Czas czarnego słońca cz.21
*
Porucznik Calvesta siedział za biurkiem, ale nie był zajęty pracą. Kręcił się na obrotowym fotelu i raz po raz rzucał spojrzenia w stronę młodszego współpracownika – sierżanta Dalmonta, zajętego przeglądaniem jakichś papierów. Kiedy ten podnosił głowę, żeby odwzajemnić spojrzenie, Calvesta natychmiast odwracał wzrok. Dalmont zauważył nietypowe zachowanie szefa, wyprostował się na krześle i spojrzał na porucznika przeciągle.
– Zrobiłem coś nie tak? – spytał. – Czy z innego powodu przewierca mnie pan wzrokiem, szefie?
Harvey Calvesta musiał podjąć decyzję – bardzo nieoczywistą. Zachować w tajemnicy niedawne spotkanie z agentami federalnymi i działać w pojedynkę lub wtajemniczyć współpracownika. Ta druga możliwość wyglądała zdecydowanie lepiej ze względu na sprawę, którą prowadzili przecież obaj. Tyle że współpraca z FBI nie powinna ujrzeć światła dziennego. Nie wiedział o niej ani szef agentów, ani szef Calvesty. I porucznik uważał, że tak właśnie powinno zostać. Czy zatem należało zaufać młodemu sierżantowi, który zaledwie rok wcześniej przyjechał do Nowego Jorku z Kalifornii i rozpoczął współpracę z porucznikiem po tym, jak poprzedni partner Calvesty zginął w czasie jednej z akcji? Ale wykluczyć Dalmonta oznaczało utrudnić sobie pracę...
– Chyba czas na lunch, Mark – powiedział w końcu Harvey.
– Ale... – zaczął Dalmont, spoglądając na zegarek, jednak nie zdążył powiedzieć nic więcej.
– Zbieraj się. – Calvesta przerwał stanowczo i wstał z miejsca. – Bo niedługo nasze dupy zaczną wypuszczać korzenie w tapicerkę tych foteli.
Młody policjant podniósł się posłusznie i podążył za przełożonym. Bez słowa pokonali plątaninę korytarzy i wyszli na parking na tyłach budynku. Harvey Calvesta odezwał się, dopiero kiedy wsiedli do służbowego dodge'a.
– Jak długo zamierzasz zabawić w Nowym Jorku?
Tym pytaniem zbił młodszego kolegę z tropu. Dalmont odwrócił głowę w jego stronę, a oczy zrobiły mu się okrągłe ze zdumienia.
– A dlaczego... – zaczął, ale znaczące spojrzenie Calvesty sprawiło, że odpowiedział szybko: – Na stałe się przeniosłem. Do dziewczyny, znaczy... Zamierzamy się pobrać.
– Czyli mam rozumieć, że zależy ci na zrobieniu kariery? – dopytywał dalej porucznik. – Awansie, dobrych zarobkach, premiach...
– No... Jasna sprawa!
– Czy to oznacza również, że mogę ci zaufać? A biorąc pod uwagę, że będziesz na mnie zdany, dopóki nie odejdę na emeryturę albo ktoś mnie nie odstrzeli, najlepszą odpowiedzią byłoby w tym momencie: tak, poruczniku.
– Tak, poruczniku – odparł machinalnie Dalmont.
– To świetnie się składa, bo akurat prowadzimy sprawę, którą najoględniej mówiąc, mógłbym porównać do bólu dupy. Choć na to ostatnie może i jest jakieś lekarstwo. Wszystko, co od tej chwili powiem – kontynuował Harvey – zostaje tylko między nami. Czy to jest jasne, sierżancie Dalmont?
– Jasna spra... Tak jest, poruczniku!
Zanim Calvesta zaczął mówić, odruchowo upewnił się, czy policyjne radio w samochodzie jest wyłączone. Wyjął miętową gumę, odpakował i wcisnął papierek do wypełnionej już po brzegi popielniczki. Westchnął.
– Opróżnisz, jak wrócimy – rzucił, wskazując ją wzrokiem.
Odpalił silnik i wyjechał z parkingu. Nie było potrzeby, żeby ktokolwiek zobaczył ich siedzących w samochodzie i rozmawiających, jakby spiskowali. Porucznik płynnie włączył się w ruch uliczny. Jechał przed siebie, bez żadnego określonego celu.
– Jak wiesz, rozpracowujemy grupę, która nie wiadomo jakim cudem, działa tak przemyślnie, że nie jesteśmy w stanie zebrać żadnych dowodów. Choćby jednego marnego dowodu – rozpoczął. – Federalni też się im przyglądają. Z mniej więcej takim samym rezultatem.
– Myśli pan, że dają komuś w łapę? – odważył się zapytać Dalmont.
Calvesta z powątpiewaniem pokręcił głową.
– Za niska liga. Coś takiego nie kalkulowałoby się detalistom. Szczególnie że muszą opłacać się Castellano. Opracowali jakiś sposób, którego nie możemy rozgryźć. I jak już wspomniałem, federalni też mają z tym problem, dlatego niedawno zaproponowali, byśmy połączyli siły.
Nawet nie odwracając głowy, Calvesta widział, że Dalmont znów spojrzał na niego, tym razem mocno zaintrygowany i nieco zdziwiony.
– Chodzi o to, żeby góra nie miała dostępu do informacji o tej współpracy. Wilman nie ma prawa się o tym dowiedzieć, a Codd tym bardziej. Mam nadzieję, że mogę liczyć na twoją dyskrecję?
– Jasna sprawa, szefie! – potwierdził Dalmont z zapałem.
– Pozostaje nam tylko zdecydować, na czym zależy nam bardziej: na udupieniu tej szajki czy na spijaniu śmietanki, która może nigdy nie znaleźć się w zasięgu naszych ust.
– Nie rozumiem...
– Jeśli damy radę ich udupić, może się okazać, że wszystkie zasługi zostaną przypisane federalnym. Oczywiście Wilman się wścieknie, ale jakoś niespecjalnie zależy mi, żeby swoją robotą zapewnić mu przedemerytalny awans. Interesuje mnie, na czym tobie zależy bardziej: na dorwaniu ich czy na zaszczytach, na które i tak nie masz żadnej gwarancji.
– Jestem jeszcze młody, więc chyba zaszczytów zdążę się dorobić... – Dalmont zmieszał się, kiedy Calvesta spojrzał na niego wymownie. – To znaczy, nie miałem na myśli...
– W porządku, Mark – przerwał mu porucznik. – Zrozumiałem. Zatem mogę liczyć na twoją pełną współpracę i dyskrecję. Wszystko, co mamy na dziś to Donatelli, Marston i Stark. Dowiedziałem się, że jest jeszcze czwarta osoba, niejaka... – Calvesta zamilkł i przez chwilę intensywnie przeżuwał gumę. – Jenny Abelard. Młoda dziedziczka fortuny ojca, właścicielka firmy, w której najprawdopodobniej piorą brudną kasę. Dobrze by było przycisnąć ich jakoś, tyle że nie bardzo jest za co. Nie mamy nawet pretekstu, żeby zwyczajnie ich przesłuchać.
Calvesta westchnął i skręcił w jedną z bocznych uliczek. Zaparkował przy krawężniku, odsunął szybę i wyjął paczkę papierosów. Podsunął ją Dalmontowi. Ten wziął jednego, sięgnął po zapalniczkę, ale zanim odpalił sobie, podał ogień szefowi. Potem także opuścił szybę. Przez chwilę w samochodzie panowało głuche milczenie. Obaj mężczyźni zaciągali się papierosami i wydmuchiwali dym przez boczne okna.
– Ten Marston ma takiego chłopca na posyłki... Nazwisko wyleciało mi teraz z głowy. – Calvesta wciągnął do płuc porcję dymu. – Płaci mu za jakieś duperele, drobne roboty. I pożycza forsę. Podobno szczeniak jest winien już sporą sumkę. Rozważaliśmy, czy może coś wie o naszej trójcy, bo z takiego jak on najłatwiej coś wyciągnąć. Ale mała szansa, że chłopak jest w cokolwiek wtajemniczony. Stark – kontynuował Calvesta – to z kolei niezły cwaniaczek. I ma niewiele do stracenia. Zatem trochę twardy orzech. Donatelli odpada. Jego nie ugryziemy. Pieprzony makaroniarz ma ten swój zafajdany kodeks. Rodzina, honor czy jakimi jeszcze innymi bzdurami kierują się ci południowcy. Ta cała Abelard jest na tyle kryta, że musielibyśmy się nieźle nagimnastykować, żeby znaleźć na nią jakikolwiek haczyk. A nie możemy pozwolić sobie, że rozdmucha aferę, jeśli przyciśniemy ją bez gwarancji na konkretny rezultat. Pewnie ma całe stado prawników, którzy po czymś takim rozpętaliby prawdziwe piekło. Nie chcemy mieć prasy ani innych mediów na karku. Pozostaje zatem Marston. Problem jednak ciągle w tym, że musimy mieć za co go zgarnąć.
Mark Dalmont słuchał szefa, w milczeniu paląc papierosa. Kiedy Calvesta skończył, sierżant spojrzał na niego i otworzył usta, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale nie odezwał się. Porucznik zauważył to i zapytał:
– No, co jest, Mark? Bo wyglądasz, jakbyś chciał się oświadczyć, tylko nie jesteś pewny, czy kandydatka jest dziewicą.
Mark Dalmont wcisnął niedopałek do przepełnionej popielniczki. Obrócił się w stronę Harveya Calvesty i powiedział:
– Bo ja miałbym pewien pomysł, szefie...
*
Spotkanie z Jenny w sobotę niczego nie zmieniło. Poza tym, że nie spędzili razem niedzieli. Przyjechała do niego kilka minut po jedenastej. Miała zabrać go na Todt Hill, ale nawet nie wsiadł z nią do samochodu. Kilka godzin po tym, jak wyszła z kawalerki na Manhattanie, Braddock zaczął żałować, że nie poczekał z rozmową, aż znajdą się u niej. Jakby sam przed sobą udawał, że nie wyprosiłaby go ze swojego domu na skutek tematu, który by poruszył. Teraz, kiedy już wiedział, że niczego to nie zmieniło, że nie zdoła wydobyć od niej nawet najmniej istotnej informacji, pluł sobie w brodę, że przeliczył się w oczekiwaniach. To ona miała przewagę. Ona dyktowała warunki i pomyślał w pewnej chwili, że jest tylko jednym z pionków na jej szachownicy.
A przecież sprawiała wrażenie, jakby traktowała Ernesta jak kogoś znaczącego, kto zajmował w jej życiu pewną istotną pozycję. Ale ilekroć łapał się na myśli, że może i jej zaczęło zależeć – tak samo jak jemu – uświadamiał sobie, że powinien powściągnąć wodze fantazji i zredukować oczekiwania. Jenny Abelard była od niego młodsza. Do tego bardzo ładna i nieprzyzwoicie bogata. A zatem nie powinien się łudzić, nawet jeśli czasami dawała mu do zrozumienia, że stał się kimś więcej niż tylko facetem, z którym sypiała. Tak jak tej soboty, kiedy weszła i przywitała się z nim, jakby przez cały miniony tydzień usychała z tęsknoty, mimo że przecież widywali się w pracy – choć tylko przelotnie.
Przygotował spóźnione śniadanie. Wiedział, że z pewnością nic nie jadła, do tego zdążył już przywyknąć – Jenny poza kawą i czasami jakimś ciastkiem nie zwykła posilać się przed południem.
Kiedy zjedli i wspólnie sprzątali po śniadaniu, Braddock zdecydował nie zwlekać dłużej z tematem, który spędzał mu sen z powiek już od kilku dni.
– Dlaczego ostatnim razem powiedziałaś, że mógłbym zatrudnić się w DEA? – zapytał wprost.
Jenny odwróciła się od zlewu, gdzie kończyła opłukiwać naczynia. Obrzuciła go spojrzeniem, które mówiło, że nie rozumie, o co chodzi.
– Wtedy, przed twoim wyjściem do tego Marstona – zaczął wyjaśniać – powiedziałaś mi, że jestem tak dociekliwy, że mógłbym zatrudnić się w tej agencji.
– Bo mógłbyś. Przesłuchiwałeś mnie jak zawodowy glina. – Wzruszyła ramionami.
– No właśnie – podchwycił. – Dlaczego akurat DEA, a nie policja albo FBI?
– Ernie, do czego zmierzasz? – Zmarszczyła brwi. – Testujesz moją bystrość czy przyświeca ci jakiś inny cel w tym osobliwym quizie?
– Testuję twój stopień zaufania do mnie. I test nie wypada najlepiej, bo mam jakieś dziwne wrażenie, że ukrywasz przede mną bardzo istotne rzeczy.
Jenny wytarła ręce w ściereczkę i oparła się o kuchenną szafkę. Utkwiła w Braddocku przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu.
– Zaufanie, mówisz? Twoje do mnie też nie jest jakoś szczególnie imponujące, skoro podejrzewasz mnie, o nie wiadomo co. Uroiłeś sobie jakieś nielegalne interesy tylko na podstawie tego, że moim przyjacielem jest Włoch.
– I jest twoim kontrahentem w Abelard Star?
Braddock stał w drzwiach kuchennych, oparty ramieniem o framugę. Był ciekaw, co odpowie Jenny. Cholernie ciekaw, bo w minionym tygodniu zdołał sprawdzić, czy firma dziewczyny współpracuje z Donatellim. Nie współpracowała.
– Więc teraz zamierzasz rozliczać mnie nie tylko z prywatnego życia, ale i z tego, jak prowadzę przedsiębiorstwo? Rozmawiałam z Angelem o interesach, ale to nie znaczy, że to nasze wspólne interesy. Może omawialiśmy coś, co dotyczyło tylko jego. Nie pomyślałeś o tym?
– A co ma z tym wspólnego Castellano? I dlaczego pierwsze, co przychodzi ci do głowy w związku z wymiarem sprawiedliwości to DEA?
Odwróciła na chwilę wzrok, ale zacięty wyraz twarzy mówił sam za siebie. Odsunęła się od kuchennej szafki i podeszła do drzwi. Stanęła naprzeciw Ernesta, bardzo blisko.
– Ja, Donatelli i Castellano przemycamy kokainę, zaopatrują nas Kolumbijczycy, kartel z Cali, a DEA chce nas aresztować, ale nie mają dowodów. Coś jeszcze chciałbyś wiedzieć? – Jej głos ociekał wprost jadem. – Ochłoń, Ernest – dodała. – Bo cholernie nie podoba mi się, w jaki sposób tworzysz sobie urojenia na mój temat.
Wyminęła Braddocka, lekko ocierając się o jego ramię. Zauważył, że idzie w kierunku drzwi wejściowych.
– Jenny! Poczekaj, Jenny! Dokąd idziesz?
Nie odpowiedziała. Założyła kurtkę i nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem, otworzyła drzwi i wyszła z kawalerki, która ciągle stanowiła jej własność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top