Czas czarnego słońca cz.17
*
Ian Murphy podszedł do okna i otworzył je na całą szerokość. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu fotela wyciągnął rozpoczętą paczkę winstonów i zapalniczkę, a potem przysiadł na parapecie.
– Kiedyś zmoczysz dupę, jak będziesz tu ciągle palił – odezwał się jego partner.
– Posłuchaj, Młody. Włażę między najgorsze męty w tym mieście, więc nie mów mi, że powinienem bać się własnego szefa. Poza tym mam na głowie większe zmartwienia niż Reanon. – Murphy wydmuchał dym wprost w otwartą przestrzeń za oknem. – Wiemy, co robią i wiemy, kto. Nie wiemy tylko: jak. I dlatego tkwimy w martwym punkcie. W jaki sposób, do kurwy jasnej, przerzucają tę kokę do Kanady?! Kazaliśmy zaostrzyć kontrolę na lądzie, w powietrzu i na wodzie. Mile granicy od Vermontu do Ohio. Przecież nie targają tego pod prąd przez Niagarę! – Klepnął się dłonią w udo. – Dlaczego góra zawsze musi wlepić mi najbardziej gównianą robotę?
– Wolałbyś pewnie rozpracowywać Syndykat? – rzucił Jack Newlert ironicznie. – Bo jeśli tak, to przypominam, że na razie mamy problem z Donatellim i jego dwoma kundlami. Jak myślisz, czy glinom udało się dogrzebać do czegoś więcej?
Młodszy współpracownik podszedł i usiadł na biurku naprzeciw Iana. Agent Murphy bezradnie rozłożył ręce, a potem znów wydmuchał dym.
– Trzeba by do wróżki iść. Ja nią niestety nie jestem – odparł.
– A może zamiast do wróżki powinniśmy iść do tych, którzy to rozpracowują w tym ich... NYPD.
Ian zerknął na niego z zainteresowaniem, zmrużył lekko oczy i wypuścił z płuc ostatnią porcję dymu, a potem zgasił peta o parapet.
– Jak to się stało, że przy takiej robocie nie zacząłeś jeszcze palić, Młody? – Zerknął przez otwarte okno na ulicę poniżej. – Serio mówisz o układach z glinami? Myślę, że stary na to nie pójdzie. Woli działać na własny rachunek. A gdybym już miał wybierać, to raczej gadałbym z DEA.
– A co myślisz o tej młodej dupie, która kręci się koło naszej brooklyńskiej paczki?
Newlert wytrzymał natarczywe spojrzenie współpracownika, który po chwili odezwał się z nieznacznym uśmieszkiem na ustach:
– Spodobała ci się, co? Cóż, wolny jesteś, możesz pozwolić sobie na fruwanie z kwiatka na kwiatek.
– Nie mówimy teraz o moim życiu towarzyskim, a tym bardziej seksualnym – podkreślił ostatnie słowo – tylko o sprawie. Może warto ją sprawdzić?
Ian Murphy pogardliwe wydął wargi. Zsunął się z parapetu i uznawszy, że po woni papierosowego dymu nie ma już śladu, zamknął okno i zdjął marynarkę z oparcia fotela.
– To gówniara – odezwał się. – Na ich miejscu wtajemniczyłbyś taką dziewczynkę? Zbieraj się, Jack. Mamy jeszcze trochę roboty w terenie.
– A widziałeś, jakim samochodem ona jeździ? – Nie dawał za wygraną Newlert, idąc już za Murphym w stronę drzwi. – Może tutaj jest klucz do tej cholernej szkatułki pełnej skarbów?
Murphy obejrzał się na niego przez ramię, kiedy wychodzili z biura.
– Kobieca intuicja ci to podpowiada? – zakpił. – Skoro masz przeczucia, to znajdziesz czas, żeby je zweryfikować. Zbierzesz informacje o tej małej. Tylko bez krzywych akcji z ruchaniem podejrzanej, Młody! – Pogroził palcem, a Newlert w odpowiedzi rzucił mu nieokreślone spojrzenie.
8
Zaczął spotykać się z Jenny Abelard coraz częściej i coraz bardziej regularnie. W jej willi Ernest Braddock czuł się już niemal jak u siebie w domu. Ale nawet wtedy nie poważył się myśleć, że mogliby zamieszkać razem. Wciąż wyczuwał ten nieuchwytny dystans – coś, co stawiało niewidzialną barierę pomiędzy nimi. Za każdym razem, kiedy nachodziły go takie refleksje, natychmiast odsuwał je od siebie. Wolał cieszyć się tym, co ma, niż analizować i zadręczać się, że mogłoby być inaczej, lepiej. Starał się skupić na fakcie, że jest mu dobrze, że ma w zasadzie wszystko, czego potrzebował do szczęścia – przytulne, luksusowo urządzone mieszkanie, dobrą pracę, zapewniony godziwy byt i dziewczynę, która w jakiś specyficzny sposób jednak z nim była.
Któregoś razu, przy kolejnej wizycie w jej wielkim i pięknym domu, Ernest odkrył coś, co sprawiło, że jego wnętrze roztopiło się jak podgrzany wosk. Obok dwupoziomowego salonu z barkiem, w którym zwykle spędzali czas, znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie. Prowadziły tam masywne, dwuskrzydłowe drzwi z ciemnego drewna. Braddock nacisnął solidną, mosiężną klamkę i przekroczył próg. Rozejrzał się po wnętrzu. Zauważył, że wszystkie ściany – z wyjątkiem tej, gdzie znajdowały się okna – zajmowały półki, na których pyszniły się niezliczone tomy książek. Drewno, z którego wykonano regały, było niemal czarne z lekkim odcieniem purpury, nielakierowane, dzięki czemu w pomieszczeniu unosił się specyficzny, przyjemny zapach. Na środku zobaczył kanapę i dwa fotele, ustawione dookoła niskiego owalnego stołu. Pod oknami znajdowały się jeszcze dwa obite pluszem siedziska, rozdzielone okrągłym stolikiem. Meble tapicerowane ciemnobordową skórą, doskonale pasowały do reszty wystroju wnętrza, zwłaszcza do stołów wykonanych ze zbliżonego odcieniem, wiśniowego drewna. Pod oknami umieszczono dodatkowy regał, sięgający do wysokości parapetów, również zapełniony książkami.
Pomieszczenie robiło kolosalne wrażenie. Przez dobre kilka minut stał jak urzeczony i chłonął wzrokiem każdy szczegół. Jeszcze bardziej zachwycił go imponujący księgozbiór. Ileż to razy w marzeniach widział siebie w podobnie urządzonej, własnej bibliotece. Oczyma wyobraźni spoglądał na uznanego pisarza – Ernesta Braddocka, który leniwie sącząc koniak, wystukiwał na maszynie kolejny genialny tekst, w otoczeniu niezliczonej ilości jeszcze bardziej genialnych tekstów innych uznanych autorów.
Otrząsnął się z tych mrzonek i podszedł do jednego z regałów. Powiódł wzrokiem po grzbietach książek ułożonych w karnym i perfekcyjnie równym szeregu. Trafił na zbiór traktatów filozoficznych – pism Platona, Arystotelesa, Homera i Cycerona. Ze zdziwieniem zauważył, że kilku nazwisk nie kojarzy wcale, choć w czasie studiów uczęszczał na wykłady z filozofii. Kiedy jego wzrok spoczął na Dziejach Herodota, usłyszał za plecami głos dziewczyny:
– Odkryłeś skarbiec rodu Abelardów – stwierdziła i podeszła do niego. – I widzę, że przypadł ci do gustu.
– To jest... – zaczął, biorąc głęboki wdech. – Absolutnie genialne! Dlaczego nie powiedziałaś mi, że masz tu takie cudo?
Wzruszyła ramionami.
– Nie przyszło mi do głowy, że to mogłoby cię zainteresować. Byłam przekonana, że jesteś zwolennikiem raczej tego księgozbioru, który mam w salonie za barem. Żartuję – dodała, widząc dezaprobatę w jego spojrzeniu. – Dawno nie zaglądałam do tego sezamu. Jako dziecko przesiadywałam tu godzinami. Sporo wtedy czytałam. Ale ostatnio... Jakoś się nie składało. – Odwróciła wzrok, jakby przypomniała sobie coś, o czym nie chciała mówić. – Ojciec odziedziczył ten zbiór po moim dziadku, ale są tutaj książki, które należały jeszcze do pradziadka. Gdybym to sprzedała, wzbogaciłabym się o niezłą sumkę – powiedziała na koniec i spojrzała na Ernesta z lekkim uśmiechem.
– Ale chyba nie zamierzasz tego zrobić? – Braddock potoczył dokoła wzrokiem.
Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógłby pozbyć się takiego skarbu. Jenny roześmiała się.
– Nie. Do dziadka i pradziadka nic nie mam – rzuciła krótko, choć on nie do końca zrozumiał te słowa. – Chodź, Ernie. Pobuszujesz sobie tutaj innym razem. Teraz chciałabym, żebyś pojechał ze mną na Flower Hill.
– Koniecznie teraz?
– Tak, mam pewną ważną i pilną sprawę. A przy okazji poznasz mojego przyjaciela.
Najchętniej zostałby w tym cudownym sanktuarium, ale skoro Jenny musiała coś załatwić i nalegała, żeby pojechał z nią, nie chciał protestować i upierać się, żeby pozwoliła mu zostać. Nie wiedział, gdzie jest Flower Hill, o którym wspomniała. Nie był rodowitym nowojorczykiem, spędził tutaj zaledwie kilka lat, a większość ludzi, którym mówił, że pochodzi z Kalifornii, reagowała zdziwieniem, że zdecydował się porzucić słoneczny stan i osiedlić na drugim końcu kraju.
Ale propozycja Jenny obudziła iskierkę nadziei, że może ich relacja zaczyna nabierać nieco konkretniejszego wymiaru, skoro dziewczyna chce przedstawić go przyjacielowi. Gdzieś tam z tyłu głowy zakołatała też natrętna myśl, że może to ktoś więcej niż przyjaciel, ale Braddock odpędził ją, uznając za absurdalną. Przecież nie przedstawiałaby jednego kochanka innemu.
Wsiedli do samochodu i Jenny skierowała się na most Verrazano.
– To aż za Queens – odezwała się. – Jakieś półtorej godziny drogi – dodała, a on westchnął tylko boleśnie na wspomnienie biblioteki, od której musiał się oderwać, ale kiedy zaczęli rozmawiać o literaturze, wrócił mu dobry nastrój.
Dyskutowali z ożywieniem i Ernest nawet się nie spostrzegł, kiedy dojechali na miejsce. Znaleźli się w eleganckiej dzielnicy, zabudowanej okazałymi willami. Jenny zatrzymała samochód przed kutą żelazną bramą jednej z rezydencji i opuściła szybę, żeby nacisnąć guziczek domofonu. Braddock usłyszał jakieś słowa, wypowiedziane – jak mu się wydawało – po włosku, a kiedy dziewczyna wymieniła swoje imię, brama drgnęła i zaczęła rozsuwać się płynnie i niemalże majestatycznie. Szeroką żwirową alejką podjechali na półkolisty plac przed wejściem do budynku. Zanim zdążyli wysiąść, w drzwiach stanął wysoki mężczyzna z gładko zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami i wyrazistymi oczami w ciemnej oprawie. Czekał na nich z przyjaznym uśmiechem na twarzy. Braddock od razu ocenił, że jest to ktoś, kto mógł się podobać kobietom. Znów pojawiło się to podświadome poczucie zagrożenia.
Jenny podeszła i przywitała się z mężczyzną. Trzymając się nieco z tyłu, Braddock obserwował, jak cmoknęli się przelotnie w oba policzki i uścisnęli serdecznie. Dopiero po tym rytuale gospodarz skierował wzrok na Ernesta. Uśmiech na jego przystojnej twarzy stał się o ton mniej promienny, ale tylko wnikliwy obserwator, który znałby tego człowieka bardzo dobrze, zdołałby to zauważyć.
– Pozwólcie, że dokonam prezentacji – odezwała się dziewczyna. – Angelo Donatelli, najbardziej czarujący obcokrajowiec na tym kontynencie. A to Ernest Braddock, mio amico – zwróciła się już bezpośrednio do Angela, który rozłożył ramiona w powitalnym geście, a potem wyciągnął dłoń w stronę gościa.
Ernest postąpił krok do przodu i podał rękę mężczyźnie.
– Piacere, signor Ernesto! – Donatelli uścisnął mu rękę, ale na twarzy Braddocka nie drgnął ani jeden mięsień.
– Przykro mi, panie Donatelli, ale nie znam włoskiego – odezwał się i cofnął dłoń.
– Nie szkodzi – odparł tamten od razu. – Ja mówię po angielsku. I nie „pan", po prostu Angelo – dodał.
Gospodarz wprowadził ich do środka i kiedy znaleźli się w ociekającym luksusem salonie, Jenny od razu rozsiadła się na jednej z kanap. Braddock usiadł obok niej, zachęcony gestem przez Angela. Frontowa ściana salonu, niemal w całości oszklona, ukazywała widok na jasną terakotę tarasu i wściekle błękitną wodę w prostokącie basenu nieco dalej. Reszta pejzażu tonęła w morzu zieleni.
– Czego wy się napijecie? – zagadnął Angelo. – Ja może zaproponuję coś z mojego rodzinnego kraju? Chianti, barbera, pinot, campari, grappa...
– Niech będzie chianti – wpadł mu w słowo Braddock.
Miał ochotę powiedzieć, że wolałby napić się solidnej amerykańskiej wódki, ale nie chciał robić przykrości Jenny.
„Może za chwilę odtańczysz tu tarantellę, pajacu" – pomyślał z niechęcią.
– A zatem chianti, bardzo dobry wybór, Ernesto, bardzo dobry! – pochwalił Donatelli. – A ty, Jenny?
– Niech będzie to samo – odparła, posyłając mu uśmiech.
Kiedy gospodarz oddalił się po trunek, Braddock rozejrzał się po wnętrzu. Dwa masywne kryształowe żyrandole zwisały z sufitu, tworząc wrażenie, jakby za chwilę miały sypnąć dokoła migotliwymi kryształkami. Stylizowane na starocie, masywne meble nadawały pomieszczeniu swoistej powagi i dostojności. Ciężkie, upięte misternie zasłony spływały welurową kaskadą po obu bokach przeszklonej ściany. Gruby dywan pokrywał niemal całość ciemnego parkietu.
– I jak ci się podoba? – spytała Jenny, podążając za jego wzrokiem.
– Wystrój zupełnie nie w moim guście – odparł beznamiętnie.
– Wszystko w porządku, Ernest?
– W jak najlepszym – skłamał.
Wrócił Donatelli z butelką i trzema kieliszkami. Ustawił wszystko na stoliku i rozlał trunek. Pierwszy uniósł kieliszek i z uśmiechem przyklejonym do twarzy odezwał się – zdaniem Braddocka – zbyt głośno.
– My wypijmy za nasze spotkanie!
Jenny i Ernest sięgnęli po kieliszki i wszyscy troje napili się po solidnym łyku. Braddock musiał uczciwie przyznać, że wino smakowało wybornie. Ani przez chwilę nie wątpił, że musiało być najwyższej jakości i że Donatelli pewnie sprowadzał je tutaj z Włoch. Ktoś, kogo dom ociekał takim bogactwem, mógł sobie na to pozwolić. A zatem był nie tylko przystojny, lecz także niesamowicie bogaty. W nieskazitelnie białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i czarnych, zaprasowanych w kantkę spodniach prezentował się jak model z paryskiego żurnala. W tej sytuacji fakt, że wyglądał na nieco starszego od Ernesta, stanowił nikłe pocieszenie.
– Angelo pochodzi z Salerno – oznajmiła Jenny, odwracając głowę w stronę Braddocka. – To tuż obok Neapolu. Przepiękna okolica. Byłam tam zeszłego lata.
– A ty, Ernesto? Czy ty miałeś już okazję odwiedzić mój kraj?
– Nie.
– Och, to duży błąd! Duży błąd! Ty koniecznie powinieneś pojechać! Ty zakochasz się od pierwszego wejrzenia! Prawda, Jenny? – trajkotał Angelo, a jego angielski brzmiał w uszach Braddocka twardo i kanciasto.
– No nie wiem! – odpowiedziała ze śmiechem. – Ernest chyba nie należy do facetów, którzy zakochują się od pierwszego wejrzenia.
– Skoro Włochy to taki wspaniały kraj, to dlaczego mieszkasz tutaj? – Braddock spojrzał wprost w ciemne oczy Angela, który zmrużył je na sekundę ledwo dostrzegalnie.
– Tu więcej możliwości na prowadzenie interesów – odparł na pozór tym samym tonem. – A jeśli my już przy tym jesteśmy... Jenny, mamy zaległe zlecenie – powiedział, przechodząc na włoski. – Teren jest już czysty, więc można znowu działać. Zwłaszcza że według informacji Pauliego, ciebie nie łączą ze sprawą.
– Jestem bezpiecznym ogniwem, co, Angelo? Choć tak mało znaczącym.
– To absurd, że myślisz w taki sposób. Doskonale wiesz, że wszyscy cię cenimy i poważamy...
– Ale z Castellano rozliczasz się ty – wpadła mu w słowo.
– Tak się palisz, żeby dawać mu w łapę? – Angelo uśmiechnął się promiennie. – Jeśli poprawi ci to nastrój, to powiem tylko, że rozliczam się z nim z pieniędzy nas wszystkich. Wszyscy oddajemy część naszej doli. Nie myśl, że tylko ja ponoszę koszty.
– Jasne. Ale pewnie w półświatku zawrzałoby, gdybym to ja poszła do niego z kopertą.
Angelo Donatelli westchnął ciężko, ale już po chwili jego twarz na powrót okrasił szczery włoski uśmiech.
– Są pewne rzeczy, na które nie mamy wpływu i których nie przeskoczymy. Ale uważam, że tak jest lepiej. Choćby ze względu na twoje bezpieczeństwo.
– Niech będzie. Ograniczę się zatem do radości z faktu, że przysługują mi w tym kraju prawa wyborcze, mimo że jestem kobietą – powiedziała z ironią. – Szczegóły przerzutu? – przeszła do konkretów.
– Zlecenie dla Bruncha. To samo, co ostatnio.
– Sprzęt dla rebeliantów – stwierdziła Jenny. – W porządku. Samolot w dalszym ciągu jest na tym samym prywatnym lotnisku. Ale po tej dostawie trzeba będzie zmienić lokalizację.
– Spotkasz się z Brunchem pojutrze o szóstej po południu. Tam, gdzie ostatnim razem. Powiesz mu, gdzie odbierzemy towar. Zainkasujesz pierwszą ratę i przepuścisz przez pralkę. Ja wypiorę resztę.
– Jasne – rzuciła beztrosko. – Wszystko jak zwykle, według schematu.
Sięgnęła po kieliszek i dopiła wino. A kiedy Angelo chciał nalać jej kolejną porcję, zaprzeczyła ruchem głowy.
– Prowadzę – powiedziała. – A lepiej, żebym nie rzucała się teraz w oczy tym w mundurkach – dodała.
– Scuzi, Ernesto! – Angelo przeniósł wzrok na Braddocka. – My musieliśmy omówić interesy.
Braddock nieznacznie skinął głową na znak, że jest mu to obojętne. Ale nie było. Dlaczego rozmawiali po włosku? Czego dotyczyły te interesy, skoro uznali, że nie powinien o nich wiedzieć? Podczas całej rozmowy Braddock obojętnie gapił się w zalany słońcem taras i widok na ogród, jaki rozpościerał się za szklaną ścianą, w której umieszczono szerokie dwuskrzydłowe drzwi. Ale obojętność, jaka malowała się na twarzy Ernesta, nijak miała się do tego, co działo się w jego wnętrzu. Z każdym wypowiadanym przez nich włoskim słowem, jego niepokój wzrastał. Nie miał pojęcia, o czym rozmawiają. Jedyny angielsko brzmiący wyraz, jaki udało mu się wyłowić, brzmiał jak czyjeś nazwisko: Brunch. Postanowił to zapamiętać. I jeszcze jedno słowo – tym razem włoskie – zabrzmiało znajomo. Nie mógł jednak wpaść na to, z czym się kojarzyło. Gdzieś tam kołatała niejasna myśl, że już je kiedyś słyszał. Gdzie i kiedy – pozostawało zagadką.
– Nie szkodzi. – Braddock przeniósł wzrok na Włocha. – Znakomicie się bawię – powiedział i kątem oka dostrzegł, że dziewczyna spojrzała na niego. – To chianti doprawdy wyborne – dodał, by zatrzeć ewentualne negatywne wrażenie po swojej poprzedniej wypowiedzi. Nie ze względu na Angela, ale na Jenny.
– W takim razie chyba będziemy musieli wybrać się do Toskanii – stwierdziła.
– Koniecznie! Koniecznie! – przytaknął Donatelli gorliwie, a z każdym jego słowem Ernesta ogarniała coraz większa niechęć.
– Może nawet i we troje – wtrącił Braddock, nie patrząc na żadne z nich. – A ty przypadkiem nie powinieneś mieszkać w Little Italy? – Spojrzał na Angela. Wiedział, że znów posuwa się odrobinę za daleko, ale nie potrafił się powstrzymać.
– Ernie – odezwała się dziewczyna z pobłażliwym uśmiechem. – Byłeś kiedykolwiek w Little Italy?
– Nie. Jakoś nigdy nie widziałem potrzeby, żeby szwendać się... – chciał powiedzieć: „między makaroniarzami", ale powstrzymał się, bo uznał, że tego Jenny by nie darowała.
– No właśnie. Gdybyś kiedykolwiek tam był, to zauważyłbyś, że to nie jest dzielnica z takimi rezydencjami jak ta tutaj.
Nie odpowiedział, tylko nieznacznie uniósł brwi i dopił drugi kieliszek znakomitego czerwonego wina prosto ze słonecznych stoków bajecznej krainy zwanej Toskanią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top