Czas czarnego słońca cz.29

                                                                         *

          „Kiedy jechałam na to spotkanie, zastanawiałam się, czy mimo tego wszystkiego, co czułam, stałam się jednak bezduszną, zimną suką? – Jenny wyciągnęła szyję i spojrzała ponad fotelami pasażerów, żeby zorientować się, gdzie jest stewardessa. – Bo przecież nie chciałam go okłamywać. Nie chciałam w taki sposób traktować."

     Zauważyła wreszcie dziewczynę w uniformie, która podawała jakiś napój pasażerowi siedzącemu kilka rzędów dalej. A kiedy ich spojrzenia się spotkały, Jenny przywołała ją skinieniem głowy i wymuszonym uśmiechem.

     – Czy mogłabym prosić o sok – odezwała się, kiedy stewardessa podeszła. – Pomarańczowy.

     „Dlaczego tak uparcie odsuwałam od siebie myśl, że mogłabym ułożyć sobie z nim życie? Że chciałbym to zrobić. Udawałam sama przed sobą, że moje marzenia nie istnieją. A przecież tyle razy wyobrażałam sobie naszą wspólną przyszłość. Wakacje w słonecznej Italii, na jakiejś śródziemnomorskiej plaży...

     Przekreśliłam to wszystko. Zniszczyłam i nawet sama nie wiem, co mną kierowało. Mogłam zrezygnować, rzucić w diabły te interesy, jak tylko zaczęłam widywać się z Ernim. Zamiast tego brnęłam coraz głębiej w coś, co nie miało najmniejszego sensu. A teraz tak po prostu go zostawiłam. Stchórzyłam, a powinnam stawić temu czoła. Ile mogłam dostać? Zwłaszcza że moja rola w tym wszystkim... – Westchnęła i napiła się soku. – Teraz już za późno, żeby to rozważać, gdybać i zastanawiać się, jak wszystko potoczyłoby się, gdybym podjęła inne decyzje. Teraz mogę już tylko czekać latami na przedawnienie. Tyle że Ernie może już wtedy o mnie nie pamiętać. Co mogłoby stać się w jego życiu przez te lata? Może znów by się stoczył albo ułożył sobie życie. Z kimś innym. Z kimś, kto by go docenił i był wobec niego uczciwy. Nie tak, jak ja. Miał rację, że tamtego dnia zareagował w taki sposób..."                                                

                                                                         *

          Jechała na spotkanie z Donatellim, niemal przez całą drogę zerkając nieustannie we wsteczne lusterko. Tak samo jak kilka tygodni wcześniej, kiedy FBI węszyło wokół zabójstwa w porcie, w które chcieli wmieszać Seana, a kto wie, może też ją i Angela.

      W pewnym momencie wydawało jej się nawet, że niebieskie camaro zbyt długo już za nią jedzie, ale chwilę potem samochód skręcił w jedną z przecznic. Była zła sama na siebie, kiedy przez tę nadmierną podejrzliwość omal nie przejechała skrzyżowania na czerwonym świetle. Wyhamowała w ostatniej chwili. Skarciła się w myślach, bo stłuczka czy jakiekolwiek przekroczenie przepisów drogowych było tym, czego teraz najmniej potrzebowała.

     Na miejsce dotarła lekko zdenerwowana. Na parkingu przy Ocean Breeze zauważyła czerwone maserati indy Angela i pomyślała, że teraz nie powinien aż tak zwracać na siebie uwagi, ale Donatelli – podobnie jak ona – był wierny włoskim markom samochodów. Jednak Jenny wzięła tym razem nie srebrne lamborghini, ale kremowego cadillaca eldorado, którym za życia zwykł jeździć jej ojciec. Nie lubiła tego samochodu i sama nie wiedziała, dlaczego się go jeszcze nie pozbyła.

     Zaparkowała z daleka od maserati, a ponieważ nigdzie nie zauważyła Angela, skierowała się do parku. Podejrzewała, że będzie czekał gdzieś na pobliskim odkrytym terenie, bo tam zwykle się spotykali, kiedy trzeba było porozmawiać o rzeczach nieprzeznaczonych dla uszu postronnych słuchaczy.

     Kiedy go dostrzegła, już szedł w jej kierunku, jak zwykle w śnieżnobiałej koszuli i ciemnej marynarce. Zbliżył się i przywitał zdawkowo. To jeszcze bardziej zaniepokoiło dziewczynę. Angelo zwykle bywał spontaniczny i wylewny, a jego stonowane zachowanie mogło oznaczać tylko jedno – kłopoty.

     – Nie mam dobrych wieści. – Donatelli od razu przystąpił do konkretów. – Będę mówił krótko, bo sprawa jest poważna, a obawiam się, że jest niewiele czasu. Nie wiem ile, bo trudno przewidzieć, kiedy Brunch zacznie mówić.
     – Dopadli go? – wyszeptała Jenny.
     – Paulie skontaktował się ze mną wczoraj po południu. Powiedział, że dzień wcześniej zgarnęli Bruncha. Ale podobno mają go przesłuchać dopiero po weekendzie. Chyba chcą dać mu odczuć, jak to jest posiedzieć sobie w celi.
     – Ale... na jakiej podstawie? Jakie zarzuty mu postawili?
     – Zgarnęli go z towarem.
     – Z czyim towarem? – Podniosła na niego wzrok, ale Donatelli odwrócił tylko głowę. – Z czyim? – powtórzyła.

     Milczał jeszcze przez chwilę, zanim w końcu się odezwał:

     – Z moim.

     Zaśmiała się krótko, nerwowo.

     – Przecież ustaliliśmy, że zawieszamy działalność. Podjęliśmy decyzję, Angelo. Wspólnie. Chcesz mi powiedzieć, że za moimi plecami...
     – Czy to naprawdę jest teraz takie istotne? – przerwał jej rozdrażniony. – Mamy inne problemy.
     – Tak, inne problemy, dlatego że mając gdzieś nasze ustalenia, dalej handlowałeś z Brunchem. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale właśnie z tego powodu   j a  mam teraz kłopoty! – podniosła głos.
     – Jenny, opanuj się! – upomniał ją i rozejrzał się dokoła, ale zobaczył tylko spacerowicza z psem i jakąś parę, jednak wszyscy znajdowali się na tyle daleko, że nie mieli szansy, żeby cokolwiek usłyszeć. – Robiłem to na własną rękę i na własny rachunek. To nie było powiązane z naszą wspólną działalnością.
     – Ale konsekwencje poniesiemy wszyscy. Chyba że Brunch nie powie o moim udziale.
     – Powie. Powie wszystko. Mógłby mieć obawy, żeby wsypać mnie, bo to oznacza narażenie się Włochom. Ale nie liczę na to. Ostro umoczył i jestem przekonany, że pójdzie na układ z prokuratorem. A oni są na nas wyjątkowo cięci, więc obstawiam, że przedstawią Brunchowi kuszącą propozycję. Dlatego pytanie nie brzmi, czy zacznie mówić, ale kiedy to zrobi. Jenny, musisz wyjechać z kraju. Zaszyć się gdzieś... nie wiem, na końcu świata, gdzie nie będą cię szukać. I powinnaś to zrobić jak najszybciej. Chyba nie muszę dodawać, że nie należy nikomu o tym wspominać?

     Patrzyła na niego, jakby nie rozumiała, co mówi. Jakby nie docierał do niej sens wypowiadanych przez Angela słów. Milczał przez chwilę, ale odezwał się znów:

     – Ja też wyjeżdżam. A teraz posłuchaj mnie uważnie. Jeszcze dziś zrobisz sobie zdjęcia paszportowe i jutro rano pojedziesz do Queens. Spotkasz się tam z człowiekiem, który nazywa się Joshua. Znajdziesz go w pobliżu estakady Grand Central Parkway i drogi ekspresowej Long Island. Tutaj masz dokładniejsze namiary. – Sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną na pół, niewielką kartkę. Wręczył ją dziewczynie. – Joshua wyrobi ci lewe papiery. Jak tylko je odbierzesz, zarezerwuj lot do najbardziej niedorzecznego miejsca, jakie przyjdzie ci do głowy. I najlepiej, żeby to był kraj, który nie ma podpisanej umowy o ekstradycję ze Stanami.

     Stała z kartką w dłoni i wpatrywała się w Angela szeroko otwartymi oczami. Sens jego słów zaczynał powoli do niej docierać.

     – A co z Ernim? – spytała cicho.
     – On nie brał w niczym udziału. Nic mu nie grozi.
     – Angelo, ja nie o tym mówię. Ernest... on musi pojechać ze mną – oświadczyła.
     – Jeśli zabierzesz go ze sobą, to trafią do ciebie po jego śladach. To chyba nie ulega wątpliwości. Chodzi o to, żeby nie został żaden ślad. Nie sądzisz chyba, że gliny zignorują tak oczywisty trop, jak twój cholerny chłopak! Możesz zabrać go ze sobą, ale wtedy bardzo szybko cię znajdą. Zresztą zrobisz, jak będziesz chciała. Ale ja naprawdę bym tak nie ryzykował, Jenny. – Angelo spojrzał jej głęboko w oczy.
     – Jemu też można wyrobić lewy paszport – powiedziała.

     Donatelli wzruszył ramionami. Na jego twarzy pojawił się nieznaczny wyraz zniecierpliwienia: spojrzenia rzucane na różne strony i dotykanie kącika ust czubkiem języka. Znała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co to oznacza. Angelo spieszył się i chciał mieć tę sprawę już za sobą. Rozumiała to. Dla niej również tkwienie tutaj i jałowe dyskusje, które już niczego nie zmienią i do niczego nie doprowadzą, były zwyczajną stratą czasu. Czasu, którego z każdą chwilą miała coraz mniej.

     – Zrób transfer wszystkich środków na szwajcarskie konto – powiedział Donatelli, ignorując temat Braddocka. – Ale zrób to przed samym wyjazdem. Nie wiem, jak rozegrasz kwestię Abelard Star. Nie wiem, czy w ogóle zdołasz cokolwiek zrobić, jeśli będziesz musiała wyjechać najszybciej jak to możliwe. Niech zajmą się tym... prawnicy, pełnomocnicy... Nie wiem, nie znam się na takich rzeczach.
     – To nie ma znaczenia teraz... Muszę mieć fałszywy paszport dla Ernesta.
     – W tym też nie mogę ci już pomóc. – Angelo odwrócił wzrok. – Muszę lecieć, Jenny. Jestem w tym umoczony znacznie bardziej niż ty, chyba rozumiesz...
     – Rozumiem – westchnęła. – Dziękuję, Angelo. I mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
     – Ja też mam taką nadzieję. – Zbliżył się i uścisnął ją tym razem z charakterystyczną dla siebie wylewnością. – Poczekaj kilka minut, aż odjadę – dodał.
     – Jasne. Uważaj na siebie, Angelo.
     – Ty też. Aha! I nie jedź do Włoch. To pierwsze miejsce, gdzie będą cię szukać.

     Skinęła głową na znak, że rozumie. Ciągle ściskała w dłoni kartkę, kiedy patrzyła, jak Angelo Donatelli oddala się równym, spokojnym krokiem.

     Zanim wróciła do domu, pojechała jeszcze do centrum handlowego w New Springville. I choć nie było po drodze, wybrała właśnie to miejsce, bo wiedziała, że tam z pewnością znajduje się kabina fotograficzna, gdzie można zrobić zdjęcia paszportowe.

     Już od popołudnia na niebie gromadziły się ciężkie deszczowe chmury, dlatego zmierzch zapadł trochę wcześniej i gdy podjeżdżała pod dom, zrobiło się już zupełnie ciemno. Dopiero kiedy zaparkowała na podjeździe, zauważyła, że w żadnym oknie nie pali się światło. Zgasiła silnik i nieruchomym spojrzeniem wpatrywała się w pogrążony w ciemności budynek. Fala dusznego gorąca rozlała się po jej wnętrzu. Organizm reagował na złe przeczucia zawsze w ten sam sposób.

     Drgnęła, kiedy wielka kropla deszczu uderzyła głucho o przednią szybę, a potem zaczęły spadać kolejne – wielkie i ciężkie – które w mniej niż ćwierć minuty rozmazały obraz przed oczami dziewczyny. Wysiadła i truchtem pokonała odległość od samochodu do frontowych drzwi. Drżącą dłonią wetknęła klucz do zamka.

     Wnętrze domu pogrążone było w ciemności i ciszy. Zapaliła światło przy drzwiach w hollu, a potem zapalała kolejne w drodze do salonu. Jej wzrok padł na kanapę, ale nie zobaczyła tam śpiącego Ernesta. W ostatnim odruchu walki z lękiem pomyślała, że może jest w bibliotece. Okna wychodziły na tyły domu, dlatego nie mogłaby zobaczyć światła, kiedy podjechała.

      Podbiegła i gwałtownie otworzyła masywne drzwi do literackiego skarbca Abelardów. Powitała ją ta sama pustka i cisza, co w całej reszcie domu.

     – Ernie, gdzie jesteś...

     Zajrzała do pozostałych pomieszczeń, choć była przekonana, że nie musi tego robić, bo nigdzie nie znajdzie Braddocka. Podeszła do telefonu i wybrała numer swojego apartamentu na Mahattanie. Po kilku sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka.

     – Odbierz telefon, Ernie. Proszę cię, odbierz.

     Przycisnęła widełki i zadzwoniła ponownie, ale z tym samym rezultatem. Spojrzała na zegar w salonie. Dochodziło dwadzieścia po siódmej. Podbiegła do drzwi wejściowych i szarpnęła za klamkę. Zatrzymała się na progu, a podmuch wiatru sypnął jej w twarz lodowatymi kroplami jesiennej ulewy. Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Jeśli pojedzie teraz do Ernesta, będzie musiała albo wrócić do domu jeszcze tego samego wieczora, albo nazajutrz znów oznajmić mu, że musi jechać gdzieś bez niego. Bo musiała pojechać do Queens, na spotkanie z facetem, który miał wyrobić jej fałszywe dokumenty. I musiała to zrobić jutro przed południem. Jakakolwiek zwłoka mogła oznaczać aresztowanie i wyrok.

     Ernest nie zrozumie, że znów będzie miała jakieś tajemnice. I znów będzie mu przykro, że coś przed nim ukrywa. Ale musiała sprawdzić, czy z nim wszystko w porządku.

     Zerwała z wieszaka nieprzemakalny płaszcz, narzuciła na siebie w pośpiechu i wybiegła z domu.

                                                                         *

          „Przyszło mi wtedy do głowy, żeby z nią zerwać. – Braddock uśmiechnął się ze smutkiem do samego siebie. – Albo przynajmniej udawać, że zrywam, bo miałem nadzieję, że to coś zmieni. I nawet przez myśl mi nie przeszło, że to ona już niedługo potem zerwie ze mną. Że zostawi mnie w tak nieodwracalny sposób... Kiedy wieczorem lunął ten deszcz, stałem przy oknie i z tym żałosnym, pijackim patosem myślałem, że niebo opłakuje upadek naszego związku. Udało mi się zyskać przynajmniej tyle, że kiedy dziś patrzyłem na Times Square w strugach deszczu, nie myślałem już o żadnych pieprzonych łzach z niebios. Bo skoro Jenny nie była w stanie zapłakać nad tym wszystkim, to dlaczego miałyby to robić jakieś cholerne niebiosa?

     Nie otworzyłbym jej drzwi, ale przecież miała własny klucz."

                                                                            *

          Ulewa zacinała, gwałtownie siekąc szybę falami powracającymi z kolejnymi podmuchami wiatru. Braddock z kamienną twarzą patrzył na rozmazane deszczem klejnoty świateł w diademie wielkiego miasta. Nawet w czasie jesiennej ulewy Nowy Jork wyglądał pięknie i dostojnie.

     „A przecież nic dobrego mnie tu nie spotkało – pomyślał i upił łyk czystej wódki. – Kilka szczęśliwych chwil z Connie, okupionych latami cierpienia. Kilka szczęśliwych chwil z Jenny, za które cena będzie może jeszcze wyższa. Nie. Nie będzie. Przecież wiem, że nie zerwę z nią. Nie zdobędę się na to. To musi się ułożyć. Po prostu musi, bo nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł ją zastąpić, dorównać takiej dziewczynie jak ona. Jest ucieleśnieniem wszystkiego, o czym gdzieś tam podświadomie marzyłem. I nawet... Kurwa! Nawet moich pisarskich marzeń, bo przecież czytałem ten rękopis w bibliotece. Założę się, że gdyby wysłała to do jakiegoś wydawcy, wziąłby od ręki."

     Usłyszał odgłos klucza w zamku. Serce przyspieszyło rytm. Przyjechała tu za nim, a to mogło oznaczać, że jej zależy. Odwrócił się od okna w momencie, kiedy wchodziła do pokoju.

     – Ernie...

     Światło nie było zapalone i w ciemności widzieli tylko niewyraźne zarysy swoich sylwetek. Ta Braddocka trochę wyraźniej odcinała się na tle nieco jaśniejszej plamy okna.

     – Dlaczego...
     – Bo może ja też mam swoje sprawy, o których nie powinnaś wiedzieć? – przerwał jej. – Może też mam swoje życie, tak jak ty. Ale przecież o moim życiu wiesz wszystko, do ostatniego szczegółu. A ja o twoim nie wiem nic. Pewnie uważasz, że tak właśnie powinno być, prawda?
     – Są pewne sprawy, które... – zaczęła, ale znów nie dał jej dokończyć.
     – Och, daruj sobie, Jen! Nie tłumacz mi, że tak jest dla mnie lepiej.

     Ruszył w stronę komody z butelkami, żeby nalać sobie następną porcję wódki, ale w ciemnym pokoju zawadził o jakiś mebel. Zaklął cicho pod nosem. W tej samej chwili pokój rozjaśnił się światłem zapalonej lampy. Spojrzał na dziewczynę stojącą tuż przy drzwiach z ręką na włączniku. Zatrzymał się wpół kroku i wlepił wzrok w jej twarz. Odwróciła głowę.

     – Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku – powiedziała. – Masz prawo być zły. Rozumiem to. I może dobrze ci zrobi, jeśli się dziś upijesz. – Spojrzała na pustą szklankę, którą trzymał w dłoni. – Zobaczymy się jutro. Tylko... Ernie, proszę cię, nie wychodź już dzisiaj. Nie chcę martwić się o ciebie...

     Cień ironicznego uśmiechu przebiegł mu przez twarz.

     – A ja nie chcę martwić się o ciebie, ale ciągle dajesz mi powody.

     Nie odezwała się, ale wiedział dlaczego. Miał rację, dlatego nie próbowała nawet polemizować. Przemknęło mu przez głowę, że i ona miała rację – upicie się mogło dobrze mu zrobić. Podszedł do komody i nalał sobie wódki. Nie zaproponował jej drinka. Nie miała zamiaru zostać, więc postawiłby ją w niezręcznej sytuacji, pytając, czy się napije. Musiałaby odmówić. Nie chciał wywierać na nią żadnego nacisku, bo gdzieś tam z tyłu głowy kołatała myśl, że przecież przyjechała tutaj. Zrobiła to w trosce o niego. A to coś znaczyło. I nie należało tego psuć, brnąc w dalsze nieporozumienia.

     – Zgasić? – usłyszał jej głos.

     Podszedł do okna i nie odwracając się w jej stronę, powiedział:

     – Zgaś.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top