Umrzyj!

Bardzo zadowolona z siebie, i z tego jak szybko poszło zdejmowanie miary, wyszłam z lokalu Anastazji, i zgodnie z jej wskazówkami, ruszyłam w lewo, w kierunku kawowego poidła.

To znaczy kawiarni.

Nie poidła.

Mój plan zakładał:

1) wypicie jednej kawy

2) kupienie wszystkich potrzebnych rzeczy do Kurgrodu

3) odebranie szat

4) ukrywanie się przed Michałem

5) wypicie kolejnej kawy

Wiem, że może nie było to zbyt twórcze, ale punkt czwarty, był najtrudniejszy do realizacji oraz najbardziej upierdliwy, bo musiałam cały czas korzystać z dość czasochłonnego zaklęcia lokalizującego, żeby przypadkiem na blondyna nie wpaść. Niby miał siedzieć ze swoimi ziomeczkami w księgarni, ale szczerze wątpiłam, czy tacy "światowcy' jak oni, wytrzymają w księgarni - choćby i najlepszej w kraju - więcej niż dwadzieścia minut.

A po tych dwudziestu minutach, mogliby się udać na kawę.

I wpaść na mnie.

I byłaby obleśna umieralnia.

Tak więc, szłam sobie spokojnie do kawiarni, kilka minut wcześniej upewniając się czy Michała tam nie ma. Byłam z siebie bardzo zadowolona, no bo cóż, miałam za chwilę skosztować po raz pierwszy w życiu, najlepszej polskiej kawy.

W końcu, byłam u celu.

To znaczy "Po ośmiominutowym spacerze, z miejsca oddalonego o dwie minuty".

Ale nie byłam zdziwiona czasem, jaki zajęło mi dojście do kawiarni - ulice czarodziejów obfitowały w najróżniejsze przedmioty, na które nie dało się napatrzeć; nowe modele mioteł, niesamowicie ozdobione kociołki, egzotyczne i ekscentryczne zwierzęta, czekające, aż ktoś je kupi, piękne fiolki na eliksiry, i wiele innych rzeczy, których nazw mógłby nie wymienić sam Merlin.

A do tego nieziemskie budynki, które wyrastały wzdłuż szerokiej ulicy, jak kolorowe zabawkowe kwiatki z Biedronki.

Każdy dom był wykonany z innego materiału; jedne były z kamienia, inne z cegły, a jeszcze inne były całe ze szkła, a kolejne z drewna.

Szczerze mówiąc, odniosłam wrażenie, że nikt tu nie zwracał uwagi na estetykę ulicy i na to, czy jakiś budynek nie zepsuje kolorystycznego planu.

Nie.

Takie rzeczy są dla mięczaków.

Tutaj, wszystko budowali z tego, co akurat było pod ręką. Mogę się założyć, że gdybym rzuciła im puszki po napojach i zażyczyła sobie pałac obok zabytkowych i dobrze utrzymanych rezydencji, to zarządcy tej ulicy nawet nie wzruszyliby ramionami, bo nie zrobiłoby im różnicy, czy między całkiem nieźle zachowanym dziedzictwem architektury, postawią pałac z puszek, czy wielki dom w kształcie kupy.

Ważne, żeby płacili. I tyle.

Brnęłam przez tę pozbawioną zbytniej estetyki, za to pełnej uroku ulicę, aż w końcu dotarłam do kawiarni.

Tak naprawdę, gdyby mój nos nie działał sprawnie, mogłabym ją minąć, ale nozdrza mnie nie zawiodły i właśnie dzięki nim dotarłam do kawiarni, a właściwie wielkiego drewnianego kloca, na którym parzono kawę, po zapłaceniu zapewne dużej sumki. Chociaż od razu wzięłam pod uwagę, że wcale tak nie musi być, ponieważ:

1) kolejka była stosunkowo długa, jak na miejsce które teoretycznie nie różni się niczym od dziesiątek innych w pobliżu(poza formą istnienia)

2) obserwując kolejkę, dostrzegało się ludzi z najróżniejszych klas społecznych, a że bogaci nieczęsto zapuszczają się na terytoria okupowane przez biedniejszych od nich i odwrotnie, kawa musiała być albo bardzo dobra, albo pod ladą sprzedawali narkotyki.

Chciałam się przyjrzeć dokładniej procesowi parzenia kawy w tej instytucji, ale tłum miał inne plany, i postanowił zasłonić mi widok. A ja, jak przystało na osobę wprawioną w polowaniu na książki z limitowanych edycji (rodzice w życiu świadomie nie pozwoliliby mi kupować takiej ilości literatury z magicznych oraz mugolskich antykwariatów i księgarni, a wysyłaniem skrzatów zbyt wiele bym ryzykowała) stanęłam w kolejce, bojąc się, że zaraz jakiś babsztyl będzie się ze mną wykłócać o miejsce w niej.

Na szybko policzyłam, że przede mną jest jeszcze dziesięć osób, a to oznacza, że mam przesrane, bo średnio obsługa jednego zamówienia trwa pięć minut. Zakładając, że jednocześnie można realizować od dwóch do pięciu zamówień, i te pięć, to już naprawdę przy ilości sprzętu i pracowników sięgającej ilości powietrza w paczce czipsów, wychodziło...No nie wiedziałam ile, bo byłam kiepska z matmy, to raz, dwa, że nie miałam kalkulatora, a trzy, że wystarczyła mi świadomość, że to wszystko zajmie ZA DUŻO czasu i mogę nie wyrobić się ze wszystkim do spotkania z Michałem, lub  co gorsza - wpadnięcia na niego przypadkiem.

Ale czego nie robi się dla kawy, kawuni, kawusi.

Tak więc stałam, stałam i stałam, ale zaskakująco krótko.

- Co dla panienki? - zapytał nawet uprzejmie, jak na człowieka obsługującego milion pięćset dwa dziewięćset osób, Igor. Przynajmniej takie imię było na plakietce przy jego fartuchu.

- Kawa. - Wzruszyłam ramionami.

- Cappuccino, Latte, Flat White...?

- Zwykła. Czarna. Kawa. Jak. Moja. Dusza. I. Sukienka. - Uśmiechnęłam się promiennie do Igora, który tak jakoś dziwnie się na mnie popatrzył. - Na Merlina! Niech pan nie mówi, że nie umie pan zrobić zwykłej czarnej kawy!

Igor znowu się dziwnie na mnie popatrzył, ale nic nie powiedział, tylko machnął różdżką, nalewając tym samym kawy do sporych rozmiarów papierowego kubka.

- Osiem sykli. - powiedział tylko, a ja podałam mu pieniądze z miłym uśmiechem.

- Miłego dnia, panie Igorze. - pomachałam mu, a on mi nie odmachał.

Gbur.

***

Radosnym krokiem, ale nie szybkim, bo musiałam kontrolować podążające za mną torby z szatami, przyrządami do eliksirów, zielarstwa i innymi pierdołami, których nazw 1)nie pamiętałam 2)nie znałam przemierzałam ulicę, może zbyt optymistycznie stwierdzając, że Michał umarł.

Mój wspaniały nastrój, podsycała aromatyczna kawa, którą miałam zamiar wypić przed spotkaniem z Michałem czyli albo w:

a) 10 minut,

albo w:

b) drodze na jego pogrzeb.

I mogłabym spokojnie dojść do księgarni, wypijając po drodze kawusię, rozkoszując się ciepełkiem, promieniami Słońca, nie mieć żadnych przygód, wypadków, ale nie! Życie nie może być aż tak miłe, łatwe i przyjemne.

Otóż nie.

Otóż trzeba wpaść na kogoś i wylać na niego kawę.

Tak.

Dokładnie.

Tak należy żyć.

- Na Merlina! Patrz jak cho...To była dobra koszulka! Czysta, przede wszystkim! - Uniosłam brew i wysłuchałam monologu okularnicy, na którą wpadłam.

Jednym ruchem różdżki postawiłam zakupy koło siebie, a następnie skierowałam ją na dziewczynę.

- Chłoszczyć. - wypowiedziałam zaklęcie z wyuczonym uśmiechem.

- Dzięki. - Okularnica założyła pasmo ciemnokasztanowych włosów za ucho.

- Ależ proszę. I przepraszam za niedogodności. - I tak oto, coś co matka wbijała mi do głowy, przydało się.

Świat zmierza ku końcowi.

Chciałam już odejść, po uprzednim zebraniu rzeczy, ale zatrzymał mnie głos brunetki:

- A, i tak w ogóle, to jestem Julia.

Podniosłam wzrok i uśmiechnęłam się już normalnie.

- Melisa. Miło mi. Do zobaczenie. - powiedziałam, używając dziwnej składni, po czym poszłam w swoją stronę.

W ten oto sposób, zakończył się miły okres pobytu na ulicy czarodziejów, a zaczęło się to mniej przyjemne coś, taka obleśna umieralnie, że aż miało się ochotę krzyknąć...

- Umrzyj! - O właśnie, dokładnie to chciało się krzyknąć, tylko, że ja nie miałam czterech latek jak dziecko, które wyraziło moje myśli i musiałam siedzieć cicho.

Witam Was, kimkolwiek jesteście.

W sensie, hej, miło mi, że dotrwaliście do końca, mam nadzieję, że nie zrobiłam żadnych błędów(powtórzenia się nie liczą), bo jeśli zrobiłam to koniecznie napiszcie.

Wiem, że długo zajęło mi napisanie tego rozdziału i jest tak, czy siak okropny, ale trudno. Będziemy żyć.

Nie będę żebrać o gwiazdki i komentarze, jak pod "Pierwszym świtem"(który swoją drogą wróci za...Po 32.13.2019, albo wcześniej), bo w sumie mi to uwłacza. Ale nie wzgardzę Wami jeśli oddacie głos albo skomentujecie.

I tak oto, żebrałam w orygi...Polityczny sposób o głosy i komentarze.

"Tak to się robi. Dziękuję. Do widzenia."

~ ChoJulieSsi / Dalia Bolrege

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top