Czas czarnego słońca cz. 2

*

          Gdyby tamtego dnia po powrocie do domu zastał jeszcze Connie, padłby przed nią na kolana i błagał o wybaczenie wszystkimi znanymi ludzkości słowami. Gdyby tamtego dnia Connie znajdowała się jeszcze w trzypokojowym apartamencie przy Madison Avenue, być może wybaczyłaby mężowi. A może tylko bez słowa zarzuciłaby na ramię torbę podróżną i wyszła z mieszkania, żeby już nigdy do niego nie wrócić? Ernest Braddock nie miał okazji przekonać się, jak owego wieczora zachowałaby się jego żona. Kiedy dotarł do domu, już jej tam nie zastał. Jeszcze wtedy miał bezsensowną nadzieję, że wyszła tylko do sklepu.

     „Do tych delikatesów na rogu – pomyślał. – Poszła kupić coś na kolację..."

     A zaraz potem następna okrutnie prawdziwa myśl: „Connie nie będzie jadła kolacji. Jak mogłaby jeść kolację, skoro nasze dziecko nie żyje...". Usiadł na kanapie i czekał, aż Connie wróci z zakupów w sklepie, który mieścił się tuż za rogiem. Siedział tak, niemalże bez ruchu, aż minęła północ.

     „Connie nie poszła do tych całodobowych delikatesów" – pomyślał wtedy.

     Przez kolejne kilka dni próbował ją znaleźć. U jej dawnych klientek, którym urządzała wnętrza nowych apartamentów. U dalekiej kuzynki z Newark, z którą widzieli się zaledwie raz po przyjeździe do Nowego Jorku. Próbował dowiadywać się czegoś w hotelach, ale recepcjoniści nie chcieli udzielać mu żadnych informacji. Dał ogłoszenie do New York Times o treści: „Connie błagam, odezwij się. Wybacz. Ernest" . Po trzech tygodniach poleciał do Pasadeny. Rodzice Connie przyjęli go chłodno i rozmawiali z nim niechętnie. Nie od razu uwierzył, że jej tam nie ma. Siłą niemal wdarł się do dawnego pokoju żony, ale już w progu zrozumiał, że jej rodzice mówili prawdę: nie zauważył tam żadnych śladów bytności Connie.

      – Nie chciała powiedzieć, gdzie się zatrzymała – odezwała się jej matka. – A przede wszystkim prosiła, żeby tobie nie udzielać żadnych informacji. Obarczyłeś ją winą... – zaczęła, ale Ernest wpadł jej w słowo:
     – Wiem, co zrobiłem. Teraz już wiem. Wtedy nie byłem tego świadomy. Nie zdołałem zapanować nad... – głos trochę mu zadrżał. – To było ponad moje siły – dokończył już bardzo cicho.
     – To było znacznie bardziej ponad jej siły, Erneście – powiedziała kobieta. Ojciec Connie stał z boku. Nie odezwał się ani jednym słowem. Tylko patrzył. Patrzył na Braddocka, a jego wzrok wystarczył za wszystkie niewypowiedziane słowa. – Nie próbuj jej szukać, bo ona już nigdy ci nie wybaczy – dokończyła matka Connie.

      Te ostatnie słowa wracały do niego jak przeklęty bumerang jeszcze długo potem.

     Pojechał do San Francisco i szukał jej u wszystkich dawnych znajomych. Bez rezultatu. Kiedy po tygodniu zaczęły mu się kończyć pieniądze, wrócił do Nowego Jorku. Już nie szukał żony. Najzwyczajniej w świecie nie wiedział, jak i gdzie mógłby jej jeszcze szukać.

      Włóczył się od knajpy do knajpy i pił. Niewielkie oszczędności, jakie miał, zaczęły topnieć z dnia na dzień w zastraszającym tempie. Z pracy został wylany, kiedy nie pojawił się tam przez dwa tygodnie z rzędu, nie dając żadnego znaku życia. Na karcie kredytowej rósł debet, a kiedy osiągnął maksymalny limit, rosły już tylko odsetki. Najpierw sprzedał telewizor i sprzęt stereofoniczny – ich pierwszy wspólny nabytek po ślubie – żeby mieć za co żyć. I mieć za co pić. Potem przyszła kolej na meble. Opróżnił je, upychając ubrania do kartonowych pudeł, a swój ukochany księgozbiór ustawił rzędem pod ścianą w salonie. Potem w pośpiechu znalazł nabywcę na komplet mebli wraz ze skórzanym zestawem wypoczynkowym i wziął za nie cenę, której daleko było do ich prawdziwej wartości. Ale musiał się spieszyć. Nie miał ani centa, a lada chwila powinien zapłacić czynsz.

     Rzeczy, które pozostawiła Connie, początkowo traktował jak relikwie, odnosząc się do nich z nabożnym niemal szacunkiem. Myślał, że zatrzyma je na zawsze. Martwych świadków ich martwego małżeństwa. W głębi duszy miał nadzieję, że ona wróci. Zostawiła niemal wszystkie osobiste rzeczy, więc wróci. Musi wrócić.

     Rzeczy Connie częściowo sprzedał, a częściowo rozdał w dwa dni po tym, jak przysłała mu papiery rozwodowe. Potem zaczął pozbywać się własnych ubrań. Oddawał je niemal za bezcen – marne kwoty, za które musiał się najeść i napić. Z trzypokojowego, pustego już prawie zupełnie apartamentu na Madison Avenue, musiał się wynieść późną wiosną, kiedy nie zdołał już zapłacić czynszu za kolejny miesiąc.

     W ciasnej kawalerce w Brooklynie znalazł się na początku czerwca, z jednym kartonem ubrań i sześcioma kartonami książek. W końcu zostały mu tylko trzy pary skarpet, dżinsy, dwie koszule i wielosezonowa para podniszczonych butów, ale nawet wtedy nie potrafił zdobyć się na sprzedanie choćby jednej pozycji ze swojego ukochanego księgozbioru.

     Musiał to zrobić dwa miesiące po przeprowadzce, kiedy zabrakło pieniędzy na opłacenie czynszu. Serce krwawiło mu, kiedy wybierał pierwsze dziesięć tytułów, które miał odnieść do antykwariatu. Za każdym kolejnym razem było już trochę łatwiej, aż w końcu zobojętniał na tyle, że sprzedając ostatnie egzemplarze gromadzonej przez lata kolekcji, nie czuł już nic. Gdzieś tam podświadomie wiedział, że pieniądze za ostatnie książki starczą do końca miesiąca, a potem nie będzie już niczego, co jeszcze mógłby sprzedać, żeby zapewnić sobie dalszy byt. Ale w tamtej chwili było mu wszystko jedno.

     Ostatnie pieniądze przepijał w knajpie U Barneya. Ponieważ nie znalazł wolnego stolika, przysiadł się do jakiegoś człowieka, którego nie znał, ale który wydał mu się mniej więcej sympatyczny i nieszkodliwy. Po kilkunastu minutach zaczął z nim rozmawiać. W ten sposób poznał Vincenta Starka. I to uratowało mu życie.

     
          Vince – nieco młodszy od niego – z całą pewnością miał dużo większe doświadczenie, jeśli szło o radzenie sobie z życiem, jakie już od pewnego czasu stało się udziałem Ernesta Braddocka. Wydawało się, że Vince wie o tym życiu znacznie więcej, niż wiedział Ernest. Jego nowy znajomy okazał się sympatycznym i energicznym człowiekiem, do tego doskonałym kumplem, o czym Ernest miał okazję przekonać się już wkrótce po ich spotkaniu. Vince załatwił mu pierwszą dorywczą pracę w porcie, która pozwoliła Braddockowi przetrwać kolejny miesiąc i nie znaleźć się na bruku. Potem miało się okazać, że Vincent Stark będzie ratował mu w ten sposób tyłek jeszcze wiele razy.

     Życie zaczęło toczyć się mniej więcej normalnie, o ile w sytuacji Ernesta Braddocka w ogóle można było mówić o jakimkolwiek normalnym życiu. To, co kiedyś stanowiło jego marzenia, odeszło w mglistą dal. Mieszkanie w Soho albo w Greenwich Village i twórcze, inspirujące kontakty z tamtejszą bohemą, stały się dla niego tak bardzo odległe, jakby były czymś z zupełnie innego świata. Teraz jego rzeczywistością została dorywcza, ciężka praca w porcie i knajpiany gwar taniej speluny na nabrzeżu.

     W taki sposób spędził kolejne cztery lata, w czasie których zdążył poznać głód, nędzę i strach o kolejny dzień, który mógł okazać się ostatnim dniem spędzonym pod dachem nad głową. Ale poznał także kilku ludzi, którzy – choć zepchnięci przez społeczeństwo na margines życia – wielokrotnie wyciągali do niego pomocną dłoń. Wszystko to, czego doświadczał na co dzień, musiało wycisnąć na nim bezlitosne piętno. Nie było już dawnego Ernesta Braddocka – przystojnego mężczyzny, który przyciągał spojrzenia kobiet. Po portowych ulicach snuł się teraz ktoś zupełnie inny – zmęczony życiem, przegrany i przygaszony cień człowieka. Nie potrafił wykrzesać z siebie choćby iskierki radości nawet wtedy, gdy zasiadał w knajpie z kumplami, których przecież szczerze lubił i którym w głębi duszy był wdzięczny za wszystko, co dla niego robili, podczas gdy on sam mógł tylko postawić im butelkę, kiedy czasami udało mu się zarobić kilka centów więcej. Ale wśród portowej ferajny uchodził za dobrego kompana, mimo że zawsze pozostawał niezwykle skryty i należał do tej nielicznej kategorii ludzi, którym alkohol nie otwiera ust i nie rozwiązuje języka. Żaden z jego znajomków nie miał pojęcia, co dzieje się w duszy tego człowieka. Nigdy żadnemu z nich nawet słowem nie wspomniał o swojej przeszłości. A oni nie pytali. W brooklyńskim porcie nikt nikogo nie wypytywał o szczegóły prywatnego życia.

     Cierpiał w samotności. Ciągle cierpiał, choć wydawać by się mogło, że minęło tak wiele czasu. Nie potrafił wymazać Connie z pamięci. Nie przyjął do wiadomości, że jest z nią rozwiedziony. Kiedy przyszły tamte nieszczęsne papiery rozwodowe, po prostu rzucił je w kąt. Nie, ani przez chwilę nie zamierzał dać Connie rozwodu. Była jego żoną. Kochał ją i wciąż mimo wszystko pozostawała jego żoną, więc jak mógł zgodzić się na coś tak absurdalnego jak rozwód?

     Przekonał go prawnik, którego pół roku po swoim zniknięciu wynajęła i przysłała Connie. Cierpliwie i systematycznie tłumaczył Braddockowi, dlaczego odmowa nie będzie miała w zasadzie większego znaczenia, a na końcu odwołał się do jego uczuć.

     – Niech pan będzie rozsądny, panie Braddock. Jeśli kocha pan swoją żonę, tak jak pan ciągle powtarza, niech pan nie staje na drodze do jej szczęścia. Tak będzie lepiej dla was obojga. Niech mi pan wierzy, ona panu z pewnością nigdy nie wybaczy.

     Znów usłyszał te same słowa, które jakiś czas temu powiedziała do niego w Pasadenie matka Connie. W milczeniu podpisał wszystkie dokumenty, jakie podsunął mu ten prawnik. Dowiedział się przy okazji, że Connie nie przyjedzie po swoje rzeczy, ani nie przyśle po nie nikogo.

      Ta i inne sceny wracały do niego w koszmarnych rozmyślaniach, kiedy zamknięty w czterech ścianach pustej niemal kawalerki, siedział nieruchomo na nędznym posłaniu i bezmyślnie wpatrywał się w jeden punkt.

 *

          „Mógłbym napisać o tym książkę – pomyślał. Na Times Square panował zwyczajny, codzienny ruch. Braddock zauważył, że zaczęło kropić. – Mógłbym usiąść w pięciopokojowym apartamencie w Soho, z drinkiem w dłoni, przed czystą kartką wkręconą w rolki maszyny i napisać książkę o tym, jak spieprzyłem sobie życie, jak nic w tym spieprzonym przeze mnie życiu nie chciało się już potem ułożyć i jak zło, które wyrządziłem kiedyś pewnej kobiecie o imieniu Connie, wróciło potem do mnie ze zdwojoną siłą.
     Więc jednak zasłużyłem na to, żeby mnie w ten sposób porzuciła? – pomyślał ze zdziwieniem o Jenny Abelard. – Co ty mi zrobiłaś? – Wpatrywał się w blat stolika, aż zaczęły boleć go oczy. – Woda w rzece Hudson będzie teraz bardzo zimna – przemknęło mu przez głowę. – Ale nie aż tak, żebym nie zdołał dopłynąć do brzegu. Jeśli będę trzeźwy, moim naturalnym odruchem stanie się ratowanie życia. Mój mózg poda komendę do mięśni i będę płynął do brzegu wbrew własnej woli. Więc muszę się solidnie upić. Tak bardzo, żebym nie zdołał dopłynąć, nawet jeśli będę chciał. Woda jest teraz cholernie zimna – pomyślał znowu. – Ale poczuję ten chłód tylko przez chwilę. A może nawet nie poczuję go wcale? Lodowate, lepkie zimno przez kilka minut. Zaledwie kilka minut, a potem będzie już dobrze. Potem nie będę czuł już nic."

      Przypomniał sobie swoje pierwsze spotkanie z Jenny. Właściwie to jeszcze nie spotkanie. Zobaczył ją przypadkowo, przelotnie, kiedy wpadła na kilka minut do Vince'a, z którym opróżniał wtedy butelkę jakiegoś miejscowego samogonu. Jej twarz mignęła mu zaledwie przez pół minuty, zanim przeszła ze Starkiem do ciasnej kuchenki, gdzie spędzili kilka minut, rozmawiając przyciszonymi głosami. Kiedy wychodziła, dostrzegł ją po raz drugi i wydawało mu się, że w jej spojrzeniu kryje się coś dziwnego, czego nie mógł rozszyfrować. Ale zapomniał o niej równie szybko i nagle, jak ją zobaczył – kiedy tylko drzwi mieszkania Vince'a zamknęły się za dziewczyną. Nie zapytał o  nią swojego kompana. Kobiety zupełnie go nie interesowały. Miał już za sobą okres zabijania bólu po stracie Connie przypadkowymi, trwającymi jedną noc romansami.

      Ponieważ Vincent Stark również nie wspomniał o tej krótkiej wizycie ani słowem, Ernest Braddock więcej nie wracał myślami do ładnej, czarnowłosej i chyba bardzo młodej dziewczyny. Nie wracał aż do tego popołudnia w Midnight Sun, kiedy zobaczył ją znowu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top