Czas czarnego słońca cz.9
*
Zaczął od wywalenia na śmietnik brudnego koca i tego, co do tej pory nazywał poduszką. Postanowił, że przy okazji następnego zarobku kupi sobie pościel. Na razie jednak trwał upalny sierpień i mógł obyć się bez koca. Bez poduszki w zasadzie też. Potem pożyczył od sąsiadki miotłę i rozprawił się z podłogą. Poddał się dopiero przy okiennej szybie. Za nic w świecie nie chciała się domyć i wtedy Braddock zrozumiał bezsens wszystkich wysiłków. Choćby nie wiadomo co, to nigdy nie będzie jego dom. Nie będzie, dopóki z góry słyszał głos Ralfiego wrzeszczący opętańczo, że zabije tę starą kurwę Margo, a potem jeszcze pozabija te wszystkie bękarty, które nie wiedzieć, kto jej zrobił.
*
„Wtedy dotarło do mnie, że nie o to chodzi."
Ernest gestem przywołał kelnera, który podszedł skwapliwie. Braddock za każdego drinka płacił od razu – nawyk jeszcze z portowej speluny – a bystry kelner w mig zauważył zawartość jego portfela. Ernest był gościem przy kasie. Przy całkiem sporej kasie. Zamówił drinka, kolejnego z całej serii, które tego dnia nie zdołały go upić, i znów pogrążył się w rozmyślaniach.
„Ta kawalerka mogłaby lśnić i mogłaby nawet zostać umeblowana, a ja nie przestałbym być tym, kim wtedy byłem. Nie przestałbym, dopóki z góry dobiegałby pijacki głos Ralfiego, wrzaski Margo i jej dzieciaków. Dopóki wchodząc do bramy w kamienicy, w której mieszkałem, czułbym zapach szczyny i przetrawionego alkoholu."
*
Usiadł na materacu pod ścianą. Jego czystość również pozostawiała wiele do życzenia. Podkurczył nogi i oparł brodę na kolanach. Przecież nie zaprosiłby tu nigdy żadnej dziewczyny. Nie tutaj, bo co by jej powiedział, gdyby z góry rozległ się głos Ralfiego, informującego całą dzielnicę, że jego żona Margo obciąga Hiszpanowi? Nie przejmuj się, kotku, to tylko lokalny folklor. W bardziej cywilizowanej dzielnicy mogłabyś usłyszeć dokładnie tę samą treść wyrażoną jedynie nieco innymi słowami. Zagadnienie czysto semantyczne, ale istota problemu w zasadzie ta sama. Nawet w najlepszej rodzinie znajdzie się kurwiszon, który daje się zapłodnić jakiemuś uśmiechniętemu kutasowi o bucowatym imieniu Richard. Och, Dick, jesteś taki cudowny, więc dziś w nocy, jak już będzie bardzo, ale to bardzo ciemno, podciągnę trochę moją długą do kostek nocną koszulkę i pozwolę ci dokonać świętego aktu prokreacji. Na pierdoloną, wieczną chwałę kościoła prezbiteriańskiego!
„I co z tego?! – pomyślał. – Co z tego, że zrobił jej dziecko, skoro sama mu na to pozwoliła! To nie ma żadnego znaczenia. To tylko lekko urażona ambicja. Ale nie miłość. Już nie miłość. Dziś zrozumiałem, że nie kocham już tej kobiety. Że tak naprawdę nie jest w moim typie. Tak, zupełnie kiepski materiał na żonę poczytnego pisarza."
Zaśmiał się, chrapliwie i złowieszczo. Potem zwinął się w kłębek na brudnym materacu i przespał całe popołudnie, wieczór i noc. Następnego dnia wybrał się do dzielnicy portowej, żeby zorientować się, czy jest szansa na jakąś robotę. Zbliżał się weekend, a on miał sześć centów całego majątku. Wiedział, że za tak zawrotną sumę nie przeżyje kolejego dnia, nie wspominając już o pięciu, które miną, zanim nastanie poniedziałek i kolejna szansa na dorywczą robotę. Ale Vincent, który zwykle organizował zarobek, nie miał dobrych wieści. Nie miał ich także Leslie ani nikt, do kogo Ernest mógł się zwrócić. Tydzień miał okazać się parszywy już do samego końca. Z tą myślą wracał do domu w piątkowe popołudnie, po drugim dniu nieudanych poszukiwań jakiejkolwiek dorywczej pracy.
3
Za wszelką cenę postanowiła dowiedzieć się, czym w istocie jest ten kamyczek, czy może kamień, krążący nad głową Ernesta Braddocka. Cholernie ją to intrygowało. Czy tego człowieka spotkało coś gorszego, niż kiedyś, przed pięcioma laty, spotkało ją? Poza tym, jeśli ta znajomość miała się rozwinąć... Tak, chyba chciała, żeby się rozwinęła, a jeśli tak miało być, musiała dowiedzieć się czegoś o tym mężczyźnie. Znała jego imię i nazwisko, wiedziała też, że to znajomy Vince'a Starka. Ale to było wszystko.
„Pojadę do Vince'a. Najpierw on powie mi, co wie, a potem zobaczymy."
Udała się tam jeszcze tego samego wieczoru. Srebrne lamborghini zatrzymało się miękko w pobliżu Midnight Sun, bo wiedziona przeczuciem, postanowiła najpierw sprawdzić, czy Vince'a nie zastanie w portowej knajpie. Kiedy stanęła w drzwiach gwarnego o tej porze lokalu i rozejrzała się po zadymionym wnętrzu, stwierdziła, że intuicja jej nie myliła. Stark siedział przy jednym z licznie obleganych stolików. Zręcznie lawirując pomiędzy siedzącymi, Jenny zbliżyła się do grupki ludzi, pozdrowiła ich zdawkowo, nachyliła się i szepnęła coś do ucha Vincenta. Nie czekając na niego, wyszła z knajpy i przystanęła w pobliżu drzwi. Stark pojawił się kilka minut później. Oboje wsiedli do samochodu i pojechali do Vince'a.
– Opowiedz mi o Erneście Braddocku – odezwała się, gdy już usiedli na kanapie w jego mieszkaniu.
– O Ernim? – Vince zerknął na nią z zainteresowaniem. – A ty co tak się nim nagle zainteresowałaś?
– To chyba nie twoja sprawa, Vince.
– Znajdź sobie lepszego kandydata na chłopaka, Jenny, no wiesz.
– Może ciebie, co? – zakpiła. – Powiedz, Vince, chętnie wróciłbyś na swoje stare miejsce, prawda?
– No a jak! W każdej chwili. – Uśmiechnął się.
– A zatem? – Zignorowała tę uwagę. – Co możesz mi o nim powiedzieć?
– Czy ja wiem...? – Stark potarł kciukiem brodę. – To raczej skryty typ. Mało towarzyski, tak naprawdę, no wiesz. A ostatnio to już w ogóle rzadko można się z nim napić. Choć wypić lubi, a jak! Ale nie przepada za hucznymi libacjami, no wiesz. I nigdy nie widzieliśmy go z kobietami. A! Czasami chyba pije z tym gówniarzem... Jak on się nazywa? Znajomek Seana, taki jego chłopiec na posyłki, no wiesz. A, mam! Leslie Bautt. Mały kanciarz, raczej nędzna figura. Nie mam pojęcia, dlaczego Ernie zadaje się z kimś takim! Ten Braddock to cholernie skomplikowany typ.
– Nie aż tak skomplikowany, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. – Jenny się uśmiechnęła.
Uznała, że na tym chyba zakończy wypytywanie o Ernesta. Wyglądało na to, że Stark niewiele o nim wiedział, a Jenny nie chciała, by zaczął dociekać, dlaczego tak się tym interesuje. Dlatego to, co powiedział Vince, na razie musiało jej wystarczyć.
*
„Vincent Stark – pomyślała Jenny, od niechcenia zerkając przez iluminator w samolocie na spokojną, ciemnogranatową taflę oceanu, gdzieś tam w dole, tysiące stóp niżej. Chmury zalegające nad Nowym Jorkiem zostawili daleko w tyle i teraz przestrzeń powietrzna wokół pozostawała czysta i zalana jesiennym słońcem. – Mój pierwszy chłopak, Vince. Bardzo go lubiłam. Wtedy mi imponował. Wtedy, zanim pojawił się... – Wzięła głęboki wdech. – Wayne – dokończyła myśl, powoli wypuszczając powietrze z płuc. – I od tamtej pory nikt nigdy już nie zaimponował mi bardziej niż on. Nawet Ernie, bo w nim podziwiałam zupełnie co innego. A Vince? Był pierwszy i taki słodki. Uczył mnie tego życia, którego tylko on mógł mnie nauczyć. Życia, którego nie nauczono by mnie w szkole. Był pierwszy, ale nie kochałam go. Dlaczego? Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego nie czułam prawdziwej miłości do swojego pierwszego chłopaka. Do pierwszego, z którym poszłam do łóżka. Może prawdziwe uczucie wybiera samo, poza naszą świadomą wolą? Nie, bzdura! Uczucia to bzdura! Nikt lepiej ode mnie nie wie, że miłość to cierpienie – pomyślała, ale na razie jeszcze całkowicie spokojnie. – Dlatego Ernie miał tylko wypełnić nadmiar mojego wolnego czasu. A ja chciałam udowodnić mu, że nie jestem słodką idiotką. Bogatą panienką, która jeśli w ogóle ma mózg, to z pewnością gładziutki jak wypolerowana szklana kula, bez najmniejszej fałdki. Ale żeby to zrobić musiałam poznać przeciwnika. Musiałam dowiedzieć się o nim możliwie najwięcej. Dlatego już następnego dnia pojechałam do Henninga."
*
Jim Henning był prywatnym detektywem. Wybrała właśnie jego, bo mówiono, że jest najlepszy w mieście. Szybki, solidny i dyskretny, choć – co zrozumiałe samo przez się – dosyć drogi. Z Henningiem trzeba było umawiać się na spotkanie za pośrednictwem sekretarki. Zwykle oczekiwanie na takie spotkanie trwało trzy, cztery dni, a bywało, że i tydzień. Jednak studolarowy banknot wsunięty dyskretnie w rękę sekretarki Henninga, sprawił, że Jenny Abelard czekała zaledwie dwie godziny. Spędziła je w pobliskiej knajpce, zastanawiając się, jakie informacje zdobędzie dla niej detektyw. Sto dolarów łapówki stanowiło sumę, na którą nie każdy mógł sobie pozwolić, ale Jenny było na to stać. Przez chwilę zastanawiała się, czy dobrze zainwestowała pieniądze, czy gra była warta świeczki. Trudno, stało się. Ostatecznie doszła do wniosku, że nic przecież nie traci – no, może poza paroma dolarami, ale tych akurat miała pod dostatkiem. W duchu liczyła na ciekawe informacje na temat Ernesta Braddocka, wiedząc, że on sam nigdy nie dowie się, jak je zdobyła. O to mogła być spokojna. Henninga obowiązywała tajemnica zawodowa i kodeks etyczny. Zresztą bardzo wątpliwe, by Braddock wpadł na to, że korzystała z usług detektywa. Vince może nie powie mu, że o niego wypytywała, a jeśli nawet powie, to cóż z tego? Przecież nie ma niczego dziwnego w pytaniu o człowieka, którego przyjmuje się we własnym domu.
Nim minęły dwie godziny oczekiwania, nim Jenny dokończyła solidnego, słodkiego drinka, zyskała pewność, że nie popełnia błędu.
Kiedy ponownie pojawiła się w biurze, sekretarka powitała ją życzliwym, choć trochę zawstydzonym uśmiechem i bez słowa wskazała drzwi gabinetu pracodawcy. Jenny mrugnęła do niej porozumiewawczo i mogłaby przysiąc, że dziewczyna zarumieniła się lekko.
„Możliwe, że lesbijka" – pomyślała Jenny zupełnie poważnie i zapukawszy do drzwi gabinetu, niemal natychmiast otworzyła je i weszła do środka.
Siedziba Jima Henninga na pierwszy rzut oka skojarzyła się jej raczej z biurem wziętego prawnika. Panował tutaj specyficzny nastrój podkreślany dyskretnym, choć wyraźnie wyczuwalnym zapachem starego drewna i książek, którymi zastawiono sięgające sufitu regały na jednej z bocznych ścian. Beżowa miękka wykładzina skutecznie tłumiła odgłos kroków. Dwa wysokie, okrągło sklepione okna rozjaśniały obszerne wnętrze wypełnione masywnymi meblami z ciemnego drewna, pośród których na honorowym miejscu królowało niewyobrażalnie wielkie biurko. Sam Henning wydawał się przy nim malutkim człowieczkiem, co okazywało się kompletnie złudnym wrażeniem. Najlepszy prywatny detektyw w mieście odznaczał się słuszną posturą, a szerokie ramiona świadczyły o niezaprzeczalnej tężyźnie fizycznej. Na oko mógł mieć jakieś czterdzieści pięć, góra pięćdziesiąt lat. Ciemne, nieco szpakowate włosy doskonale pasowały do wyrazistej twarzy, na której dopiero zaczęły pojawiać się ledwie widoczne zmarszczki. Kiedy wstał zza biurka, by przywitać klientkę, prezentował się już znacznie okazalej w konfrontacji z monstrualnych rozmiarów meblem. Tak, w pozycji stojącej Henning i jego biurko doskonale do siebie pasowali. Jenny nieznacznie uśmiechnęła się na tę myśl.
Detektyw, ubrany w czarny garnitur, przywitał się z nią uprzejmie, choć zdawkowo. W jego tonie i spojrzeniu wyczuła lekko protekcjonalną nutkę, co zbytnio jej nie zdziwiło. Wyglądała naprawdę bardzo młodo, mogłaby z powodzeniem uchodzić za córkę tego człowieka i podejrzewała, że Henning nieczęsto miał okazję przyjmować tutaj klientki zbliżone do niej wiekiem. Wskazał miejsce na stylowej sofie pod jednym z okien, przy obficie zdobionym okrągłym stoliczku, stosunkowo niewielkim w porównaniu z resztą mebli. Sam zajął jeden z foteli naprzeciw dziewczyny.
– A zatem co panią do mnie sprowadza? – spytał oficjalnie uprzejmym tonem.
„Pewnie myśli, że chcę sprawdzić, czy narzeczony mnie nie zdradza – pomyślała i to ją nieco rozbawiło. – Cholera, coś w tym guście!"
– Interesują mnie... – zaczęła i zawahała się na chwilę, szukając odpowiedniego słowa – informacje na temat człowieka, który nazywa się Ernest Braddock. Przez dwa d.
Jim Henning nieznacznie uniósł brwi.
– O jakiego rodzaju informacje konkretnie chodzi?
– Wszelkie informacje – odezwała się, tym razem już z całkowitą swobodą, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. – I zależy mi na czasie – dodała.
– Pani oczywiście orientuje się, że takie usługi nie są tanie? – znów w jego głosie zabrzmiał protekcjonalny ton. Tym razem rozdrażnił nieco Jenny.
– Oczywiście, orientuję się – odparła z przesadną uprzejmością. – Honorarium plus koszty. Zgadza się? – dodała z czarującym uśmiechem.
– W takim razie pomówmy o honorarium.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top