Czas czarnego słońca cz.15

                                                                         *

          Punkt zwrotny nastąpił niecały rok po śmierci Wayne'a. Odmienił jej życie i spowodował, że stała się tym, kim się stała. Odebrała wtedy tamten telefon. Nie przeczuwając niczego nadzwyczajnego, podniosła słuchawkę, przyłożyła do ucha i rzuciła znudzone, konwencjonalne „halo". Męski głos po drugiej stronie zapytał, czy rozmawia z panną Abelard. Potwierdziła, w dalszym ciągu bez zainteresowania.

     – Muszę się z panią spotkać – oświadczył nieznajomy mężczyzna.

     Jenny zmarszczyła brwi i odrobinę zaintrygowana, zapytała, kto właściwie mówi.

     – Nazywam się Austin Griere, jestem ojcem... 

     Ostatnie słowa nie dotarły już do niej. Ręka, w której trzymała słuchawkę, osunęła się powoli wzdłuż ciała. Poczuła przenikliwy chłód na policzkach i dziesiątki obręczy ściskających tułów. Stała tak przez chwilę i szklanymi oczami wpatrywała się w ścianę przed sobą, nie widząc jej.

     „Boże, dlaczego?" – przemknęła jej przez głowę jedyna trzeźwa, rozpaczliwa myśl.

     A potem powoli podniosła rękę i na powrót przyłożyła słuchawkę do ucha; starannie, dokładnie – tak jakby stanowiło to kwestię życia i...

     – Wayne nie żyje – powiedziała drewnianym głosem.
     – Ja wiem, proszę pani. Ale musimy się spotkać. To ważne.

     Głos w słuchawce brzmiał poważnie, wiarygodnie, więc Jenny przywołała emocje do porządku. Ten człowiek, ojciec Wayna, chciał się z nią spotkać. Nie zapytała po co. Po prostu umówiła się na spotkanie, trochę poza świadomością. Nazwisko Wayne'a usłyszane niespodziewanie, niemal rok po jego śmierci, podziałało jak wyzwalacz. Wspomnienia wspólnych chwil, a szczególnie tamtego dnia, kiedy zobaczyła go po raz ostatni, kiedy po raz ostatni zobaczyła to, co z niego pozostało, powróciły z siłą wielotonowego głazu, przygniatającego ją do ziemi niemal w fizycznie odczuwalny sposób. Zgodziła się na zaproponowany przez mężczyznę czas spotkania, nie sprawdzając nawet, która godzina. Dopiero kilka minut po odłożeniu słuchawki zerknęła na zegarek. Do spotkania pozostały niecałe trzy godziny. Usiadła na kanapie i próbowała zebrać myśli. Starała się przypomnieć sobie, co tego dnia miała jeszcze zrobić. Co planowała, z a n i m  zadzwonił ten telefon.

     Oprzytomniała po jakichś czterdziestu minutach. Spotkanie. O której? Aha, o piątej po południu. Dobrze. Restauracja hotelu Waldorf Astoria na Park Avenue, a więc powinna się odpowiednio ubrać. Przez chwilę kołatało jej w głowie pytanie – dlaczego tam? Dlaczego ten człowiek na miejsce spotkania z nią – młodziutką dziewczyną – wybrał ekskluzywny lokal?

     „Ale to dobrze – pomyślała. – W takim miejscu nie odważą się nikogo zamordować."

     Musiała zdobyć się na ogromny wysiłek woli, aby przygotować się do spotkania. Włożyła elegancką ciemnozieloną sukienkę z białymi wykończeniami – taką na specjalne okazje. Nie przepadała za takim stylem, ale w tej sytuacji powinna założyć coś stosownego do okoliczności. Włosy tylko poprawiła, bo układały się dobrze w naturalny sposób. Ale kiedy spojrzała w lustro tuż przed wyjściem z domu, zauważyła, że nie wygląda kwitnąco. Cóż, trudno. Nie mogła nic na to poradzić.

     Kiedy jechała na spotkanie, nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że gdy dotrze na miejsce, zobaczy to, co tamtego dnia – błyskające koguty wozów policyjnych, karetkę, tłum gapiów i...

     Pogrążona w ponurych wspomnieniach, prawie minęła szarą fasadę wysokiego hotelowego budynku. Zahamowała gwałtownie i zatrzymała się przed wejściem. Machinalnie wręczyła kluczyki i banknot parkingowemu i wkroczyła do urządzonego z przepychem foyer. Wtedy uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, jak wygląda człowiek, z którym przyszła się spotkać. Przy wejściu do sali restauracyjnej podszedł do niej nienagannie ubrany pracownik obsługi i uprzejmym tonem zapytał, czy ma zaszczyt z panną Abelard. Potwierdziła z roztargnieniem, a tamten oznajmił, że pan Griere już czeka i zaprowadził ją do stolika. Kiedy się zbliżyła, Austin Griere wstał z miejsca, ukłonił się uprzejmie i uścisnął jej dłoń. Zdobyła się na nikły uśmiech i usiadła na wskazanym przez mężczyznę miejscu.

     Ojciec Wayna nie wyróżniał się niczym szczególnym – mężczyzna w średnim wieku, z ciemnymi włosami obficie przetykanymi srebrem przedwczesnej siwizny, z siateczką delikatnych zmarszczek wokół oczu, w nienagannym garniturze dobrej marki. Jenny niewiele wiedziała o rodzinie Wayne'a, tyle tylko, że mieszkali w Massachusetts i byli zamożni. Garnitur Austina Griere i miejsce, które wybrał na spotkanie, potwierdzały to w pełni.

     – Pewnie jest pani zaskoczona – rozpoczął mężczyzna, a Jenny usłyszała wyraźny teksański akcent, na który nie zwróciła uwagi, kiedy rozmawiała z nim przez telefon. Przypomniała sobie, że Wayne mówił z akcentem typowym dla rodowitych bostończyków, ale wyglądało na to, że jego ojciec pochodził z Teksasu.
     – Nie spodziewałam się... – zaczęła, a głos uwiązł jej w gardle.
     – Zaraz wyjaśnię – wtrącił się Griere, ale przerwał, bo do stolika podszedł kelner.

     Jenny zamówiła tylko kawę, nie dała się namówić na nic do zjedzenia, choć Griere nalegał. Wiedziała, że nie zdoła nic przełknąć. Czuła, jakby w żołądku wyrósł jej wielki kamień.

     – Jestem tutaj z powodu ostatniej woli Wayne'a – odezwał się znów, a wtedy dziewczyna podniosła na niego wzrok. – Chodzi o testament.
     – Testament? – powtórzyła cicho.

     Nie docierało do niej znaczenie tego słowa. Z pewnością nie w powiązaniu z Waynem.

     – Wayne zostawił sporo pieniędzy. Czystych pieniędzy, przepuszczonych przez małe przedsiębiorstwo, które prowadził w Bostonie. – Słowa Griere'a sprawiły, że Jenny spojrzała na niego z mieszaniną niepewności i zakłopotania.

     To, co powiedział ten człowiek, świadczyło, że musiał doskonale wiedzieć, czym zajmuje się jego syn. A skoro wiedział, to dlaczego, na litość boską, nic nie zrobił?! Jenny poczuła, jak fala żalu i pretensji oblewa ją uczuciem wewnętrznego gorąca.

     – Dlaczego nic nie zrobiliście? – szepnęła. – Był pana synem, należało powstrzymać go...
     – Nie miałem na Wayne'a żadnego wpływu. Pozostawał całkowicie poza moją kontrolą – przerwał jej Griere spokojnie.
     – Poza kontrolą kogokolwiek – powiedziała Jenny, ochłonąwszy nieco, bo przypomniała sobie, że ona też czuła się bezsilna wobec działalności Wayne'a i nieraz zdarzyło jej się pomyśleć, że gdyby naprawdę ją kochał, posłuchałby, co mówiła i wziąłby sobie to do serca.

     – Nie musiał tego robić – kontynuował Austin Griere. – Na brak pieniędzy nigdy nie mógł narzekać. Dawaliśmy mu wszystko, czego chciał. Był moim jedynym spadkobiercą i niech mi pani wierzy, że niczego mu nigdy nie brakowało. Nie musiał... Szczególnie że był inteligentnym chłopcem. Szkołę średnią skończył z wyróżnieniem i został przyjęty na pierwszy rok studiów w MIT. Zrezygnował po trzech semestrach, choć ze swoimi wynikami lokował się w czołówce. Próbowałem z nim rozmawiać, przekonywać na wszelkie możliwe sposoby. Zagroziłem nawet, że przestanę dawać mu pieniądze. Wtedy tylko roześmiał mi się w twarz, a niedługo potem wyprowadził się z domu. Nie powiedział, dokąd się udaje. Krążyły pogłoski, że wyjechał do Nowego Jorku. Później zaczęły pojawiać się też inne... – Mężczyzna przerwał na moment i nabrał powietrza. – O tym, czym się zajmował. Nie wierzyliśmy. Nie chcieliśmy wierzyć. A potem już tylko udawaliśmy, że nie wierzymy. Ja i moja żona. Staraliśmy się odsuwać od siebie myśl, że któregoś dnia aresztują go i spędzi resztę życia w więzieniu. Ale zupełnie nie braliśmy pod uwagę... – Odwrócił na moment wzrok. – Nie braliśmy pod uwagę, że mógłby zginąć podczas próby aresztowania. Dlaczego stawiał opór? Przecież wiedział, że to bezcelowe.

     – Jaki opór, panie Griere? – spytała Jenny, ku jej własnemu zaskoczeniu zupełnie spokojnie. – On nie stawiał żadnego oporu.

     Mężczyzna spojrzał na nią wzrokiem wyrażającym kompletny brak zrozumienia.

     – Przecież miał broń i zginął podczas... – zaczął, ale Jenny nie pozwoliła mu dokończyć.
     – Nie miał broni. Nigdy nie nosił przy sobie broni. I nikt nie próbował go aresztować. Nie mieli przeciwko niemu żadnych dowodów, więc nie istniały podstawy do aresztowania. Oni zwyczajnie go zamordowali. Tego dnia byliśmy umówieni w kafejce. Dopadli go, kiedy tam przyjechał. Zdążył tylko wysiąść z samochodu i wtedy go rozstrzelali.
     – Panno Abelard, to, co pani mówi, jest absurdalne! – odparł Griere i znów odwrócił wzrok, rzucając spojrzenie gdzieś w głąb sali.
     – Nie wierzy mi pan – stwierdziła. – Więc niech pan zażąda od policji ujawnienia dowodów przeciwko Wayne'owi. Niech pan to zrobi i wtedy przekona się pan, że ich nie ujawnią, bo takie dowody nie istnieją. A poza tym... – Jenny przełknęła ślinę. Przed oczyma pojawił się obraz zmasakrowanych zwłok jej ukochanego chłopaka. – Zaręczam panu, że nie tak wygląda człowiek, który zginął podczas próby stawiania oporu policji – dokończyła z trudem, oczy zaszkliły się i Jenny kurczowo złapała za krawędź stołu.
     – Niech się pani uspokoi – powiedział Griere cichym, zmienionym głosem i dotknął lekko jej dłoni zaciśniętej na blacie stolika.

     Powoli rozluźniła uchwyt. Wyrównała oddech i drżącą ręką uniosła filiżankę z kawą. Griere obserwował ją uważnie. Sądził, że kontynuowanie rozmowy nie będzie należało do najłatwiejszych. Wyglądało na to, że uczucia, jakimi dziewczyna darzyła jego syna, ciągle jeszcze tkwią w niej bardzo głęboko. Ale zdawał sobie sprawę, że musi mówić dalej, że tej rozmowy nie da się uniknąć i że nie ma sensu odwlekać jej na później. Lepiej mieć to już za sobą. Dlatego po kilku minutach zaczął ostrożnie, bacznie obserwując twarz Jenny, gotów w każdej chwili przerwać, jeśli zauważyłby, że sprawia jej zbyt duży ból.

     – Wayne chyba liczył się z tym, że w każdej chwili może... Że ryzykuje życiem. Dlatego zdeponował u notariusza testament wraz z listem do nas. W tym liście prosił o wybaczenie. Tłumaczył, że nie mógł inaczej, że chciał żyć według własnego scenariusza, nawet jeśli niosło to ze sobą śmiertelne ryzyko. Wyraził nadzieję, że go zrozumiemy i wybaczymy. – Austin Griere mówił rzeczowo, jakby relacjonował coś, do czego w gruncie rzeczy nie miał głębszego stosunku emocjonalnego. – Pisał też... – Mężczyzna się zawahał. – O pani.

     Przerwał, więc po chwili odezwała się Jenny:

     – Proszę mi mówić po imieniu, panie Griere. Jenny. I proszę mówić dalej. Co o mnie napisał?

     Austin Griere westchnął.

     – Napisał, że cię kocha, Jenny, bo jesteś wyjątkowa i gdyby zdarzyło się, że... – zawiesił głos. – Gdyby coś mu się stało, chciałby zostać pochowany w Nowym Jorku. To dlatego zadbał, by ten list trafił do nas zaraz po jego śmierci, żebyśmy nie zdążyli zabrać ciała do Bostonu...
     – Niech pan przestanie – przerwała mu cicho, z nutą prośby w głosie. Odetchnęła głęboko. – Nie, niech pan mówi dalej, przepraszam.
     – Nie musisz przepraszać. Ja rozumiem. W tym liście poprosił, żeby poczekać z wykonaniem testamentu kilka miesięcy. Chciał dać ci czas na uporanie się z cierpieniem.

     Jenny znów podniosła na niego oczy. Patrzyły łagodnie i ciepło.

     – Przecenił mnie – powiedziała z taką samą łagodnością w głosie, jaka tliła się teraz w jej spojrzeniu. – Ja nie jestem pewna, czy kiedykolwiek uporam się z tym cierpieniem.

     Austin Griere pokiwał głową ze zrozumieniem, a Jenny mówiła dalej:

     – Pieniądze Wayne'a powinny zostać w jego rodzinie. Obiektywnie nie mam do nich prawa i szczerze mówiąc... One nie dadzą mi szczęścia. Nie zwrócą mi... W każdym razie ja tych pieniędzy nie potrzebuję. Mój ojciec jest...
     – Wiem, kim jest twój ojciec – przerwał jej spokojnie. – Wiem, że nie potrzebujesz pieniędzy, ale taka była jego wola. Nie musisz traktować tego w kategoriach materialnych. Ja tylko mam obowiązek przekazać ci wszystko, a ty zrobisz, co zechcesz.

                                                                        *

          Silniki samolotu szumiały monotonnie. Kiedy przysunęła twarz do szyby, żeby spojrzeć w dół, zobaczyła tylko białą pościel gęstych chmur, szczelnie zasłaniających granatowy ocean, który widziała, kiedy poprzednim razem zerknęła przez okno.

     „Gdy tego dnia wieczorem wróciłam do domu – pomyślała – czułam złość na Wayna. Powinien wiedzieć, że grzebanie w otwartej ranie będzie boleć. Naprawdę myślał, że kilka miesięcy wystarczy, żebym... Wiedział, że pieniądze nie są mi potrzebne, więc mógł darować sobie ten niepotrzebny gest. I chyba pod wpływem tego chwilowego żalu do niego podjęłam tamtą decyzję."    

                                                                            *

          Pomyślała wtedy, że skoro Wayne uczynił ją swoją spadkobierczynią – stanie się nią w każdym tego słowa znaczeniu. I pieniądze przekazane jej w spadku postanowiła zainwestować w narkobiznes.

     Nie stało się to jednak od razu. Nie zdołała ot tak sobie, z marszu, wejść i zająć miejsce Wayna na narkotykowym rynku. Na rynku, o którym – powiedzmy sobie szczerze – nie miała wtedy bladego pojęcia. Ale ponieważ znała Seana Marstona, miała pewien punkt zaczepienia. I był jeszcze Angelo, który po śmierci Wayne'a zwerbował Seana jako wspólnika przy szmuglowaniu nielegalnej broni do Ameryki Południowej. A ponieważ Donatelli, zanim przeprowadził się do Flower Hill, mieszkał na Staten Island, po sąsiedzku z Abelardami – i tak jak matka Jenny pochodził z Włoch – szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia. Upłynęło jednak sporo czasu, nim Jenny zdecydowała, że zacznie z nimi pertraktacje w sprawie swojego ewentualnego udziału w nielegalnych interesach. W tej kwestii obaj odnosili się do niej z doskonale wyczuwalnym cieniem nieufności, choć poza tym pozostawali w bardzo zażyłych stosunkach. Angelo złamał się pierwszy – Jenny podejrzewała, że to dlatego, iż ona sama była półkrwi Włoszką, a w ojczystym języku Angela mówiła biegle i z doskonałym akcentem z Palermo, rodzinnego miasta jej matki. Ponadto dysponowała pieniędzmi, sporymi pieniędzmi – i to też zaważyło na decyzji obu wspólników.

     Początki nie należały do łatwych, ale to jej nie zrażało. Weszła w nową działalność z zapałem i zaangażowaniem, aż w pełni poczuła, że jest kimś, choć jeszcze nie tym, kim chciała być. Pragnęła dorównać Wayne'owi, stać się taka, jak on – sprytna i nieuchwytna, śmiejąca się w nos policji i agentom federalnym. Czy pomyślała, że może skończyć tak samo? Oczywiście, kilka razy pojawiła się w jej głowie podobna myśl, ale przecież ryzyko było nieuniknione, wkalkulowane w tego rodzaju przedsięwzięcie. A jednak nie bała się na tyle, by zrezygnować z raz powziętego planu. I dopiero wyraźna perspektywa aresztowania okraszona wizją zmasakrowanych przez funkcjonariuszy zwłok Erniego sprawiła, że Jenny po raz pierwszy zaczęła na serio rozważać wycofanie się z nielegalnej działalności.

                                                                          6

           Życie zaczęło toczyć się pewnym ustalonym rytmem. Od tego pamiętnego wieczoru, kiedy Jenny Abelard zjawiła się w apartamencie Braddocka – a właściwie swoim własnym – z butelką szampana, od tamtej pamiętnej nocy, kiedy poszli do łóżka po raz pierwszy, życie toczyło się już innym rytmem. I choć nie padły z ich ust żadne poważne deklaracje ani zapewnienia o uczuciach, Ernest czuł, że rozpoczął się nowy etap jego życia i że jest on ściśle związany z Jenny. Dlatego każdego ranka jak na skrzydłach pędził do biurowca na Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej, bo wiedział, że tam ją spotka, że będzie mógł patrzeć na nią, a może nawet zamienić kilka słów. I choć Jenny zastrzegła, że ich kontakty w pracy mają pozostać czysto służbowe i oficjalne, Ernestowi wystarczała świadomość, że przebywa blisko niej, że ta dziewczyna, która zaprzątała teraz wszystkie jego myśli, znajduje się gdzieś w pobliżu. Wyobrażał ją sobie przy pracy, siedzącą za biurkiem w swoim gabinecie nad jakimiś papierami i na tę myśl uśmiechał się do samego siebie. Żywił nadzieję, że i ona myśli w podobny sposób, że również wyobraża go sobie przy pracy.

     Spotykali się raz lub dwa razy w tygodniu, zwykle w apartamencie na Manhattanie, zajmowanym przez Ernesta. Weekendy spędzali wspólnie – w willi Jenny albo gdzieś za miastem, jeśli akurat dopisywała pogoda.

     Braddock chłonął nieoczekiwane szczęście jak nieskończenie pojemna gąbka. Świat zewnętrzny niemal przestał dla niego istnieć, bo sprowadzał się tylko do jednego – wspólnych chwil z Jenny. To absorbowało go do tego stopnia, że zapomniał o wszystkim innym: o postanowieniu odwiedzania dawnych kumpli, z butelką dobrego trunku, o pisarskich ambicjach, a nawet o tym, że Connie ostatecznie zatriumfowała nad nim tamtego dnia, kiedy przypadkowo spotkał ją na jednej z ulic Nowego Jorku. Zapomniał o nie tak dawnym nędznym życiu w kamienicy, gdzie Hiszpan pieprzył wszystko, co się rusza, a Ralfie tłukł swoją połowicę na oczach piątki już zdeprawowanych dzieci. W wieżowcu na Manhattanie panowała doskonała cisza. Nie dochodził tutaj żaden nieprzyjemny dźwięk – nawet poszum windy brzmiał jak najlepsza muzyka. Okna w apartamencie pozostawały nieskazitelnie czyste, a widok, gdy przez nie wyglądał, przyprawiał Ernesta – wielkiego miłośnika Nowego Jorku – o drżenie serca.

     Ale coraz częściej nachodziła go niespodziewana myśl, czy wszystko to nie jest tylko złudzeniem, czymś, co wytworzył w wyobraźni w obronie przed światem zewnętrznym i przed sobą. Pytał sam siebie, czy szum nowoczesnej windy brzmiałby równie przyjemnie, gdyby nie było w jego życiu Jenny. Czy widok z okna wydawałby się równie piękny? I próbował wyobrazić sobie, że tej dziewczyny nie ma, że on – Ernest Braddock – zdołał podnieść się i stanąć na nogi o własnych siłach, że jakimś niepojętym cudem udało mu się zdobyć dobrą posadę i wynająć przytulne mieszkanie. Nie było Jenny. Widok za oknem, choć niezmienny, stawał się wówczas jakiś inny – ciągle piękny, ale już bez tego specyficznego wyrazu, bez tych wszystkich uczuć, które wzbierały w nim, kiedy wyglądał na zewnątrz.

     A zatem to ona. To ona stanowiła siłę sprawczą wszystkiego, co definiowało nowy wymiar życia Braddocka. I w końcu nie mógł już dłużej unikać tego, co stało się nieuniknione, co już zaistniało w jego życiu jako fakt dokonany. Nie mógł ignorować tego, co naprawdę do niej czuł.

     Kochał ją. Z jej wszystkimi wadami i niedoskonałościami trudnego charakteru i skomplikowanej osobowości. A kiedy tylko dopuścił tę niebezpieczną myśl do świadomości, zauważył, że coraz dotkliwiej odczuwa jej nieobecność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top