Czas czarnego słońca cz.22

                                                                          *

          Zgodnie ustalili, że tym razem na miejsce spotkania wybiorą inną ślepą uliczkę. Zachowywali przesadną ostrożność, ale wszyscy mieli ją wdrukowaną w sposób postępowania. Agenci przyjechali jako pierwsi i oczekiwali na spotkanie w samochodzie. Calvesta uprzedził ich, że stawi się z młodszym partnerem i rzeczywiście – kiedy rumbler porucznika pojawił się na miejscu, Murphy i Newlert zobaczyli młodego mężczyznę siedzącego na miejscu pasażera. Cała czwórka wysiadła i po krótkim, zdawkowym przywitaniu Calvesta przedstawił współpracownika.

     – Sierżant Mark Dalmont, przed rokiem przeniósł się do nas z Zachodniego Wybrzeża.

     Skinęli sobie głowami i oparłszy się o maski swoich samochodów, przystąpili do omawiania konkretów.

     – Mamy nazwiska, powiązania i fakty, które wskazują, że te gnojki bawią się w przemyt – zaczął Ian Murphy. – Brakuje nam jedynie dowodów. A bez nich mamy związane ręce. To i tak cud, że prokurator zgodził się na podsłuch u Donatelliego. Ale na zgodę, żeby u reszty podrzucić pluskwy, nie ma co liczyć.
     – A gdybyśmy tak zrobili to na własną rękę? – odezwał się porucznik. – Trzeba by tylko mieć dostęp do sprzętu.
     – Tyle że materiały z takiego podsłuchu nie będą miały żadnej wartości dowodowej – zauważył młodszy z agentów.
     – Zdaję sobie sprawę. Dlatego ten podsłuch założylibyśmy bardziej na... własny użytek. Załóżmy, że byłby punktem wyjścia do zdobycia dowodów, a nie dowodem samym w sobie.

     Agenci spojrzeli po sobie z wyrazami twarzy mówiącymi, że pomysł nie jest zły. Pozostawała kwestia zdobycia sprzętu i zorganizowania całej akcji tak, by nie wzbudzić podejrzeń.

     – Możemy wziąć to na siebie – stwierdził Murphy. – Tylko musimy zastanowić się, kto z pozostałych przyda się najbardziej.  Zamontujemy pluskwę raczej tylko u jednego z nich. W przeciwnym razie mogą zorientować się, że coś jest nie tak. Poza tym kwestia sprzętu... Nie mamy nieograniczonego dostępu.
     – Rozumiem, że bierzecie pod uwagę tylko Marstona i Starka? – spytał Calvesta, a agenci potwierdzili. – A może warto postawić na dziewczynę? Kto wie, może to ona jest czarnym koniem... czy raczej klaczą w tych wyścigach? Może wszyscy liczą, że nie zwrócimy na nią uwagi. Było nie było, jest tylko młodą dupą, dobrze ustawioną. Kto by ją podejrzewał o zabawę prochami? Sam nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie wasze informacje. A zwłaszcza fakt, że puszczała się z tym... – Calvesta zamilkł na moment.

     Ostatnim razem powiedział agentom, że to on prowadził sprawę Griere'a, choć nie zdradził wszystkich szczegółów. Ale znały je tylko trzy osoby: Calvesta, jego ówczesny partner Josh Samuels i ich szef Roy Wilman. Z tej trójki pozostało ich tylko dwu.

     – Jeśli chodzi o Marstona, to moglibyśmy spróbować dobrać się do niego w inny sposób – kontynuował. – To będzie trudne i oczywiście nie gwarantuje sukcesu, ale nie mamy zbyt wielu możliwości do wyboru.
     – Tylko jak tu się dobrać do skurwiela? – westchnął Jack Newlert. – Z której strony go ugryźć?
     – Gdyby to było Los Angeles... – odezwał się niespodziewanie sierżant Dalmont, ale Ian Murphy nie dał mu dokończyć.
     – Zawsze powtarzam, że Kalifornijczyk nie powinien pchać się do Nowego Jorku tylko po to, żeby narzekać, jak bardzo źle trafił.
     – On nie to miał na myśli – odezwał się porucznik. – Powtórz, co powiedziałeś mi ostatnim razem, Mark – zwrócił się do podwładnego.
     – Chciałem przez to powiedzieć, że w LA policja nie ma takich skrupułów i jeśli trzeba kogoś przymknąć, to robi się wszystko, żeby znaleźć dowody – ostatnie słowa zaakcentował, spoglądając znacząco na obu agentów.
     – Chyba „spreparować dowody" – zakpił młodszy agent. – Bo to chciałeś nam powiedzieć, prawda?
     – Jak zwał, tak zwał. W ostatecznym rozrachunku chodzi o cel, nie o środki. Najważniejsze, żeby winni trafili za kratki – na chwilę zawiesił głos. Agenci milczeli, patrząc z wyczekiwaniem. Dalmont podjął: – Jeśli chodzi o Marstona, to wiemy, że zatrudnia chłopaczka na posyłki, który nazywa się Leslie Bautt. I tutaj mamy trochę szczęścia, bo ten Bautt jest winny Marstonowi pewną sumę. Nie zanosi się, żeby w najbliższym czasie zdołał ją spłacić. Zatem motyw już jest.

– Wszystko pięknie – odezwał się Murphy, bo młody policjant zamilkł. – Tylko że nie możemy czekać, aż Marston załatwi chłopaka za kilka dolców. Nie jestem nawet pewny, czy w ogóle możemy na to liczyć. Nie wydaje mi się, żeby ryzykował pójście na mokrą robotę.
     – Nie powiedziałem, że to on ma załatwić Bautta. Powiedziałem tylko, że ma motyw...
     – Jeśli liczysz, że ma od tego egzekutorów – Murphy się zaśmiał – to informuję cię, że nie ta liga.
     – Ani Marston, ani egzekutor – powiedział krótko Dalmont.
     – W takim razie kto?

     Mark Dalmont ukradkiem zerknął na porucznika. Liczył, że federalni domyślą się, o co mu chodzi, bez stawiania kropki nad i. Wszystko wskazywało jednak, że będzie musiał wyartykułować swój pomysł jasno i wyraźnie.

     – Ktoś z nas – wypalił wreszcie, nie spuszczając wzroku ze starszego z agentów.

     Ian Murphy sięgnął do kieszeni i wydobył papierosy. Wyjął jednego i dopiero wtedy zreflektował się i wyciągnął paczkę w kierunku policjantów. Obaj skorzystali i Dalmont sięgnął do kieszeni spodni po zapalniczkę. Podsunął ogień najpierw agentowi, a potem swojemu partnerowi. Jack Newlert jako jedyny z całej czwórki nie palił. Przez chwilę panowała cisza. Trzech mężczyzn w milczeniu zaciągało się i wypuszczało siwe kłęby dymu, który natychmiast rozpierzchał się w łagodnych podmuchach wiatru.

     – Odważny pomysł – skwitował Murphy, wydmuchał ostatnią porcję dymu, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał od niechcenia. – Takie zagrywki to może faktycznie odstawia się w Kalifornii, ale tutaj to nie przejdzie.
     – I dlatego powiedziałem, że szkoda, że to nie Los Angeles...
     – Wiesz, co by się stało, gdyby coś poszło nie tak? – Starszy z federalnych nie spuszczał z niego wzroku. – Chyba nie muszę tłumaczyć ci, w jaki kanał moglibyśmy się władować.
     – To jest właśnie ten element ryzyka. Po tej i po tamtej stronie – powiedział spokojnie sierżant Mark Dalmont i Murphy pomyślał, że przed tym chłopakiem rysuje się ciekawa przyszłość. Nie wiedział tylko, po której stronie.

     – I kto z nas, według ciebie, zgodziłby się zaryzykować zmoczeniem dupy? – odezwał się do tej pory małomówny Jack Newlert.
     – Możemy ciągnąć losy... – Dalmont wzruszył ramionami.
     – Posłuchaj mnie, chłopcze, do kurwy jasnej... – zaczął Murphy złym głosem, ale wtrącił się porucznik Calvesta.
     – Mark rozważa możliwość wzięcia tego na siebie.

     Obaj agenci zerknęli przelotnie jeden na drugiego.

     – Twój partner mówi poważnie? – Agent Murphy zmrużył lekko oczy, a młody sierżant tylko uniósł do góry brwi. – Zdajesz sobie sprawę, że w razie jakiejkolwiek wpadki będziesz zdany na siebie? Musimy mieć gwarancję, że nie pociągniesz nas za sobą.
     – Od kiedy stałem się pełnoletni, biorę odpowiedzialność za wszystko, co robię – odparł Dalmont pewnym siebie tonem. – Jeśli będę mógł liczyć na współpracę, podejmę się tej roboty i wezmę za nią całkowitą odpowiedzialność – powtórzył. – Ale mam jeden warunek.

     Tym razem spojrzenie agentów stało się pełne zaciekawienia.

     – Warunek, powiadasz... – odezwał się Murphy.
     – Drobiazg. – Dalmont wydawał się coraz bardziej pewny siebie. – Jeśli uda się ich przyskrzynić, to my... – rzucił swojemu szefowi znaczące spojrzenie – spijemy całą śmietankę.

      Ian Murphy zagryzł wargę i przez chwilę patrzył w oczy starszemu z policjantów.

      – Zgoda – odezwał się w końcu. – Dyskretnie. Bez świadków. I to nie ma prawa wyjść poza nasze grono. Niech nikt nie waży się puścić pary z gęby, nawet własnej matce. O kochance nie wspominając – dodał.

                                                                            *

          Kiedy tamtej soboty wyszła z kawalerki przy Columbus Circle, Braddock jeszcze przez chwilę stał wpatrzony w drzwi, które zamknęły się za dziewczyną. Mógłby zastanawiać się, czy rozsierdził ją na tyle mocno, że zdecyduje się wyrzucić go stąd, wcześniej pozbawiając pracy w swojej firmie. Nie wątpił, że byłaby do tego zdolna. Ale czy nie miałaby racji? Bo jeśli spojrzeć na to obiektywnie – kto dał mu prawo do ingerencji w jej życie, a przede wszystkim, dlaczego tak uparcie uchwycił się koncepcji, że Jenny Abelard zamieszana jest w jakieś brudne, nielegalne interesy?

     Coś usłyszał, nawet nie do końca był pewien co, i na tak kruchych podstawach zbudował misterną konstrukcję, zakładającą, że ta dziewczyna ma coś wspólnego z działalnością przestępczą. Kiedy głębiej się nad tym zastanawiał, widział wyraźnie absurdalność takich założeń. Dlaczego w ogóle przyszło mu do głowy, by o cokolwiek ją podejrzewać?

     Z drugiej strony... Dobrze, mógł się mylić. Ale co, jeśli się nie mylił? Jeśli jego tok rozumowania – jakkolwiek wydawałby się szalony na pierwszy rzut oka – był jednak prawidłowy? Tylko jak miał to zweryfikować i rozwiać lub potwierdzić swoje wątpliwości?

     Znów zaczął krążyć po mieszkaniu jak rozdrażniony drapieżny kot. Za oknem Nowy Jork tętnił weekendowym życiem. Dzień był pochmurny, betonowe sylwetki wieżowców niemal zlewały się ze stalowym kolorem nieba. Tylko w dole Central Park odcinał się regularnym prostokątem zieleni przygaszonej ponurą pogodą, ale gotowej do jaskrawej eksplozji w słoneczny dzień.

     Musiał podjąć jakąś decyzję. To jedno nie ulegało wątpliwości. Jeśli odpuści, jeśli zdecyduje się zamieść problem pod dywan i udawać, że wszystko jest w porządku – przypłaci to nieprzespanymi nocami. Ale to nie te bezsenne noce stanowiły najgorszą perspektywę. Nigdy nie darowałby sobie, gdyby przez jego zaniedbanie – asekuranctwo lub jakkolwiek by nazwać zaniechanie działania – Jenny wpakowała się w poważne kłopoty.

      Spacerując od kuchennego okna do tego w salonie, perswadował sam sobie, że ma obowiązek zadbać o dziewczynę. Przecież była jeszcze taka młoda, zatem pewnie i nieodpowiedzialna, a już bez wątpienia nieświadoma zagrożeń, które mogły na nią czyhać. Jakiś czas temu pomogła mu, czy w takim razie nie przyszedł teraz czas, by zrewanżował się i tym razem to on pomógł jej? Nawet jeśli uważała to za nieuprawnioną ingerencję w jej życie? Pozostawała tylko kwestia, co i jak powinien zrobić.

     „Spokojnie, Braddock – upomniał sam siebie. – Po prostu usiądź i pomyśl spokojnie."

     Nie był jednak w stanie usiedzieć na miejscu. Nalał sobie drinka, ale alkohol smakował podle, więc odłożył szklankę, nie dopijając do końca. Ciągle krążył po salonie z kąta w kąt. W pewnej chwili jego spojrzenie padło na magazyn TV Guide, który leżał na komodzie od tamtej nocy, kiedy spacerował po mieszkaniu, tak jak teraz, usiłując przypomnieć sobie, co oznacza słowo „Castellano", zasłyszane podczas rozmowy Jenny z Donatellim.

     „Donatelli – pomyślał. – Pieprzony makaroniarz. To przez niego. To od wizyty w jego domu wszystko się zaczęło. Musi mieć coś wspólnego z tą sprawą. Ten cholerny Włoch wciągnął Jenny w jakieś bagno! Musi zostawić ją w spokoju! Zapchlony makaroniarz powinien trzymać się od Jenny z daleka!"

      Spojrzał na szklankę z niedopitym drinkiem. Porwał ją ze stolika i wychylił, opróżniając jednym haustem. Decyzja zapadła błyskawicznie. Musi do niego pojechać i powiedzieć prosto z mostu, żeby raz na zawsze odczepił się od Jenny.

     Do Flower Hill, gdzie mieszkał Donatelli, był koszmarny kawał drogi. Braddock nie miał samochodu. Mógł jechać taksówką, za którą pewnie musiałby zapłacić fortunę. Albo dostać się komunikacją miejską i być może stracić na to cały dzień. Ale przecież nie miał nic innego do roboty. Alternatywą było siedzenie w czterech ścianach i zadręczanie się sytuacją.

     Nie zastanawiał się dłużej – chwycił portfel i klucze, włożył buty i w pośpiechu narzucił kurtkę. Wybiegł z kawalerki i błyskawicznie pokonał dystans dzielący go od windy. Nacisnął przycisk przywołujący, a potem naciskał go nerwowo jeszcze raz za razem, tak jakby miało to przyśpieszyć przyjazd upragnionej kabiny.

                                                                            *

          Na Flower Hill znalazł się ponad dwie godziny później i krążył po ulicach, usiłując przypomnieć sobie okolicę, w której mieszkał Angelo Donatelli. Po mniej więcej trzech kwadransach zorientował się, że widzi znajomą bryłę rezydencji. Podszedł jeszcze bliżej. Tak, teraz zyskał już pewność. Znalazł dom włoskiego przyjaciela Jenny Abelard.

     Zbliżył się do kutej bramy i nacisnął ten sam przycisk, którego użyła Jenny, kiedy byli tutaj ostatnim razem. Po mniej więcej trzech minutach z kratki głośniki popłynęły słowa:

     – Chi sono?

     „Ty parszywy gnoju!" – pomyślał Braddock, a wściekłość wróciła ze zdwojoną siłą.

     – Ernest Braddock – rzucił tylko w stronę kratki, starając się panować nad głosem.
     – Ernesto. Entra per favore! – usłyszał w odpowiedzi, a zaraz potem kuta brama się rozsunęła.

     Leniwie podążył do drzwi wejściowych rezydencji. Niech ten makaroniarz zobaczy, że Braddock okazuje mu jawne lekceważenie. W końcu to nie ten cholerny emigrant był tutaj u siebie, ale on – Ernest.

     Donatelli już czekał w otwartych drzwiach. Na twarzy przyklejony miał szeroki uśmiech. Kiedy Braddock zbliżył się, Angelo rozłożył ramiona, jakby zamierzał go uściskać.

     – Come va! – zawołał z entuzjazmem, ale Ernest nie odwzajemnił uśmiechu, a wtedy twarz Włocha spoważniała nieco. – Czy coś się stało, Ernesto? Coś z Jenny? – spytał już zupełnie innym tonem.
     – Jakiś ty troskliwy, Donatelli – syknął Braddock. – Z Jenny będzie wszystko w porządku, jeśli zostawisz ją w spokoju – dodał, a wtedy z twarzy Angela zniknęły resztki uśmiechu.
     – Ja nie wiem, o co tobie chodzi – odezwał się chłodno.
     – Nie wciągaj jej w swoje szemrane interesy.
     – Co takiego?!
     – Po prostu się od niej odczep – powtórzył Braddock twardo.
     – Czy Jenny wie, że ty ją szpiegujesz? Ona nie byłaby zadowolona...
     – „Szpiegować" to nie jest właściwe słowo – przerwał mu Ernest.
     – Nie ważne, jakie słowo. Dlaczego ty wtrącasz się w jej sprawy? – Donatelli lekko zmrużył oczy.
     – Teraz to są także i moje sprawy. Bawicie się w dilerkę? Szmugiel? Świetnie! Ale jej w to nie wciągajcie!
     – Ty przekraczasz granicę, Ernesto! – Tym razem w głosie Angela zabrzmiała ukryta groźba.
     – Ernest, kurwa! Mam na imię Ernest! I odpieprz się od Jenny! Bo jeśli przez wasze brudne interesy coś się jej stanie...

     Tym razem to Donatelli przerwał Braddockowi.

     – Jenny jest bezpieczna. Interesy nie są brudne. Ty trzymaj się od tego z daleka. Ja dobrze radzę.

     Braddock mimowolnie zacisnął dłonie w pięści, a zęby zagryzł tak mocno, że aż zabolała go szczęka. Akcent i sposób wypowiadania się Angela doprowadzały go do szału. Wszystko w tym człowieku doprowadzało go do szewskiej pasji. Chętnie rzuciłby się na niego, ale wolał opanować emocje. Miał zamiar jeszcze coś powiedzieć, ale jedyne, co przychodziło mu na myśl to „pieprzony makaroniarz", więc dał spokój i bez słowa pożegnania odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę ciągle otwartej bramy.

     „Cholerny, wścibski Jankes" – pomyślał Angelo i wszedł do domu. Zanim jeszcze zamknął bramę, podniósł słuchawkę telefonu. Wykręcił numer i kiedy w słuchawce rozległ się głos Jenny Abelard, powiedział po włosku:

     – Miałabyś ochotę zjeść ze mną pizzę jutro w porze lunchu?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top