Czas czarnego słońca cz.3
2
Trwał upalny, sierpniowy dzień. Jeden z tych dni, które pamięta się potem bardzo długo, a może nawet – co wiele tygodni później z obawą uświadomiła sobie Jenny – do końca życia. Ale wtedy, kiedy pukała do niewielkiego mieszkania Vincenta Starka w brooklińskim Vinegar Hill, nie miała jeszcze pojęcia, że to sierpniowe popołudnie 1977 roku mogłoby w jakikolwiek sposób okazać się niezwykłe i zapaść jej w pamięć.
Vince nie był sam. Kiedy otworzył drzwi, jego twarz rozpogodziła się na widok dziewczyny, ale zamiast zaprosić ją do pokoju, ruchem głowy wskazał wejście do ciasnej kuchenki, a zaraz potem Jenny zorientowała się, dlaczego tym razem będą rozmawiać właśnie tam. Przez uchylone drzwi dostrzegła, że na kanapie siedzi jakiś człowiek. Nie znała go i nigdy wcześniej nawet go nie widziała. Siedział bez ruchu, trochę przygarbiony, ze spojrzeniem wbitym w podłogę, a kiedy na chwilę podniósł wzrok, dostrzegła pozbawione wyrazu, niemal całkiem czarne oczy. Przez krótką, ulotną chwilę jej mózg zdołał zarejestrować wszystkie szczegóły: wymizerowaną twarz, o ostro zarysowanych kościach policzkowych, pokrytą dwudniowym zarostem, która nosiła jeszcze nikłe ślady dawnej urody; wyblakły granatowy podkoszulek i niemodne, sprane do niemożliwości, kiedyś niebieskie dżinsy, teraz niemal białe, przetarte i strzępiące się na szwach.
„Aż trudno uwierzyć, co życie może zrobić z człowiekiem" – przemknęło jej przez głowę. Spojrzała na Vince'a. W porównaniu z tym na kanapie, Stark prezentował się niemal jak model z żurnala. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, służącego za kuchnię i Vincent starannie zamknął za nimi drzwi.
– Kto to? – spytała mimochodem.
– Kumpel – rzucił. – Ernie Braddock.
– Zawaliłeś sprawę, Vince.
– Nie ja. To Sean. Podobno robili jakąś obławę w Bronxie. Wpadło kilka rybek. Sean nie chciał ryzykować.
– Jasne. A Angelo się wściekł, bo go nie uprzedziliście. Gdybyście dali cynk wcześniej, przesunęlibyśmy terminy. Powiedz Seanowi, żeby więcej nie wywijał takich numerów. Prowadzimy poważny interes, a nie jakieś pieprzone stoisko z warzywami.
– Nie było na to czasu. A z Seanem sama pogadaj. – Stark wzruszył ramionami. – Jest zapatrzony w ciebie jak w słońce. Stary, lubieżny kozioł.
– Przestań, Vince – odezwała się z niesmakiem. – Przecież wiesz, że Sean...
– Jasne, wiem – wpadł jej w słowo. – Nie twoja liga.
– Może przejdziesz do konkretów. Spieszę się, za chwilę mam spotkanie z księgowym. Będziemy korygować jakieś błędy w rozliczeniu podatkowym. Wiesz, nie chciałabym skończyć jak Al.
Vince zaśmiał się, krótko i serdecznie.
– Jutro, o czwartej po południu – powiedział, zniżając głos do szeptu. – Przy nabrzeżu numer siedem. Za halą, którą Sean nazywa „Starym suchym dokiem". Wiesz, gdzie to jest? – Skinęła głową i skierowała się do wyjścia. – Uważaj na siebie, Jenny – dodał. – Lepiej być teraz ostrożnym...
– Nie praw mi kazań, Vince – odparła sucho. – Znam się na swojej robocie.
– Nie prawię. Tylko martwię się...
– Wiesz, gdzie mam twoje martwienie? – warknęła, odwracając się w jego stronę.
– Mam wrażenie – westchnął – że zrobiłaś się ostatnio trochę nerwowa, Jenny.
Nie odpowiedziała, ale w duchu musiała przyznać mu rację. Stała się nerwowa, bo prowadziła nerwowy tryb życia. Miała 24 lata, a za sobą przeżycia, którymi spokojnie można byłoby obdzielić dwie, jak nie trzy osoby. Już od wczesnego dzieciństwa jej życie się sypało. Matkę zabił tętniak mózgu. Osierociła córkę, zanim ta zaczęła samodzielnie chodzić. Od tamtej pory dziewczynkę wychowywały opłacane z pieniędzy ojca opiekunki i guwernantki. Ojciec Jenny, wiecznie zajęty biznesmen, nigdy nie miał czasu dla jedynej córki. Nie poświęcał jej wystarczająco wiele uwagi ani też jej nie kontrolował. Sama Jenny nie czuła się z nim szczególnie bardzo związana emocjonalnie. Stanowił raczej jeden z tych elementów rzeczywistości, który na stałe wpisał się w krajobraz jej otoczenia, podobnie jak wszystkie opiekunki, których przewinęło się przez jej życie wystarczająco wiele, by nie miała potrzeby zaprzątać sobie głowy zapamiętywaniem ich imion. Nigdy niczego jej nie brakowało. Ojciec nie skąpił pieniędzy, a kieszonkowe małej Jenny było niemal nieograniczone.
Niedługo po jej dwudziestych drugich urodzinach stary Abelard zginął w katastrofie lotniczej, podróżując w interesach prywatną awionetką. Nie płakała. Nie tylko dlatego, że jej więź emocjonalna z ojcem była taka słaba. Jenny Abelard najzwyczajniej w świecie nie miała już więcej łez, by mogła jeszcze zapłakać po śmierci ojca. Wszystkie łzy wylała trzy lata wcześniej. Wtedy, kiedy zginął Wayne...
Po ojcu odziedziczyła pokaźny majątek i dobrze prosperujące przedsiębiorstwo, którym zajmowali się pełnomocnicy. Niedługo po śmierci starego Abelarda weszła też w inny interes. Nielegalny i ryzykowny. Jej najważniejszym partnerem stał się Angelo Donatelli. Załatwiał kontrahentów, prowadził wstępne rozmowy, negocjował ceny. Ona udostępniała prywatny samolot, małą Cessnę, którym szmuglowano przez granicę nielegalny towar. Brudne pieniądze prała w Abelard Star Enterprise. Pomniejsze interesy powierzali trzeciemu z ich szajki – Seanowi Marstenowi. Vincent Stark pełnił funkcję gońca, szczególnego rodzaju chłopca na posyłki – zwykle przekazywał informacje. Nielegalny interes prosperował dobrze i przynosił całej trójce zupełnie przyzwoite zyski. Jedynym minusem było to, że pewnego dnia gliny mogły wpaść jednak na ich trop, zdobyć dowody ich działalności, a wtedy wszyscy wylądowaliby najpierw na sali sądowej, a potem w kryminale. Jenny jednak nie obawiała się tego aż tak bardzo, by przestać. Poza tym... stała się przecież następczynią Wayne'a. A w tej sytuacji nie mogła tak po prostu stchórzyć i się wycofać. Musiała, po prostu musiała kontynuować jego dzieło. I musiała stać się tak dobra, jak on.
*
„Wayne wcale by tego nie pochwalił – pomyślała Jenny Abelard, siedząc wygodnie w samolocie Pan American, lecącym do Zurichu. – Nie pochwaliłby tego z wielu powodów, a szczególnie z tego jednego. Tak, gdyby Wayne wiedział, że przez to, co robię, musiałam stracić szansę na szczęśliwe życie... Wybiłby mi to z głowy, szybciej niż taki szalony pomysł mógłby mi do niej w ogóle przyjść. Jak to się stało, że tamtego dnia, ni stąd, ni zowąd, przypomniałam sobie o tym facecie, który siedział wtedy u Vince'a na kanapie? Po co w ogóle sobie o nim przypomniałam?!"
*
Pod koniec sierpnia, w gorące piątkowe popołudnie, kiedy nuda zdaje się niepodzielnie panować nad światem, Jenny Abelard leniwie przemierzała brooklyńskie ulice, usadowiona wygodnie we wnętrzu ulubionego samochodu, srebrnego Lamborghini, którego kupiła rok po śmierci ojca – właściwie głównie po to, by zrobić na złość nieżyjącemu rodzicowi. Abelard nie znosił włoskich aut, uwielbiał natomiast włoską kuchnię i włoskie kobiety.
Bez zainteresowania patrzyła w miejski krajobraz, przesuwający się za oknem samochodu. Zastanawiała się, jak spędzić resztę dnia. Załatwiła już wszystkie sprawy, które miała do załatwienia. Angelo wyjechał z miasta, Sean spędzał czas z poderwaną poprzedniego wieczora pięknością, a Vince'a nie zastała w domu.
„Niech to szlag! – przemknęło jej przez głowę. – Akurat dzisiaj musiało wywiać gdzieś ich wszystkich. Zajrzę chyba do Jadłodajni Wysokoprocentowej."
Tak nazywali mało elegancką portową knajpę o dźwięcznej nazwie Midnight Sun.
„Jadę do wylęgarni szumowin, tatuśku – pomyślała z niechęcią. – Poderwę tam jakiegoś kundelka, który mógłby w twoich ślepych oczach uchodzić za studenta trzeciego roku medycyny, a który w oczach każdego innego rozsądnego człowieka nie wyglądałby nawet na zwykłego sanitariusza, przywiozę go do tego wspaniałego domu, który odziedziczyłam po tobie tylko dlatego, że nie było nikogo innego, kto mógłby go odziedziczyć i pójdę z nim pod prysznic, a kto wie, może nawet do łóżka? A ty po raz kolejny przewrócisz się w grobie, tak że po tamtej stronie życia i śmierci będziesz mógł śmiało przybrać przydomek tego Joego z kawału. Wirujący Abelard. Brzmi nieźle, co, tatuśku?"
Nie, to nawet nie była nienawiść w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jenny Abelard nie myślała o ojcu z nienawiścią. Raczej z politowaniem i całym ogromnym ładunkiem zawiedzionych nadziei. Ojciec był obecny w jej życiu w postaci zupełnie obcego faceta, z którym mieszkała pod tym samym dachem. Gdyby choć raz okazał jej jakieś ludzkie uczucia... Zwyczajne ludzkie uczucia, bo przecież zanim stała się nastoletnią, wyrachowaną cwaniarą, była przecież bezradną, złaknioną uczuć dziewczynką. Gdyby ożenił się powtórnie, kiedy była malutka, gdyby znalazł sobie wtedy dobrą kobietę, która zastąpiłaby jej matkę... Gdyby. Ale Abelard ożenił się z jej matką przypadkiem, bo przypadkiem spłodził córkę – Jenny. Na tym zakończyła się jego rola. Potem ograniczał się już tylko do obowiązkowego i – w tym wypadku – czysto teoretycznego sprawowania opieki i sypania zielonymi papierkami, które stanowiły uniwersalną walutę mającą zastąpić wszystkie inne rzeczy.
Miała do niego żal. Ogromny żal za niespełnione marzenia o prawdziwym domu, o cieple rodzinnym z prawdziwego zdarzenia. Nigdy tego nie doświadczyła. Nigdy nie zaznała poczucia bezpieczeństwa. Tego prawdziwego poczucia bezpieczeństwa, jakie daje autentyczna, kochająca się rodzina. Dlatego szukała tego wszystkiego gdzie indziej. Szukała pomiędzy ludźmi, którzy nie mogli jej tego dać. Szukała wśród portowych pijaczków, drobnych przestępców, szczerych i prostolinijnych, nierzadko o złotych sercach, na których po prostu nikt się nie poznał, nikt inny poza nią. Ale coś w tym było. Coś musiało w tym być, skoro zawsze mogła liczyć na Vince'a, mogła liczyć na Wayne'a, a potem na Seana.
„To było takie cholernie amerykańskie. – Jenny wrzuciła wyższy bieg. Jeszcze jedna zaleta dobrego samochodu ze starego kontynentu, ze starego kraju z tradycjami: ręczna skrzynia biegów, coś nie do pojęcia dla starego Abelarda. Jenny z rozkoszą, z mściwą satysfakcją wrzucała biegi, wsłuchując się w pomruk silnika, doskonale zsynchronizowany z jej kolejnymi ruchami. – To było cholernie, patriotycznie amerykańskie mieć w dupie rodzinę. Każda samica odchowuje młode, kierując się tylko instynktem, bez żadnych uczuć, a potem zwyczajnie pozbywa się ich z rodowego gniazda. Samiec dostarcza tylko środki do życia – w ostateczności. Gdybym wiedziała cokolwiek o rodzinie mamy... Gdyby zechciał mi powiedzieć. Ale jak to ujął subtelny do bólu tatuś: nie było o czym mówić. Nie było. Niechlubna, to też jego wyrażenie, przeszłość mamy nie zasługiwała na roztrząsanie. Uciekła z domu, kiedy miała trzynaście lat, pracowała w szemranych lokalach, zadawała się z typami spod ciemnej gwiazdy. Nie, nie miał na to żadnego dowodu, ale tak przecież musiało być, skoro nawiała z domu w tak nieprzyzwoicie młodym wieku. A potem spełnił się sen. American Dream w wersji pełnometrażowej, kiedy bogaty książę zabrał Kopciuszka z rynsztoka. Książę Abelard kochał przecież włoską kuchnię i włoskie kobiety, które zanim się przedwcześnie zestarzały, były przecież najbardziej ogniste na świecie."
Zahamowała gwałtownie. O mało co nie przegapiła wejścia do Midnight Sun. Cofnęła trochę i zaparkowała Lamborghini obok zdezelowanej półciężarówki i bardzo starego Lincolna, z poszarzałym, mocno matowym lakierem, który w czasach swojej świetności musiał być niebieski. Jakieś niejasne wspomnienie zamajaczyło jej niewyraźnie w głowie. Jakieś skojarzenie z tym zmatowiałym ze starości i bardzo zaniedbanym Lincolnem. Ten samochód kogoś jej przypominał. Kogoś, kogo kiedyś widziała, ale nie mogła skojarzyć teraz ani jego twarzy, ani okoliczności, jakie towarzyszyły temu zapewne przelotnemu i przypadkowemu spotkaniu.
– Homary będą tanieć. – Usłyszała chrapliwy głos i drgnęła. – Ja ci mówię, będą tanieć, jak jasna cholera. A potem to już wszystko szlag trafi! Ja ci mówię, wszystko szlag trafi. Bo jeszcze mój ojciec to mógł poławiać! Mógł poławiać. Wiesz, we wschodnim Maine. Ale teraz to te pieprzone homary będą tanieć i tanieć...
– Tak, wiem Cammi – odezwała się ciepło do małego, pomarszczonego i wyniszczonego człowieczka.
Miał tłuste, posklejane w strąki włosy, sięgające ramion, mocno posiwiałe, ale raczej srebrne niż białe. Wyblakłe oczy patrzyły na nią obojętnie i bez jakiejkolwiek nadziei. Te oczy, podobnie jak wyblakłe, połatane dżinsy i sprana flanelowa koszula stanowiły znaki firmowe starego Cammi. Pomarszczona twarz, pokryta posiwiałym zarostem zawsze pozostawała bez wyrazu. Jenny spojrzała przelotnie na zdezelowany wózek inwalidzki, na którym Cammi siedział, od kiedy tylko pamiętała. Wózek obwieszono niezliczoną ilością zniszczonych foliowych i papierowych toreb. Na kolanach Cammi dzierżył swój najcenniejszy skarb – tekturową wiekową walizkę. Nikt nie wiedział, co w niej trzyma, za to wszyscy doskonale wiedzieli, że nigdy się z nią nie rozstaje. Na walizce widniał ogromny, wypisany koślawymi kulfonami napis: CAMMI.
Spojrzała w wyblakłe, jasnoniebieskie oczy i przez chwilę rozbłysnęła w jej świadomości niewyraźna scenka. Kanapa w mieszkaniu Vince'a. Tamten człowiek... Jego oczy były zupełnie tak samo pozbawione nadziei i radości, jak oczy Cammiego. Tyle że w oczach Cammiego nie dostrzegła...
– Ja ci mówię, że homary... – Chrapliwy głos wyrwał ją z chwilowego zamyślenia.
– Nie przejmuj się tym, Cammi – przerwała mu. Sięgnęła do kieszeni dżinsów. – Masz tu pięć baksów i nie zawracaj sobie głowy głupimi homarami.
Wyciągnął brudną dłoń i wziął od niej pieniądze, tak jakby dawała mu skrawek bezwartościowego papieru. Cammi przyjmował wszelkie finansowe darowizny z kamiennym spokojem i bez jakiejkolwiek wdzięczności. Krążyły słuchy, że potrafi użebrać całkiem przyzwoite sumki, które przepuszczał potem z prostytutkami i że bynajmniej nie ma aż tak bardzo pomieszane w głowie, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Jenny minęła go i podeszła do wymalowanych podobnie jak okiennice na krzykliwie żółty kolor niedużych drzwi w Midnight Sun. Zanim je otworzyła i weszła do środka, jeszcze raz powróciło wspomnienie z wizyty u Starka. Tym razem nieco wyraźniej przypomniała sobie człowieka siedzącego wtedy na kanapie w jedynym pokoju, który Vince określał zaszczytnym i nieuzasadnionym mianem „salonu".
„On się nazywał... Nazywał się Ernest... Bradford? Nie, jakoś tak historycznie... – Zmarszczyła brwi, usiłując przywołać w pamięci właściwe skojarzenia. – Braddock. Nazywał się Ernest Braddock."
Pchnęła wahadłowe drzwi i znalazła się w innym świecie. Przydymione, nieco mroczne wnętrze, rozbrzmiewające poszumem licznie prowadzonych rozmów. Na stolikach, o tej porze w większości pozajmowanych już przez stałych bywalców, królowały zwykle najtańsze trunki, za to w imponujących ilościach. Zdawkowo odpowiedziała na kilka pozdrowień. Większość siedzących ludzi znała z widzenia, całkiem sporo po imieniu, a zdarzali się też tacy, z którymi czasami imprezowała. Miała tu swoje miejsce, które wypracowywała długo i żmudnie, wykorzystując do tego głównie pieniądze starego Abelarda. Rozejrzała się po wnętrzu, ale mogła dostrzec twarze tylko tych siedzących najbliżej. Ktoś poświęcił pięć centów i zabytkowa szafa grająca rozlała po lokalu dźwięki The Zodiacs, którzy zachęcali jakąś – pewnie niezbyt rozgarniętą – panienkę, żeby trochę dłużej została małą dziewczynką.
Jenny podążyła w głąb lokalu. Mężczyzna za barem pozdrowił ją lekkim skinieniem głowy. Odpowiedziała w ten sam sposób. Dziś dyżur pełnił Smutniejszy Z Braci, jak nazywano Josha Morrisa, który do spółki z młodszym, Mniej Smutnym Bratem – Nedem pełnił obowiązki Niepodzielnie Panującego Króla Kontuaru.
Ernest Braddock siedział na samym końcu sali, przy maleńkim stoliczku, który gwarantował mu brak towarzystwa i tak upragniony ostatnio spokój. Od jakiegoś czasu znajdował się w kiepskiej kondycji i w podłym nastroju. Pewnego dnia spoglądając w wypłowiałe ze starości lustro, które z trudem odbijało mętny i niewyraźny obraz jego przyniszczonej twarzy, uświadomił sobie, że życie przepływa mu między palcami, wycieka dzień za dniem, powoli, ale nieprzerwanie i że on sam nie robi niczego, żeby temu zaradzić. Jeszcze na razie mógł pracować i zarabiać czasami kilka dolarów, które pozwalały mu nie umrzeć z głodu, a nawet napić się w nędznej portowej knajpie. Na razie. Ale tryb życia, który prowadził, powodował, że jego organizm wypalał się szybciej, niż powinien. Co będzie za kilka lat, kiedy już nikt nie zechce go zatrudnić, bo nikomu nie będzie potrzebny wyniszczony latami picia i niedożywienia wrak człowieka? Tutaj, w dzielnicy portowej, opieka społeczna nie zawracała sobie głowy utrzymywaniem starzejących się wykolejeńców. Tutaj wykolejeńcy musieli radzić sobie sami, walczyć o byt niemalże jak zwierzęta. Albo jak Cammi, wiecznie brudny inwalida na wózku...
„Jezu, nie! – pomyślał z przerażeniem. – To nie może się tak skończyć..."
Ale znajdował się na najlepszej drodze do tego, żeby właśnie tak się skończyło. Wiedział o tym. Doskonale o tym wiedział, ale mimo to nie wstał z miejsca przy knajpianym stoliku, nie wyszedł z portowego baru, żeby wziąć w garść własne – może jeszcze nie do końca zmarnowane – życie. Tkwił na miejscu, przykuty niewidocznymi, ale z każdą chwilą coraz mocniejszymi łańcuchami zwątpienia, przyzwyczajenia i poczucia bezsilności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top