiesz może, gdzie podziewa się Sean?
Linda przeniosła na nią mętne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu, podkreślonych grubą, ale niedbale położoną czarną kreską i uśmiechnęła się powściągliwie.
Znała Marstona dosyć dobrze. Często u niego bywała, bo Sean darzył ją niezrozumiałym sentymentem. Karmił Lindę i pożyczał jej drobne kwoty, których nigdy nie oddawała. Czasami nawet z nią sypiał.
– Sean – odparła filozoficznym tonem, nie odpowiedziawszy na powitanie. – Sean, nasz Sean... Jakoś tak od środy go nie widziałam... Albo...? A jaki dziś dzień?
– Poniedziałek – odparła Jenny cierpliwie.
– Poniedziałek. – Linda ujęła szklankę i chciała się napić, ale szkło okazało się puste. – Poniedziałek. To jakoś tak od środy go nie widziałam – powtórzyła. – Albo od wtorku? Postawisz mi? – Spojrzała prosto w oczy Jenny Abelard. – Ja bym ci postawiła, ale widzisz, Seana nie ma jakoś tak od środy... Albo od wtorku? I jakoś tak forsa mi się skończyła.
Jenny nie miała ani czasu, ani tym bardziej nastroju, żeby pić z Lindą, dlatego sięgnęła do kieszeni. Znalazła tylko jeden banknot o nominale pięciu dolarów, poza tym miała tylko same dwudziestki, a to już byłoby stanowczo za dużo. Nie chciała, by przez jej hojność Linda zapiła się na śmierć.
– Dziś nie mam czasu, żeby się dosiąść, ale stary Abe z Kentucky dotrzyma ci towarzystwa. – Położyła pieniądze na kontuarze przed dziewczyną. Twarz Lindy natychmiast pojaśniała. – Kiedyś zdechniesz przez tę wódę – dodała jeszcze.
– Niech Bóg cię błogosławi, Jenny! – wykrzyknęła Linda, nieco za głośno, bo kilku jedzących spojrzało w ich stronę.
„Do diabła z bogiem" – pomyślała tylko Jenny.
– Zjedz coś czasami, zamiast ciągle chlać – rzuciła na odchodne, ale wątpiła, by Linda zwróciła na to uwagę, zajęta wpatrywaniem się w banknot, który pieczołowicie rozprostowywała na ladzie.
Jenny wyszła z Lobster's Castle i zdecydowała, że wstąpi do Vince'a. To było ostatnie miejsce, gdzie mogła jeszcze znaleźć Seana albo przynajmniej czegoś się dowiedzieć, ale jeśli Linda twierdziła, że nie widziała go od niemal tygodnia, coś musiało być na rzeczy. Marston raczej nigdy nie wyjeżdżał z miasta, a gdyby wybierał się gdzieś na dłużej, prawdopodobnie uprzedziłby kogoś z nich.
Sean mieszkał niedaleko Starka, dlatego istniała nikła szansa, że ten będzie coś wiedział. Jenny ogarniały jednak bardzo złe przeczucia. Była niemal pewna, że Marston został aresztowany.
Kiedy zapukała do drzwi mieszkania Vince'a, przez chwilę zamajaczyła jej w głowie myśl, że i jego może nie zastać. Obawa na szczęście nie zdążyła na dobre rozlać się w umyśle, bo Jenny usłyszała hałas dobiegający z wnętrza i po chwili Stark otworzył drzwi. Lekkie zdenerwowanie dziewczyny dało jednak o sobie znać, bo wpakowała się do mieszkania, nie przywitawszy się nawet z kumplem.
– Wiesz może, co z Seanem? – zabrzmiały jej pierwsze słowa.
– Właśnie! Jeśli już o to pytasz... Kiedy usłyszałem pukanie, myślałem, że tym razem to co najmniej... DEA.
– Co to znaczy: tym razem? – Dziewczyna usiadła na kanapie, ale nie spuszczała oczu ze stojącego przed nią Vince'a.
– W zeszłym tygodniu kręciły się tu gliny, no wiesz. Wypytywali mnie o Seana. Mówili, że o jakieś morderstwo chodzi. Daj mi skończyć – dodał szybko, widząc, że Jenny zamierza coś powiedzieć. – Mówili, że nie mogą go znaleźć i takie tam. Upierali się, że wiem, gdzie się zadekował. Potem pokręciłem się trochę po dzielnicy, bo chciałem się rozeznać, co i jak, no wiesz. I rzeczywiście, od kilku dni nikt nie widział Seana. Ponoć zmył się zaraz po tym zabójstwie. Ktoś załatwił jego znajomka. Mówiłem ci o nim kiedyś, bo Ernie też się z nim znał.
Teraz wszystko zaczynało nabierać sensu. Ernest znał ofiarę i dlatego chcieli go przesłuchać. A jednak coś nie do końca pasowało w tej całej historii. Jenny próbowała skupić się, żeby wyłapać ten drobny zgrzyt. Wydawało jej się, że ma przed oczami coś oczywistego, ale nie potrafiła tego sprecyzować.
– Kim był ten zabity? – spytała.
Pamiętała, że Stark kiedyś o nim wspomniał, ale nie mogła sobie przypomnieć ani nazwiska, ani szczegółów tej rozmowy.
– Leslie Bautt. Zwykły portowy kundel. Pijał z tymi, którzy mu stawiali, a do takich jak Sean uderzał po jakąś robotę za parę dolarów. Bo pożyczać już mu ostatnio nikt nie chciał. Skurwiel nigdy nie oddawał, no wiesz. A i Seanowi był winny szmal. Tylko że po mojemu, to załatwił go ktoś inny. Sean by tak rąk nie pobrudził, zwłaszcza... – Stark na chwilę zawiesił głos. – Nie ryzykowałby narażania się glinom, jeśli miał układ z Donatellim. A w tej całej sprawie coś mi mocno śmierdzi.
Jenny zerknęła na niego z zainteresowaniem.
– Tak? A mianowicie co takiego?
– Ci gliniarze, którzy tu byli... – zaczął Stark i potarł dłonią czoło. – Sęk w tym, że jednego to ja trochę znam. Fakt, kiedyś robił w wydziale zabójstw. Kiedyś, no wiesz. Ale przeniósł się potem. Jakieś... cztery czy pięć lat temu.
– Przeniósł się gdzie? Do obyczajówki? – zniecierpliwiła się Jenny, bo Vincent znów zamilkł. Upłynęła jeszcze chwila, nim wreszcie odpowiedział.
– Do narkotykowego.
*
Chciała pojechać do Angela jeszcze tego samego dnia, prosto od Vince'a, ale kiedy wsiadła do samochodu i ruszyła w stronę Flower Hill, zaczęła mieć natrętne wrażenie, że któryś z jadących za nią samochodów nie jest przypadkowym pojazdem, ale nieoznakowanym radiowozem, w którym siedzą śledzący ją gliniarze. Raz po raz zerkała we wsteczne lusterko i choć nie zauważyła, by jakiekolwiek auto jechało za nią dłużej niż kilka minut, odczucie nie znikało. Ostatecznie zdecydowała, że zawróci na Staten Island i spotka się z Donatellim następnego dnia. Uznała, że jeśli nawet ktoś miałby ją śledzić nazajutrz, to wizyta u Angela nie będzie aż tak podejrzana, jak pojawienie się u niego niedługo po wizycie u Starka i po tym, jak szukała Seana.
Rozmowa z Donatellim była nieunikniona. Zwłaszcza kiedy zrozumiała, co nie pasowało w całej historii. Gdy Vincent oznajmił, że jeden z gliniarzy pracował w wydziale narkotykowym, wszystkie kropki swobodnie zawieszone w przestrzeni jej świadomości połączyła nagle bardzo wyraźna nić zależności. Gliniarze z narkotykowego wypytujący o Seana, w związku ze sprawą o zabójstwo. Agenci federalni w przebraniu pracowników telekomunikacji zakładający podsłuch na Staten Island, a potem ci sami agenci, już w swojej prawdziwej roli, szukający Ernesta na Manhattanie, by przesłuchać go w tej samej sprawie. Zdecydowanie to nie mógł być przypadek.
Następnego dnia już około drugiej opuszczała biurowiec przy Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej. Miała ochotę wyjść dużo wcześniej, ale nie chciała zwracać na siebie uwagi po tym, jak zaledwie dzień wcześniej zniknęła z pracy jeszcze przed południem. Tego dnia również zerkała we wsteczne lusterko częściej, niż to było konieczne. I tak samo jak poprzedniego dnia – mimo że nie zauważyła niczego podejrzanego – złe przeczucia nie opuszczały jej ani na chwilę.
Na szczęście zastała Angela w domu, ale tym razem na widok dziewczyny zamiast radości okazał lekki niepokój. Wizyta Jenny o tak nietypowym czasie nie mogła wróżyć niczego dobrego. Tym bardziej po tym, czego Donatelli dowiedział się od swojej policyjnej wtyczki. Sytuacja stawała się poważna i tym razem nawet Angelo, do tej pory najbardziej beztroski z nich wszystkich, nie miał zamiaru jej bagatelizować.
– Co dokładnie powiedział Pauli? – spytała Jenny, kiedy siedzieli już na kanapie w salonie Angela i kiedy pobieżnie zrelacjonowała mu ostatnie wydarzenia.
– Niewiele. Ci dwaj, którzy węszą wokół nas, bardzo mało rozmawiają o tym w pracy. Tak jakby prowadzili prywatne śledztwo. Paulie zauważył tylko, że byli zadowoleni, kiedy doszło do tego morderstwa. Zupełnie jakby było im to na rękę.
– Bo było. – Jenny spojrzała na Angela znacząco.
– Chyba nie myślisz...
– Tak właśnie myślę – wpadła mu w słowo. – Poważyli się podnieść rękę na Wayne'a, więc dlaczego mieliby hamować się w przypadku jakiegoś nic nieznaczącego portowego menela. Ernesta chcą przesłuchiwać federalni, którzy osobiście pofatygowali się do mojego mieszkania, żeby go tam znaleźć. Nie wydaje ci się, że za dużo jest szumu wokół zwykłego portowego morderstwa? Przecież ten Bautt nie był żadną figurą, żeby jego śmiercią miało interesować się FBI. Zwłaszcza że tak intensywnie zajmuje się już tym policja. W dodatku nie z tego wydziału, który powinien prowadzić takie śledztwo.
– Nie, nie ryzykowaliby aż tak. To mogło przejść raz... – zaczął Angelo, ale zamilkł, kiedy uświadomił sobie, że mówi o sprawie, do której Jenny wciąż, mimo upływu lat, miała tak bardzo emocjonalny stosunek.
– Zbyt dużo zbiegów okoliczności, Angelo. I wydaje mi się, że Sean myślał podobnie, tyle że on od razu zorientował się, w co grają te skurwiele i dlatego nawiał z miasta w takim pośpiechu. Widzę to tak: nie miał alibi i podejrzewał, że będą chcieli wymusić na nim ugodę. Miał nas wystawić w zamian za oskarżenie o udział w handlu prochami w miejsce oskarżenia o morderstwo. Korzystny układ, zwłaszcza dla kogoś, kogo nie stać na najlepszego adwokata w mieście. Sean pewnie nie chciał, żeby postawili go w takiej sytuacji. I miał po temu więcej niż jeden powód. Oboje wiemy, Angelo, że wystawienie glinom Włocha niesie ze sobą podwójne ryzyko.
– Chodzi ci o to, że ostrzegałem cię po wizycie twojego chłopaka w moim domu?
– Nie da się zaprzeczyć, że mu groziłeś. – Jenny wzruszyła ramionami. I widząc spojrzenie Donatelliego, dodała: – Spokojnie, ja to rozumiem. I zgadzam się, że Ernest nie powinien był się do tego mieszać.
– Niepokoi mnie kwestia jego przesłuchania. Chciałbym mieć gwarancję, że niczego głupiego nie palnie. – Angelo utkwił w niej spojrzenie brązowych oczu w ciemnej oprawie.
– Szczerze wątpię, że chciałby mi zaszkodzić nawet jednym słowem. Poza tym Ernest przecież nic nie wie. Ma jedynie swoje niejasne domysły, o których z pewnością nie chciałby rozmawiać z glinami.
– Obyś miała rację i oby on miał tyle oleju w głowie, ile zakładasz, że ma.
Wróciła do domu w ponurym nastroju i w takim pozostała aż do czwartkowego popołudnia, kiedy odwiozła Ernesta na przesłuchanie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top