Czas czarnego słońca cz.13
5
Silniki samolotu pracowały niemal bezgłośnie. Próbowała wsłuchiwać się w łagodny, monotonny poszum w nadziei, że uda mu się uśpić ją przynajmniej na chwilę.
„Przynajmniej na chwilę – pomyślała. – Chcę zapomnieć choćby na krótko. Bo przecież cała reszta mojego życia będzie już tylko wspominaniem. Wayne'a, którego już nie ma i Erniego, który... No właśnie, który gdzieś tam jest i będzie, a ja... A ja najzwyczajniej w świecie stchórzyłam. Wolałam rozstać się w taki sposób, wiedząc, że jeszcze nie stało się nic nieodwracalnego, niż czekać, aż policja zapuka do moich drzwi, żeby mnie aresztować albo jeszcze gorzej, oznajmić, że Ernie nie żyje..."
Na chwilę zamknęła oczy i jak na zawołanie pojawił się tamten widok. I słowa, które tłukły się jej po głowie, ilekroć o tym pomyślała. Krwawy strzęp człowieka. Czy ktoś to wtedy powiedział na głos? Czy te straszne słowa mimowolnie wpadły jej w uszy, wypowiedziane przez kogoś – tam, na tej ulicy? Czy może oszalała z bólu i przerażenia podświadomość sama wcisnęła jej to do mózgu? Ale nie to było istotne. Najważniejsze stało się dla Jenny jedno: już nigdy więcej nie doświadczyć czegoś takiego. Jak by się poczuła, gdyby pewnego dnia otworzyła drzwi i zobaczyła dwu – tak, dwu – policjantów, którzy z zakłopotaniem, a może zupełnie beznamiętnie, oznajmiliby jej, że z Erniego został krwawy strzęp człowieka...
To dlatego wbrew sobie starała się zachować dystans. A kiedy zdała sobie sprawę, że staje się to coraz trudniejsze, obrazy i myśli zaczęły jeszcze częściej pojawiać się w głowie. Nie mogła pozwolić, by relacja z Ernestem przerodziła się w coś, co mogło zacząć zagrażać jego bezpieczeństwu. Panicznie, choć w gruncie rzeczy irracjonalnie, obawiała się, że jeśli wymiar sprawiedliwości nie zdoła dobrać się do niej, uderzy w to, na czym najbardziej jej zależało – w Erniego. Fala chłodu zalewała ją, ilekroć świadomość podsuwała obrazy sprzed kilku lat. Jenny niemalże traciła wtedy zdolność oddechu, a przed oczami pojawiał się widok, od którego nie umiała się uwolnić.
Zacisnęła zęby w obawie, żeby nie zacząć wyć, tutaj, w samolocie. Wyć, jak wtedy...
„Jak wtedy, kiedy go zobaczyłam – pomyślała. – Więc ostatecznie nie to byłoby najgorsze. Nie to, że jacyś gliniarze zapukaliby do moich drzwi. Bo o ile bardziej wolałabym wtedy dowiedzieć się tego od gliniarzy, niż przekonać się na własne oczy, że chłopak, którego kochałam do szaleństwa i z którym umówiłam się tamtego dnia, będzie już tylko krwawym strzępem człowieka, zanim jeszcze zdążę dojechać na to spotkanie."
Przycisnęła dłonie do twarzy i pochyliła się na fotelu.
– Proszę pani? – usłyszała z boku nieśmiały głos. – Czy wszystko w porządku? – spytała współpasażerka, kobieta w średnim wieku, zajmująca fotel po lewej.
Jenny oderwała dłonie od twarzy, wyprostowała się i opanowała wilgoć, cisnącą się do oczu.
– Tak, wszystko w porządku – powiedziała, nie patrząc nawet na kobietę.
Skłamała. Nic nie było w porządku.
*
Czy taka dziewczyna jak Jenny Abelard powinna zakochać się w kimś takim jak Wayne Griere? Na to pytanie istniała tylko jedna odpowiedź. Tak, ponieważ Wayne uosabiał wszystko, co robiło na niej nieodparte, mocne wrażenie i czego poszukiwała w facetach. A jednak to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. To prawda, że Wayne od samego początku rzucił się jej w oczy. Nie był kimś, kto pozostaje w cieniu i na kogo nie zwraca się uwagi. Z całą pewnością nie. Spotykała się wtedy z Vincem. Lubiła jego towarzystwo, choć nigdy nie dopuściła, by Vincent miał jakiekolwiek złudzenia co do charakteru ich relacji. Właśnie dlatego, że tak bardzo go lubiła i uważała za przyjaciela, postanowiła nie pozostawiać mu złudzeń. Podejrzewała, że Stark podkochuje się w niej, a wręcz była o tym przekonana, ale robił to na własną odpowiedzialność i z pełną świadomością, że ich związek skończy się, kiedy Jenny uzna go za zakończony. Tak ustaliła z nim jeszcze na samym początku: żadnych zobowiązań, żadnego angażowania się. Początkowo przystał na to chętnie, bo jakiż chłopak w jego wieku chciałby zobowiązującego związku? Potem uczucia Vince'a zaczęły powoli wymykać się spod kontroli i choć nigdy z nią o tym nie rozmawiał, Jenny doskonale wiedziała.
Wayne często przesiadywał w knajpach przy ich stoliku. Stanowili dobrane towarzystwo i doskonale się razem bawili. Nie wiadomo dlaczego, dokładnie pamiętała tę sobotę, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. To było w Marmot's Day, kiedy jeszcze ta knajpa istniała, zanim gliny zamknęły ją za sprzedawanie wódki bez akcyzy. Siedzieli wtedy przy stoliku we trójkę: ona, Vince i Art, późnym popołudniem, gdzieś tak pod koniec kwietnia. Szafa grająca właśnie wypluwała z siebie piskliwe głosiki tych kretyńskich Chipmunks, którzy doprowadzali ją do szału, a na domiar złego za oknem właśnie zaczął siąpić deszcz.
Wszedł z jakimś facetem, który wyglądał na co najmniej dziesięć lat starszego od niego i Jenny skłonna byłaby uznać tych dwu za parę pedałów, gdyby nie to, że do lokali w porcie pedzie nigdy nie odważyliby się zapuścić. Siedzieli niedaleko drzwi i kiedy ten młodszy – cholernie przystojny, ciemnowłosy chłopak o piwnych, wyrazistych oczach – podniósł rękę w powitalnym geście skierowanym do Vince'a, ten natychmiast krzyknął w jego stronę:
– Hej, Wayne! Może się dosiądziecie?
I dosiedli się. Vincent dokonał krótkiej, zdawkowej prezentacji. Chłopak nazywał się Wayne Griere, ten drugi Sean Marston. Niemal od razu dało się odczuć, że Wayne jest duszą towarzystwa. Jenny zauważyła, że tak Vince, jak i Art, który też dopiero go poznał, ale już wcześniej gdzieś o nim słyszał, patrzyli na tego chłopaka niemalże z uwielbieniem w oczach. Bez wątpienia imponował im, ale Jenny nie sądziła, by chodziło tylko o jego błyskotliwy humor. Wayne był kimś, kogo bezdyskusyjnie podziwiali, choć tamtego dnia nie miała jeszcze pojęcia za co.
Widywała go potem jeszcze kilka razy. Najpierw traktowali się jak zwyczajni znajomi, jak kolega i koleżanka. Najczęściej spotykali się w szerszym gronie, choć Sean Marston przyłączał się do nich tylko czasami. Bywało również, że imprezowali tylko we troje: ona, Vince i Wayne. Po kilku tygodniach natknęła się na niego, kiedy była sama. Wpadła na chwilę do Midnight Sun, żeby napić się piwa. W tamtych czasach piła jeszcze niewiele i głównie piwo, a czasami jakieś słodkie likiery. Od zwykłej wódki raczej stroniła, w obawie o samopoczucie następnego dnia. Doskonale wiedziała, jak to wygląda, bo zdarzyło się jej kilka razy przekroczyć rozsądną dawkę.
To wydarzyło się na początku maja. I rozegrało potem bardzo szybko, a trwało stanowczo zbyt krótko. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że Wayne siedzi po uszy w narkobiznesie. I jest kimś znaczącym. Kimś cholernie ważnym. Sean był jego wspólnikiem, ale to Wayne trzymał wszystko w ręku. Obsługiwał całe New Jersey, Connecticut i terytorium stanu Nowy Jork, a dobrze poinformowani mówili, że także przygraniczną część Ontario i Quebek w Kanadzie. Szmuglował narkotyki i z godną podziwu łatwością przerzucał je przez granicę. Chciała go dorwać nie tylko cała stanowa policja, ale i federalni. Jednak Wayne pozostawał poza ich zasięgiem. Najzwyczajniej w świecie nie zdołali niczego mu udowodnić. Nie wiedzieli, w jaki sposób organizuje zagraniczne przerzuty. Ale tego wszystkiego Jenny dowiedziała się dużo później.
Tamtego dnia to on się dosiadł. Zaczęli jakąś banalną rozmowę, a Jenny nie mogła przestać myśleć o tym, że Wayne bardzo jej się podoba. Za bardzo. Zaproponowała, żeby przeszli się portowym bulwarem. Była cudowna pogoda, a w takie dni nie lubiła przesiadywać za długo w knajpie.
– Studiujesz – powiedział wtedy Wayne.
Wiedział o tym od Vince'a, który z niejasnych powodów chwalił się tym faktem na prawo i lewo.
– To źle? – spytała.
Nie przepadała za tą nutką podejrzliwości, która pojawiała się zwykle na wieść, że Jenny Abelard uczęszcza na uniwersytet.
– Nie wiem. To zależy, czy jesteś tak samo popieprzona, jak inne... studentki.
– A ty, jak widzę, jesteś w tej dziedzinie wybitnym ekspertem – przerwała mu.
– Chodziłem kiedyś z taką jedną... z uniwersytetu – dodał z naciskiem i wyraźną ironią. – Uznawała tylko rozrywki na wyższym poziomie. Dasz wiarę, że ciągnęła mnie do teatrów i do opery – powiedział z dezaprobatą. – Mogę iść do teatru, czemu nie. Na dobrą sztukę, jak najbardziej. Lubię musicale. Ale cholernej opery nie znoszę i nic na to nie poradzę.
– Powinieneś doskonale wiedzieć, na jakim poziomie są m o j e rozrywki – odezwała się.
Wayne przystanął i spojrzał na nią przenikliwie. Miał niesamowity wzrok.
– Portowe knajpy to też nie najlepsza rekomendacja, co? – odezwał się. – Kolejna skrajność.
– Tylko skrajności są wyraziste. Wszystko, co pośrodku, jest nijakie.
– Mogę cię pocałować? – spytał niespodziewanie, a ona poczuła nagłe uderzenie gorąca.
– Możesz.
Czy tamtego dnia zdradziła Vince'a? Nie, choć on sam mógł poczuć się zdradzony, jeśli był w niej zakochany. Ale to był jego problem. Ona miała do zrobienia tylko jedno: powiedzieć mu, że nadszedł czas, by ich relacja ograniczyła się do czysto koleżeńskich spotkań. Jak to przyjął? Chyba spokojnie. Odniosła wrażenie, że gdzieś tam podświadomie liczył się z takim obrotem sprawy. Musiał się z nim liczyć.
– Wayne? – spytał wtedy wprost. Skinęła głową. – Wiedziałem. Czułem to. Już tamtego dnia, kiedy pierwszy raz zaprosiłem go do naszego stolika.
– To nie twoja wina, Vince.
– Jasna sprawa. Takie jest życie, no wiesz. Ale fajnie nam było i nie żałuję.
– Ja też nie żałuję – zapewniła. – Ale nie chciałabym, żebyśmy całkiem zerwali ze sobą kontakt.
– Ze mnie nie dziecko, Jenny – odparł. – Zawsze będę twoim najlepszym kumplem, no wiesz – dodał i właśnie za to cholernie go lubiła.
Jakieś trzy dni po tej rozmowie po raz pierwszy poszła z Waynem do łóżka. Przyprowadziła go do domu, tak jak wcześniej przyprowadzała Vince'a. W holu natknęli się na jej ojca, ale Wayne bynajmniej nie poczuł się zakłopotany.
– Kolega ze studiów – rzuciła Jenny w stronę starego Abelarda, choć Wayne ewidentnie wyglądał na starszego od niej.
Tak mówiła zawsze, ilekroć przyprowadzała kogoś do domu. Ojciec mruknął tylko zdawkowe „dzień dobry" i wyszedł pośpiesznie, nie okazując żadnego zainteresowania.
– Oszalałaś? – szepnął Wayne, nieco rozbawiony. – Dasz wiarę, że nie mam zielonego pojęcia o antropologii kulturowej?
– To chodź. – Pociągnęła go za rękę w stronę swojego pokoju. – Udzielę ci fachowych korepetycji.
Tak upłynęło upalne lato i piękna owego roku jesień. Tak upłynęło krótkie sześć miesięcy i nadszedł tamten listopadowy dzień. Dzień, który miał na zawsze zmienić jej życie. Poprzednią noc spędzili razem. Wayne wyszedł od niej późnym rankiem, żegnając się w drzwiach dobry kwadrans. Wtedy po raz ostatni widziała go żywego.
Później zadzwonił, żeby powiedzieć jej, że odkrył cudowną knajpkę na Canal Street w pobliżu skrzyżowania z West Broadway. Spytał, czy ma ochotę wypić tam drinka. Umówili się na spotkanie. To była ich ostatnia rozmowa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top