Czas czarnego słońca cz.1
1
Rozpoczynało się popołudnie jednego z pierwszych listopadowych dni 1972 roku, kiedy wysiadł z samolotu, żeby niedługo potem wsiąść do żółtej taksówki, która zawiozła go aż na Madison Avenue, gdzie czekał piękny trzypokojowy apartament. Gdzieś kiedyś przeczytał albo może usłyszał, że Nowy Jork jest najpiękniejszy właśnie jesienią i teraz całkowicie zgadzał się z tą opinią.
Zapowiadało się pięknie, wręcz cudownie, bo zaczynał nowy, wymarzony od dawna etap życia. Właśnie tu, w tym mieście, o którym niemal śnił po nocach od niepamiętnych czasów. Zapowiadało się pięknie, bo wierzył, że już wkrótce przeniesie się z trzypokojowego apartamentu gdzieś do Greenwich Village albo Soho i wtedy w pełni rozwinie możliwości, otoczony twórczą atmosferą miejscowej bohemy. Zapowiadało się pięknie, bo obok niego w żółtej taksówce siedziała Connie. Jeszcze wtedy była obok niego. Ona i dziecko, które miało urodzić się za mniej więcej pół roku. Dziecko wyczekiwane niecierpliwie przez trzy długie lata, od dnia jego ślubu z Connie. Tak bardzo chciał, żeby urodziło się właśnie tutaj. Wymarzony potomek w wymarzonym mieście. Zdążył uporać się ze wszystkim na czas. Zdołał wynająć apartament i zorganizować przeprowadzkę, zanim ciąża Connie stała się zaawansowana. Czy zatem było coś dziwnego w tym, że tamtego pogodnego, jesiennego dnia Ernest Braddock czuł się najszczęśliwszym facetem pod słońcem?
*
„Szczęście to jednak bardzo ulotna rzecz. Ulotna i nietrwała, a przez to tak bardzo okrutna – pomyślał, patrząc przez ogromną barową szybę na szary, pochmurny dzień na Times Square. Znów była jesień, ale zupełnie inna niż tamta sprzed ponad sześciu laty. – Kto powiedział, że Nowy Jork jest najpiękniejszy właśnie jesienią? Kto mógł wymyślić taką bzdurę? Tylko ktoś, kto nie przegrał życia, tak jak ja – odpowiedział sam sobie. – Ktoś, kto nie zmarnował wszystkich szans, jakie dał mu los."
*
Dziecko miało urodzić się na wiosnę, pod koniec maja. Oboje z Connie oczekiwali na ten dzień z niecierpliwością i niedającą się opanować radością. Jego podekscytowanie i nerwowość sięgnęły zenitu, gdy pewnego majowego ranka wiózł Connie do kliniki, gdzie miał przyjść na świat ich syn. Bo w to, że urodzi się chłopiec, Ernest Braddock ani przez chwilę nie wątpił. Jeszcze wtedy nie przypuszczał, że to, co miało być początkiem nowego życia, stanie się końcem jego własnej egzystencji.
Przemierzał korytarz oddziału położniczego tam i z powrotem, nie zatrzymując się ani na chwilę. Raz po raz myślał nerwowo: „Dlaczego to tak długo trwa?". Wydawało mu się, że jego syn powinien przyjść na świat łatwo i szybko. Tymczasem mijały kolejne godziny, a on zadeptywał korytarz kliniki, od personelu słysząc jedynie, że powinien uzbroić się w cierpliwość.
Było dobrze po południu, kiedy zobaczył w końcu pielęgniarkę, wyraźnie zmierzającą w jego kierunku. Odetchnął głęboko i spróbował psychicznie przygotować się na wiadomość, że został ojcem dorodnego chłopca. Albo może dziewczynki...
– Pan Braddock? – spytała młoda siostra, niska, drobna, o nieco skośnych oczach. Z niecierpliwością skinął głową. – Bardzo mi przykro, proszę pana... Dziecko przyszło na świat martwe. To był chłopiec... – dodała bardzo cicho i oddaliła się szybko, nie oglądając już za siebie.
Nie wiedział, jak znalazł się w swoim apartamencie na Madison Avenue. Oprzytomniał następnego dnia rano. Salon znajdował się w opłakanym stanie. Ernest Braddock również. Na stoliku i dywanie walały się puste lub częściowo tylko opróżnione butelki po wszelkiego rodzaju trunkach – tych wszystkich, które były na wyposażeniu domowego barku. Głowa pękała od nieznośnego, uporczywego bólu, jakby ktoś świdrował mu czaszkę niewyobrażalnie grubym wiertłem. Organizm, nienawykły do ostrego picia, zareagował w jedyny możliwy sposób – trudnymi do zniesienia nudnościami. Czuł się tak, jakby całe wnętrzności podjechały do gardła i z całych sił opierały się przed wypchnięciem na zewnątrz.
Z trudem przypomniał sobie wydarzenia minionego dnia. Nerwowy ranek, kiedy oboje z Connie znaleźli się tak blisko szczęśliwego finału. Potem niespokojny spacer po korytarzu oddziału położniczego i ta młoda pielęgniarka, która powiedziała... Co ona takiego powiedziała? Że urodził mu się syn. Tak, jego wymarzony chłopak, któremu mieli dać na imię... No właśnie, jak? Oscar, Edgar, Charles? Miał dostać imię po którymś z wybitnych pisarzy, ale czekali z wyborem, dopóki mały się nie urodzi. Nie chcieli decydować wcześniej, bo to mogło przynieść pecha...
Pielęgniarka powiedziała, że on nie żyje. Ernest przypomniał sobie te słowa i poczuł niezrozumiałe zdziwienie. Jak to nie żyje? Przecież dopiero co się urodził! Noworodki nie umierają. Nie w dwudziestym wieku! Nie w cholernym Nowym Jorku! Nie w jednym z najlepiej rozwiniętych krajów świata!
„Musiała zajść jakaś pomyłka – pomyślał. – To z pewnością pomyłka. Ta wietnamska pielęgniarka musiała coś pokręcić. Pewnie dopiero co zaczęła pracę. Może nawet nie całkiem dobrze mówi jeszcze po angielsku."
Pośpiesznie doprowadził się do porządku, wybiegł z mieszkania, złapał taksówkę, a kiedy już dojechał pod klinikę, w której poprzedniego dnia zostawił Connie, pognał na oddział położniczy ile sił w nogach, żeby dowiedzieć się, co z jego żoną i synem.
Pielęgniarka oddziałowa spokojnie wysłuchała pośpiesznych wyjaśnień i nerwowych zapewnień, że wczoraj musiała zajść jakaś pomyłka, a potem równie spokojnie odszukała w dokumentach jego nazwisko i odezwała się zupełnie normalnym głosem:
– Nie może być mowy o żadnej pomyłce, panie Braddock. Noworodek płci męskiej, długość ciała 19 cali, waga 8 funtów. Zgon nastąpił na skutek...
Nie słyszał, co jeszcze powiedziała tamta kobieta. Biały jak kreda wybiegł z oddziału położniczego. Głowę rozrywał mu tępy ból, a w uszach szumiało. Nie był pewien, czy to na skutek wczorajszego upicia, czy wiadomości, przekazanej beznamiętnym głosem przez siostrę oddziałową.
Szedł przed siebie bez celu. Brnął przez zatłoczone ulice, potrącając przechodniów. Kilka razy przechodząc na czerwonym świetle, jak przez grubą ścianę słyszał pisk opon hamujących przed nim samochodów. Nie zwrócił na to uwagi. Nie zwracał też uwagi na przekleństwa sypiące się pod jego adresem ze strony zdenerwowanych kierowców. Któryś z nich, mocno wkurzony, wyskoczył nawet z samochodu, podbiegł i mocno nim potrząsnął, ale dał spokój, kiedy zauważył, że Ernest Braddock sprawia wrażenie żywego trupa.
Jakimś cudem znalazł się wreszcie w domu. Najpierw zasnął na kanapie, tak jak przyszedł, w ubraniu i butach. Obudził się późnym wieczorem i zabrał za opróżnianie tego, co jeszcze pozostało w niektórych butelkach. Ale tym razem nie udało mu się upić, tak jak poprzedniego dnia. Sięgał po kolejne flaszki z upiorną świadomością, że ciągle jest trzeźwy i przytomny. Że ani na chwilę nie przestał być ojcem martwego dziecka.
Gdzieś tak koło północy przyszła mu do głowy myśl, która miała zdecydować o całej reszcie jego życia, która miała przekreślić to życie na zawsze.
„To ona – pomyślał o Connie z zimnym spokojem. – To jej wina. Bo przecież nie moja. Miała go tylko urodzić. Tylko tyle. Zrobiła to rozmyślnie. Chciała dalej dekorować te swoje cholerne wnętrza, a wieczorami siedzieć ze mną na kanapie przy lampce wina. Tak, nie w głowie było jej zajmowanie się niemowlęciem!"
Pociągnął duży łyk czystej wódki, bo tylko taka mu już została. Zapiekło w gardle i zapiekło w sercu, kiedy przypomniał sobie słowa Connie, które usłyszał, zanim jeszcze się pobrali: „Z nikim się tobą nie będę dzielić. Zawsze będziesz tylko mój, prawda?". Wtedy zapewnił ją, że tak, że będzie należał tylko do niej, teraz i na zawsze.
„Więc zabiła to dziecko, bo nie chciała dzielić z nim mojej miłości – pomyślał znów. – Wiedziała przecież, jak bardzo na nie czekałem. Jak bardzo go chciałem..."
Tej nocy stracił świadomość dopiero po butelce wódki, którą o drugiej w nocy kupił w całodobowych delikatesach w pobliżu swojego mieszkania. Wszystkie inne butelki w apartamencie stały już dokładnie opróżnione.
Kolejne trzy dni były do siebie podobne jak dwie krople wody. Ernest Braddock budził się koło południa, łykał jakieś proszki na ból głowy, a potem pił dalej. Ani razu nie poszedł odwiedzić Connie w klinice. Nawet o tym nie pomyślał. Trwał w irracjonalnej nienawiści do niej. Do niej, bo przecież musiał do kogoś skierować całą nienawiść, zrodzoną w reakcji na ostry – zbyt ostry i dlatego nie do zniesienia – ból. Kilka razy słyszał dzwonek telefonu, ale nie odebrał. W tamtej chwili nie istniała dla niego rozmowa, którą miałby ochotę z kimkolwiek przeprowadzić.
Connie pojawiła się w domu tuż po weekendzie. Była załamana i wyglądała na bardzo zmęczoną. Nawet nie spojrzał w jej stronę. Siedział na kanapie i pociągał whisky wprost z butelki. Drgnął lekko, kiedy podeszła i usiadła obok niego, ale nie odwrócił głowy w jej stronę, nie spojrzał.
Nie miała do niego żalu. Rozumiała. Jeszcze wtedy rozumiała jego rozpacz, którą topił w alkoholu. Sama miała ochotę zrobić to samo.
– Ernest – odezwała się cicho, ale dla niego ten głos zabrzmiał, jak zgrzyt żelaza po szkle. Zacisnął zęby. – Ja wiem, że...
– Nie, nie wiesz – przerwał jej i sam zdziwił się, że mówi to całkowicie spokojnie, choć gdzieś tam w jego wnętrzu wrzał prawdziwy wulkan. Poczuł jej chłodną dłoń na swojej ręce i odsunął się gwałtownie. – Nic nie wiesz, ty bezduszna, zimna suko!
Gdyby na nią patrzył, dostrzegłby, jak w jednej chwili na wymizerowanej twarzy Connie maluje się przerażenie, jak otwiera blade usta w niemym zdumieniu. Gdyby wtedy na nią spojrzał, być może zdałby sobie sprawę, że brnie wprost na skraj przepaści, że niemal stoi już na krawędzi bezdennej otchłani. Gdyby spojrzał na nią choć na chwilę, może zdołałby jakimś nadludzkim wysiłkiem cofnąć te słowa, a ona może jeszcze wtedy potrafiłaby mu wybaczyć i zacząć wszystko od nowa. Ale nie patrzył w stronę żony. Wlepił wzrok w irracjonalny kolorowy wzór na dywanie ich salonu. Serce zamarzło mu na kilka sekund i mógłby przysiąc, że przestało bić. Przywrócił jego akcję kolejnym łykiem z butelki. A potem podniósł się z kanapy i po prostu wyszedł.
Ocknął się nad ranem w Central Parku. Nie wrócił do domu. Nie chciał wracać do mieszkania, w którym była ona. Zziębnięty i skacowany siedział na parkowej ławce, bezmyślnie gapiąc się na jezioro. Koło południa przepił ostatnie drobne, jakie miał w kieszeni i wrócił na ławkę. W miarę jak zbliżał się wieczór, zaczął uświadamiać sobie, co zrobił. To prawda, że śmierć dziecka oznaczała, że spora część jego życia legła w gruzach, a on patrząc na te gruzy, czuł niewypowiedziany ból. To wszystko była prawda. Ale należało jakoś się pozbierać. Należało wziąć się w garść i wesprzeć Connie, dla której przecież musiało to być co najmniej tak samo bolesne.
„Jak mogłem pomyśleć, że ona... – Przełknął ślinę i poczuł w ustach ohydny smak zwietrzałej wódki. – Dobry Jezu, co ja najlepszego narobiłem? A jeśli Connie mi nie wybaczy? Jeśli..."
Zerwał się z miejsca i pognał na Madison Avenue.
*
„Ale wtedy było już za późno. – Popatrzył na obracaną w palcach obłą, chłodną szklankę z ginem, który zamówił w barze na Times Square zaledwie dwie albo trzy minuty wcześniej. – Było za późno już wtedy, kiedy ta bezsensowna myśl o całkowitej winie Connie przyszła mi po raz pierwszy do głowy. Na wykładach z socjologii nazywali to mechanizmem przeniesienia agresji – pomyślał z gorzką ironią. – Na wykładach z socjologii na Uniwersytecie Stanforda, gdzie udało mi się uzyskać stypendium i tym sposobem poznałem Connie. Trzeba było startować na Harvard. A jeszcze lepiej jechać do Anglii. Gdybym wtedy u progu swojego życia podjął jakąkolwiek inną decyzję, gdybym wybrał inną uczelnię, czy też skończyłbym jako jeszcze jeden wykolejeniec w portowej knajpie?"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top