Weekend zagłady cz. 2
Rozdział sprawdzony przez Criminal_InArt
>to jest moment, w którym dziękujemy Pani Edytor za ciężką pracę w pocie czoła, żeby nikomu gałki oczne nie wypadły od błędów ortograficznych<
Ogólnie, przeglądałam daty publikacji rozdziałów "Czarownicy" i mało się nie udusiłam ze śmiechu. No ale, teraz jest regularnie. Cieszmy się, póki to trwa. Trzymajcie się zdrowo i miłego czytania.
Problem z moim życiem jest taki, że kiedy myślę, że wszystko się układa, to nagle bum! i się nie układa.
- Jak życie? – zapytała Amelia.
- Nie jest źle. – mruknęłam w odpowiedzi, nakładając sobie na talerz naleśniki. – Jak idzie swatanie?
- Doskonale. Nieskromnie powiem, że głównie dlatego, że robię to ja. – oznajmiła z dumą blondynka.
- Yhm. – wpakowałam sobie do ust bułkę, żeby nie musieć z nią rozmawiać.
Zarwałam nockę, żeby pouczyć się na dodatkowy egzamin. To nie tak, że nagle obudziły się we mnie jakieś niesamowite pokłady ambicji i energii, żeby się realizować. Po prostu, chciałam zrobić coś pożytecznego ze swoim życiem i dostać się na dodatkowe zajęcia z eliksirów, opieki nad magicznymi stworzeniami i chyba jeszcze z zielarstwa, aczkolwiek z tym ostatnim mogła mi pomóc Amelka. Najważniejszy był fakt, że zarwałam nockę i czułam się jakbym miała kaca (nie żebym wiedziała, jak to jest mieć kaca, po prostu wydaje mi się, że właśnie tak).
Oczywiście, Dułgaszko nie potrafiła wykazać się empatią. Tak, zaczęła paplać jak katarynka o tym, jak to fantastycznie idzie jej swatanie panny Jakiejśtamdenerwującejszmaciury z panem Tłustym Małpoludem. Nie nazwała żadnego z nich w ten sposób, oczywiście, ale nie chce mi się używać ich prawdziwych imion. Poza tym, te które ja im nadałam są akuratniejsze.
Coś tam gadała, a ja naprawdę starałam się ją ignorować. Nie miałam siły słuchać o jej zwariowanych pomysłach, zwłaszcza, że zaczynały niebezpiecznie przypominać te mojej babci i matki.
I to w sumie z mojej winy.
Zepsułam Amelię. Szlag.
Chociaż nie, nie można przecież zepsuć czegoś, co już jest popsute, bo jak się psuje popsucie to się naprawia, czyli jeśli zepsułam Amelkę – która była popsuta – to na dobrą sprawę ją naprawiłam.
Merlinie, ja muszę się jednak wysypiać.
***
- Żmijuś! – wdarłam się.
- Ja.
- Chodź no tu.
- Jestem, czego chcesz?
- Amelia z tobą gadała?
- Że w ogóle gadała, czy o czymś konkretnym?
- A jak myślisz? – warknęłam.
- Nie myślę. – wzruszył ramionami. – O co chodzi? Marian i ta dziewczyna?
- Brawo, jednak umiesz myśleć. – sarknęłam.
- Nieśmieszne.
- Jak ty. Co ci powiedziała?
Znowu wzruszył ramionami.
- Że umówili się na randkę.
Aż musiałam usiąść z wrażenia.
- Serio?
I znowu wzruszył ramionami.
- No, tak przynajmniej mi powiedziała. A czemu w ogóle pytasz? Myślałem, że to tobie będzie mówić najwięcej.
- Coś ty. – machnęłam ręką. – Ta psycholka próbowała mi tłumaczyć, jak jadłam śniadanie, że jej plan działa świetnie, czy jakoś tak, no ale same ogólniki. Nic konkretnego.
Po raz kolejny Żmijewski wzruszył ramionami.
- Przestań tak machać tak tymi ramionami. Odpadną ci jeszcze, czy coś.
- Dzięki za troskę. – zaśmiał się.
Bez ludzi wokół, Żmijewski stawał się kimś zupełnie innym. Był taki opanowany i poważny i taki nieżmijusiowy. Lubiłam go jako tego wyluzowanego chłopaka, ale ta jego bardziej dorosła wersja była fajniejsza.
- Jak myślisz, czemu nie chciała mi powiedzieć, że się umówili?
Wzruszył ramionami.
- Co za różnica, teraz już wiesz. – powiedział. – A może ci mówiła, ale nie usłyszałaś?
- No nie wiem. Coś mi tu nie gra.
***
- Amelia!
- Czego?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że nasze gołąbeczki umówiły się na randkę?
- Bo się nie umówili. – westchnęła.
Uniosłam brwi.
- To czemu Żmijuś twierdzi, że powiedziałaś mu, że są umówieni?
- Bo to tylko kwestia czasu. – wzruszyła ramionami.
Merlinie, kolejna. To jakaś plaga dzisiejszych czasów, to machanie ramionami. Ciekawe, czy to zaraźliwe. Oby nie. Nie chciałabym ciągle podnosić i opuszczać ramion. Bolałyby mnie, jak diabli, a kończy mi się maść na zakwasy i inne katary.
- Ale nie są umówieni?
- Jeszcze nie. – odparła z prostotą.
I takim wkurzającym wyczilowanym tonem głosem, że o matko.
- Skąd masz pewność, że jednak się umówią? – drążyłam dalej.
- Bo wiem jak to działa. – Wywróciła oczami. – A teraz daj mi spokój. – oznajmiła, odchodząc.
Patrzcie państwo: Amelia Dułgaszko – profesjonalna swatka i znawca sztuki tworzenia się związków.
Trzeba pilnować, żeby nie spotkała mojej rodziny.
***
Godzina 17:21.
Główny korytarz Kurgrodu.
Pochód składający się z Dułgaszko, Zamoyskiego, Żmijewskiego i mnie przemieszcza się w kierunku Reflektarza Głównego.
Ze strony przeciwnej, to jest: od strony Reflektarza i schodów do skrzydła nauczycielskiego, nadchodzi pan Sadełko.
Uśmiecha się.(Tak myślę, bo nie jestem pewna, czy przypadkiem nie chwalił się po prostu ostrym uzębieniem, którym zaraz nas wszystkich zje.)
Amelia zauważa, że z Reflektarza wychodzi pizdusia plastusia.
Nasza grupa chowa się więc za dwa najbliższe filary; Długaszko ze Żmijewskim po prawej stronie, Edmund i ja za ten po lewej.
Spasiony małpolud wita się z lampucerą.
Amelia wychyla się, żeby lepiej widzieć całe zajście, ignorując, że może zostać zauważona.
Idę w jej ślady, tak samo jak nasi dwaj towarzysze.
Gołąbeczki rozmawiają o czymś, kwoka odgarnia kosmyk włosów za ucho. (To chyba miało być zalotne, ale wychodzi dość głupio.)
Tłuste stworzenie uśmiecha się do niej, ona do niego i jakoś czas mija.
My dalej wychylamy się zza filarów, obserwując ich i jednocześnie próbując pozostać niezauważonymi.
Idzie nam dobrze.
Im chyba też, bo uśmiechają się coraz bardziej głupawo.
Zerkam na Dułgaszko – też ma zaciesz na pyszczku.
Edmund powstrzymuje kichnięcie, a głupia koza znowu poprawia włosy i chichocze.
Amelia marszczy brwi niespokojnie, Żmijuś ma wywalone po całości, a ja staram się nie stracić równowagi.
Nikt nie idzie w stronę Reflektarza i nikt z niego nie wychodzi. (Amelka mówiła, że to dobrze, żeby nasze gołąbeczki pobyły chwilkę sam na sam, bo to tworzy nastrój i ułatwia realizację planu i coś pierdołowatego dodała, jak to ona, ale ja, jak to ja, olałam to.)
Patrzyliśmy więc dalej na poczynania naszej nowej ulubionej pary (na tyle ulubionej, na ile może być ulubiony tak sztuczny ship), a oni nie mieli o niczym pojęcia.
No i wtedy zaczęło się dziać.
Jej włosy wypadły zza oślich uszu, on swoimi wielkimi łapami, założył je tam z powrotem, ona spuściła wzrok, on pogłaskał (czy poklepał, nie ma różnicy) ją po policzku, na spaliła buraka, no i w końcu, z wielkim trudem, no ale jednak, pan Spasiony Małpolud uklęknął przed panią Głupią Kozą.
Amelia dostała takiego zaciszu, że o matko, Żmijewski wywrócił oczami, a Edmund znowu powstrzymał kichnięcie.
No ale, gołąbeczki ciągle tam stały i on – wedle scenariusza – zaproponował jej wyjście na randkę.
Zgodziła się. (Poznałam po tym, że zaczęła tak zabawnie podskakiwać, jakby rozżarzonych węgli jej ktoś pod stopy sypnął i jeszcze jakby wcześniej coś brała, jakąś amfetaminę, czy inną melisę.)
On wstał, złapał ją w ramiona i tak okręcił, że nawet pralki w trybie wirowania to by się popłakały, bo to był taki iście pralkowy obrót. W sensie, jakby byli mokrymi, brudnymi ciuchami, to teraz wyglądaliby jak wyprani w Perwollu.
I zrobiło się tak miło i sympatycznie i nawet Amelka zrobiła ciche „aww".
No i wtedy Edmund kichnął.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o jakikolwiek romantyzm tej chwili.
Ale cóż, życie zaczęło mi się układać.
To teraz chodźmy na kawę i poczekajmy, aż zacznie się walić.
Znowu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top