Czas czarnego słońca cz.19
9
Ian Murphy podniósł wzrok znad papierów, które przeglądał niedbale rozparty za biurkiem, kiedy Jack Newlert wszedł do pokoju i już w drzwiach machnął trzymaną w dłoni żółtą teczką. Podszedł i położył ją na biurku, tuż przed wzrokiem swojego partnera.
– Jenny Abelard – oznajmił krótko. – Interesująca panienka.
Murphy otworzył teczkę i rzucił okiem na zdjęcie, przytwierdzone spinaczem biurowym do pliku kartek. Uniósł nieco brwi. Pobieżnie przejrzał kilka zadrukowanych stron.
– A mógłbyś mi to streścić, Młody? – odezwał się z westchnieniem. – Miałem dziś tyle papierkowej roboty...
– W skrócie? Dziedziczka fortuny ojca, w tym firmy Abelard Star Enterprise, półkrwi Włoszka. Matka nie żyje od ponad dwudziestu lat. Ojciec zginął dwa lata temu. O rodzinie matki nic nie wiadomo. Poza tym żadnych innych bliskich krewnych, tylko dwie ciotki ze strony ojca, w Vermont i Alabamie. Jedna zamężna, bezdzietna, druga wdowa, troje dorosłych dzieci. Z ciotkami i kuzynami nie utrzymuje kontaktów. Ma jakiegoś chłoptasia, który pracuje w Abelard Star, a wcześniej puszczała się ze Starkiem.
– No proszę! – wtrącił Ian.
– Słuchaj, bo teraz najlepsze. Kojarzysz tego szczeniaka, którego kilka lat temu załatwili przy próbie aresztowania?
Agent Murphy przez chwilę zastanawiał się, lekko mrużąc oczy. Po chwili skinął głową.
– Wayne Griere – kontynuował Jack Newlert. – Była jego dziewczyną! – dokończył triumfalnie.
– Czyli kontakty z naszymi ptaszkami być może nie tylko towarzyskie.
Ian wstał od biurka i otworzył okno na całą szerokość. Sięgnął do kieszeni marynarki zawieszonej na oparciu fotela. Wydobył papierosy i zapalniczkę. Usiadł na parapecie i zapalił. Młodszy agent obserwował go z wyczekiwaniem na twarzy.
– I sądzisz, że to dobry trop? – odezwał się w końcu Murphy, wydmuchując dym.
– Coś mi mówi, a wręcz krzyczy, że tak – odparł tamten. – Jest powiązana z całą trójką, a nawet z tamtą starą sprawą.
– Na zdrowy rozum, Jack – agent zaciągnął się papierosem – czy na ich miejscu wchodziłbyś w układy z taką gówniarą? To nie jest branża dla dziewczynek. Nie ta, w każdym razie – dodał z naciskiem. – Gdyby byli umoczeni w sex-biznes, to co innego.
– A może tutaj tkwi haczyk? – nie dawał się zbić z tropu Newlert. – Może właśnie liczą na to, że nikt nie będzie wokół niej węszył, ze względu na zdrowy rozum, o którym wspomniałeś. Ma niezłą firmę, gdzie mogli zainstalować pralkę. To kolejny atut. Moim zdaniem Abelard idealnie nadaje się do takiej roli.
– A ten jej przydupas? – Ian wydmuchał dym. Siedział zwrócony twarzą na zewnątrz. – Jest coś na niego? Bo mam nadzieję, Młody, że sprawdziłeś.
– Jasne, że sprawdziłem – obruszył się Jack. – Facet ma czystą kartotekę. Ernest Braddock. Rozwiedziony, bezdzietny, była żona powtórnie wyszła za mąż, mieszka z mężem w Oregonie, jedno dziecko, córka – relacjonował beznamiętnie, jak wyuczoną formułkę.
– Hmmm... – Murphy zgasił peta, ale ciągle tkwił na parapecie, wpatrzony w widok rozciągający się z okna. – Trzeba by ich przycisnąć. Tę Abelard i jej fagasa. Musimy tylko znaleźć jakiś wiarygodny powód do przesłuchania.
Ześliznął się z parapetu, pomachał kilka razy dłonią, żeby pozbyć się pozostałości papierosowego dymu i przymknął okno. Zrobił krok w stronę biurka i pochylił się nad nim, nie siadając. Jeszcze raz przejrzał papiery z teczki dostarczonej przez współpracownika. Zabębnił palcami w blat biurka.
– Trzeba znaleźć powód i ich przesłuchać – powtórzył. – I zrobić to tak, żeby nie spłoszyć łani i jej jelonka.
– Wygląda na to, że nie obejdzie się bez narady z ludźmi Wilmana.
– Mówisz o szefie z narkotykowego? – Ian uniósł głowę i spojrzał na młodszego kolegę. – Reanon się na to nie zgodzi.
– Reanon – odezwał się Jack z pewnością siebie w głosie – nie musi o tym wiedzieć. Zresztą Wilman też nie. Wiem, kto od nich węszy wokół naszej trójki. Typ nazywa się Calvesta.
– No, no! – Murphy z uznaniem kiwnął głową. – Nie próżnowałeś, jak widzę, Jack. Zastanawiam się tylko, coś ty taki zawzięty? Wykazać się chcesz? Pies z kulawą nogą tego nie doceni, gwarantuję ci.
Jack Newlert wzruszył tylko ramionami.
– Nie zakładam, że będę drugim Elliotem Nessem – powiedział. – Ale może przynajmniej podwyżkę dostanę...
– Na to też bym nie liczył – mruknął Murphy. – Zorganizuj spotkanie z tym... Calvertem?
– Harvey Calvesta – sprostował Jack Newlert i skinął głową na znak, że przyjął do wiadomości słowa Iana i uznał je za polecenie służbowe.
*
Przez cały tydzień w pracy Braddock siedział jak na szpilkach i nie potrafił się na niczym skupić. Wnioski, do jakich doszedł tamtej nocy, kiedy rozpamiętywał rozmowę Jenny z jej włoskim przyjacielem, sprawiały, że czuł ustawiczny niepokój. Chciał poruszyć ten temat z dziewczyną. Musiał to zrobić. Nie łudził się ani przez chwilę, że czeka go łatwa i przyjemna wymiana zdań. Nie miał żadnych wątpliwości – Jenny z pewnością nie będzie zadowolona. Liczył się nawet z ostrym wybuchem złości. Jej głęboko ugruntowane poczucie niezależności i wrażliwość na punkcie znajomości z Donatellim mogły w tym wypadku okazać się mieszanką wybuchową.
Ale czy miał inne wyjście? Czy mógł tak po prostu zostawić ten temat? Zostawić sprawy własnemu biegowi, co w rezultacie mogło doprowadzić do tragicznego finału? Jeszcze gdzieś tam tliła się iskierka nadziei, że może się myli, że może jego tok myślenia zaprowadził go po niewłaściwych ścieżkach na kompletne manowce. Chwytał się tej nikłej nadziei, która walczyła w jego świadomości z niepokojącym przeświadczeniem, że dzieje się coś złego. Z drugiej strony – czy istniały jakiekolwiek logiczne powody, żeby Jenny Abelard uwikłała się w nielegalną działalność? Odziedziczyła duży majątek, posiadała dobrze prosperującą firmę i okazałą posiadłość na Staten Island. Braddock podejrzewał, że jej konto bankowe również nie świeci pustkami. A zatem nie istniał żaden logiczny powód, by dziewczyna pakowała się w nielegalne interesy.
Na rozmowę musiał poczekać aż do soboty. Z jakiegoś powodu Jenny nie chciała spotkać się w tygodniu. I to też go niepokoiło, bo wcześniej raczej nigdy nie odmawiała, gdy prosił, by po pracy spędzili razem wieczór.
Sobota musiała jednak w końcu nadejść, a wraz z nią rozmowa, na którą tak bardzo czekał przez cały miniony tydzień. Tym razem spotkali się w domu Jenny. Kiedy otworzyła mu drzwi, sprawiała wrażenie spokojnej i zrelaksowanej. Przywitali się jak zwykle – krótkim pocałunkiem – i przeszli do salonu, gdzie Jenny od razu zajęła się przygotowaniem drinków. Nie musiała pytać, na co Ernest ma ochotę, znała już jego upodobania.
Obserwował ją bardzo uważnie, choć starał się robić to dyskretnie. Nie zauważył niczego, co mogłoby go zaniepokoić. Mimo wszystko postanowił nie rezygnować z rozmowy. Niepokój, jaki pozostawał w nim przez kilka dni, od chwili, kiedy w środku nocy przypomniał sobie, kim jest człowiek noszący nazwisko Castellano, sprawił, że Ernest nie chciał odpuścić.
Kiedy Jenny usiadła na kanapie i podała mu drinka, postanowił nie odwlekać dłużej tego, co nieuniknione.
– Jakie interesy prowadzisz? – spytał wprost i zanim zdążyła odpowiedzieć, niemal jednym haustem opróżnił szklankę z koniakiem.
– Przecież wiesz – odparła swobodnie. – Pracujesz u mnie.
– Nie o te interesy pytam. Te z Donatellim. Jakie interesy prowadzisz z Donatellim? – powtórzył.
Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny. Na chwilę odwróciła głowę, a potem i ona szybko osuszyła szklankę.
– Takie same jak z wszystkimi innymi kontrahentami. Przyszedłeś tutaj, żeby rozmawiać o pracy?
– Nie. Ale chciałbym porozmawiać o mafii – wypalił.
– Ernest, odbiło ci! Posuwasz się za daleko w tym swoim stereotypowym postrzeganiu wszystkich Włochów.
– Czy wszystkich? – Podniósł się z kanapy i poszedł do barku. Stanął za kontuarem i zaczął nalewać sobie kolejną porcję koniaku. – Nie uważam, że każdy Włoch jest zamieszany w przestępczość zorganizowaną. Ale jeśli ktoś w rozmowie o interesach wymienia takie nazwisko jak Castellano, to przyznaj, że daje do myślenia...
– Nie znasz włoskiego, ale wiesz, o kim rozmawialiśmy? To ciekawe – odezwała się dziewczyna po włosku.
Odstawił butelkę i oparł się o kontuar. Utkwił spojrzenie w Jenny.
– A to? Czemu miało służyć? – spytał.
– Skąd wiesz, o czym rozmawialiśmy, skoro twierdzisz, że nie znasz włoskiego – powtórzyła po angielsku.
Upił łyk, nie spuszczając z niej oka. Ona też nie odwróciła wzroku. Patrzyła odważnie, wyzywająco.
– Castellano. I Brunch. Dwa nazwiska. Jedno bardzo znane. Powiesz mi, że nie mam powodu do niepokoju? Chcesz zbyć mnie jakąś mało wiarygodną historyjką? I utwierdzić w przekonaniu, że nie zasługuję, żebyś mi zaufała.
– Ufam ci – odparła.
– Ale nie na tyle, żeby powiedzieć, jakie brudne interesy robisz z Włochami. Oczekujesz, że przejdę nad tym do porządku dziennego? Że będę miał gdzieś, że jesteś zamieszania w jakieś...
– W nic nie jestem zamieszana! – przerwała mu twardo. – Jak sam zauważyłeś, Castellano to znane nazwisko. O ile wiem, rozmowa o nim nie jest przestępstwem ściganym z urzędu i zagrożonym jakąkolwiek karą. Nie mam pojęcia, co sobie wbiłeś do głowy, Ernie, ale byłabym ci wdzięczna, żebyś dał spokój takim bzdurnym podejrzeniom. – Na chwilę spuściła wzrok i spojrzała na szklankę trzymaną w dłoni. – Sprawiasz mi przykrość posądzeniami, że robię coś złego.
Wyszedł zza lady, podszedł do kanapy i usiadł obok dziewczyny. Dotknął jej ręki. Próbował zorientować się, czy Jenny wykazuje jakiekolwiek objawy zdenerwowania. Ale w jej wzroku dostrzegł tylko ledwo uchwytny smutek. A przynajmniej nie zauważył niczego ponad to. Znów przemknęło mu przez głowę, że może w rozmowie z Donatellim nie było jednak niczego niepokojącego. Może rzeczywiście rozmawiali o zwyczajnych interesach, jakie Jenny prowadziła na co dzień. Pomyślał, że jego mózg, ukłuty żądłem zazdrości, pokierował go w ślepy zaułek. Bo czy ta młodziutka, niewinnie wyglądająca dziewczyna mogłaby być zamieszana w jakiś nielegalny biznes z mafią? Spojrzał na nią i przez chwilę zatrzymał wzrok na jej twarzy. Tak. Musiał przyznać to uczciwie sam przed sobą – nie zdziwiłby się, gdyby prowadziła brudne interesy z Włochami.
– Zależy mi na tobie, Jenny – powiedział półgłosem. – Nie chcę, żebyś ryzykowała w jakikolwiek sposób.
– Ale ja... – odezwała się i miał wrażenie, że chciała odwrócić wzrok, ale nie zrobiła tego. – Nie ryzykuję. Moje przedsiębiorstwo działa zupełnie legalnie.
*
„Nie powinienem wtedy odpuszczać. Dać się zahipnotyzować jej spojrzeniu. – Wpatrywał się w Times Square, który znów tonął w strugach deszczu. – Czy gdybym uparcie drążył temat, coś by mi to dało? Czy Jenny w końcu ugięłaby się pod naporem mojej stanowczości? A może nie uległaby presji i szła w zaparte? Może w ten sposób ćwiczyła nieustępliwość na wypadek, gdyby to policja zaczęła wypytywać o te rzeczy. Nie wiem, czy istniał jakikolwiek sposób, żeby powstrzymać ją, skłonić do skończenia z tym wszystkim. Nie ufała mi czy tylko chciała trzymać mnie od tego z daleka? Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Jest za późno. Być może mogłem coś zrobić, bardziej się postarać."
Spojrzał na szklankę, którą trzymał w dłoni. Uświadomił sobie, że to też koniak, choć nie był pewien, czy dokładnie taki sam, jaki pił tamtego dnia. Zacisnął zęby na wspomnienie tej soboty, kiedy – teraz już wiedział to na pewno – Jenny nie była z nim szczera.
„Zwyczajnie mnie wtedy okłamała. A ja uwierzyłem, że to moja pomyłka, że ją zawiodłem tymi podejrzeniami. I być może wierzyłbym w jej kłamstwa nie wiadomo, jak długo, gdyby nie to, że już następnego dnia ponownie zasiała we mnie wątpliwości. Bo niby dlaczego nie mogłem pojechać z nią do tego... Marstona? Co chciała przede mną znów ukryć?"
Przypomniał sobie, jak następnego dnia – w niedzielne przedpołudnie – Jenny odebrała telefon i po bardzo krótkiej rozmowie oznajmiła Ernestowi, że musi wyskoczyć na godzinkę.
*
– Jedziesz do tego Włocha? – spytał lodowatym tonem.
Dziewczyna utkwiła w nim spojrzenie ciemnych, wyrazistych oczu. Przez chwilę wpatrywała się w twarz Barddocka.
– Nie jadę do Angela – odezwała się całkiem spokojnie, a widząc niedowierzający wzrok Ernesta, dodała: – Przecież wiesz, gdzie mieszka Angelo. To kawał drogi, a mnie nie będzie godzinę, góra półtorej. W żaden sposób nie zdążyłabym obrócić w tak krótkim czasie do Flower Hill i z powrotem. Muszę załatwić coś z Seanem Marstonem. To dla niego ważne.
– Pojadę z tobą.
– Nie, Ernie.
– Dlaczego? – Twarz i głos Braddocka pozostawały ciągle spokojne. Włożył ręce w kieszenie spodni i podszedł do dziewczyny. – Znowu masz coś do ukrycia?
– Może nie ja. Może chodzi o prywatne sprawy Seana. – Wyraz twarzy Jenny nie zmienił się ani na ułamek sekundy, ale w jej głosie już pobrzmiewała niepokojąca nuta. – I możliwe, że pozwoliłabym ci pojechać ze mną, ale obrażasz mnie swoim brakiem zaufania.
Zaśmiał się krótko, nerwowo. Z niedowierzaniem pokręcił głową.
– I w taki sposób chcesz zyskać moje zaufanie? Dostarczając mi ciągle nowych powodów do podejrzeń?
– A może po prostu do urojeń! – podniosła głos. – Wiesz co, Ernie? Zatrudnij się w DEA, tam pewnie docenią twoją dociekliwość! – Sięgnęła na stolik po kluczyki i skierowała się do wyjścia.
Nie odezwał się już ani słowem. Jeszcze wtedy nie zwróciło jego uwagi, co powiedziała. Dopiero kilka dni później przypomniał sobie jej słowa i usiłował rozgryźć, co zabrzmiało w nich dziwnie. Jakaś niejasna myśl kołatała mu w głowie, mgliste wrażenie, że powinna była powiedzieć coś innego.
Wracał właśnie do domu z biurowca, gdzie mieściło się Abelard Star Enterprise. Mimo zielonego światła zatrzymał się przed przejściem, żeby przepuścić jadący na sygnale radiowóz. I w tym momencie doznał olśnienia. Powiedziała wtedy: „zatrudnij się w DEA". Nie w policji, co powinno być pierwszym skojarzeniem w takiej sytuacji. Nawet nie w FBI, ale właśnie w tej specyficznej agencji, która rozpoczęła działalność ledwo kilka lat wcześniej. Czy przypadkowo, bezwiednie wyjawiła wtedy, jakie interesy łączyły ją z Donatellim?
Braddock tkwił przed przejściem dla pieszych i nie ruszał się z miejsca, choć światła zdążyły zmienić się już dwa razy. Ale nawet tego nie dostrzegł. Zrobiło mu się zimno i był pewny, że ramiona pokryła gęsia skórka. Jenny Abelard – dziewczyna, w której już zdążył się zakochać – była zamieszana w niebezpieczną i nielegalną działalność. Nie mieściło mu się w głowie, że mogła uwikłać się w tak bezsensowną rzecz, jak prochy. Z jej pozycją i stanem konta było to wręcz absurdalne. Odziedziczyła po ojcu pokaźny majątek, nie musiała o nic się starać, a już z pewnością nie istniał żaden powód, by porywała się na wkraczanie na przestępczą ścieżkę.
Pralnia brudnych pieniędzy. Czy wracał właśnie z pralni brudnego szmalu? Obejrzał się za siebie na biurowiec, który dopiero co opuścił. W pierwszym odruchu chciał wrócić. Tylko po co? Jenny tam nie było. Tego dnia opuściła biuro już koło południa. Do jej domu na Todt Hill miał cholerny kawał drogi. Poza tym nie wiedział, czy zastałby ją w domu. A zatem co? Wrócić do swojego mieszkania i zadzwonić? Tyle że to nie była rozmowa na telefon. Musiał porozmawiać z nią osobiście, twarzą w twarz. Już teraz, natychmiast. Oczekiwanie do następnego dnia, żeby złapać ją w pracy, nie wchodziło w grę. Nie mógł czekać tak długo.
Braddock rozejrzał się dokoła w nadziei, że przyjdzie mu do głowy jakiś sensowny pomysł, ale jedyna rzecz, jaką mógł zrobić, to pójść do domu.
*
Harvey Calvesta dopalał papierosa wsparty o przód maski swojego prywatnego AMC ramblera. Kiedy kilka godzin wcześniej odebrał telefon od agenta federalnego, zupełnie nie spodziewał się, że jeszcze tego samego dnia znajdzie się w ślepej uliczce na tyłach wielkiego złomowiska we wschodnim Brooklynie, niemalże już na granicy z Queens. Federalny przedstawił się jako Jack Newlert i poprosił porucznika o spotkanie. Nie chciał powiedzieć nic więcej i nalegał na dyskrecję. Calvesta – mocno zaintrygowany – zgodził się i ustalili szczegóły. Tego dnia wyszedł z pracy wcześniej niż zwykle, zleciwszy młodszemu partnerowi jakąś papierkową robotę. Pojechał do domu, przebrał się i wziął swój prywatny samochód. Na miejscu zjawił się prawie kwadrans przed czasem. Był tutaj jako cywil, jednak pod marynarką trzymał służbowego rugera. Federalny, nie federalny – ostrożności nigdy za wiele. Zwłaszcza kiedy agent prosi policjanta o dyskretne spotkanie. W pewnej chwili Harveyowi przyszło nawet do głowy, że ktoś może podszywać się pod Newlerta, bo że taki agent naprawdę istnieje – oczywiście sprawdził.
Calvesta usytuował się tak, by od razu zauważyć, jeśli jakikolwiek samochód lub człowiek pojawi się u wylotu ulicy. Porucznik skończył palić, rzucił peta i przydeptał go lekko. Sięgnął do kieszeni po miętową gumę do żucia – nieodłączny element w sytuacjach napięcia. Odwinął papierek i rzucił go na ziemię, myśląc, że sam sobie powinien teraz wypisać mandat za zaśmiecanie miasta. Ale miasto było zaśmiecone do granic możliwości i bez tego niewielkiego wkładu ze strony porucznika. W tym samym momencie, kiedy wkładał gumę do ust, w uliczkę skręcił kremowy plymouth satellite. Calvesta poruszył się nieznacznie, krzyżując ramiona na piersi, tak by mieć rugera w zasięgu ręki.
Samochód podjechał bliżej i zaparkował w odległości jakichś trzech jardów od porucznika. W środku siedziało dwóch mężczyzn, młodszy za kierownicą, starszy na miejscu pasażera. Kiedy silnik zgasł, wysiedli bez przesadnego pośpiechu.
– Agent Ian Murphy – przedstawił się ten starszy, kiedy podeszli, ale nie wyciągnął ręki na powitanie. – Mój partner, młodszy agent Jack Newlert.
– Porucznik Harvey Calvesta. – Lekko skinął głową. – Nie ukrywam, że jestem zaskoczony propozycją tego spotkania.
– Cóż – odezwał się Murphy. – Możliwe, że wzajemnie sobie pomożemy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top