Pierścień
Wzięłam spory łyk kawy, przyglądając się zawartości mojej szafy.
Czarny pastelowy, jasny czarny, czarny jaskrawy...O! Szary. A nie, to pokrowiec na ubrania.
Łyknęłam magicznego napoju bogów po raz kolejny.
- Melisa, długo jeszcze będziesz się zastanawiać?! - z korytarza amerykańskiej rezydencji moich dziadków, dobiegł mnie krzyk mojej rodzicielki.
- Jeżeli mam dobrze wyglądać, to prawdopodobnie nie wyjdę stąd, dopóki nie przeprowadzą na mnie operacji plastycznej - odpowiedziałam uprzejmie.
Przez chwilę panowała cisza, po czym usłyszałam stukot obcasów o idealnie utrzymany parkiet. No świetnie. Pani Co-Ty-Dziecko-Drogie-Masz-W-Szafie, zmierzała do mojej oazy czerni.
Mama stanęła w końcu w progu.
O Merlinie.
- Co to za bałagan?! Czy te skrzaty nie mogą wreszcie zacząć porządnie sprzątać?! - rozpoczęła typowy dla siebie koncert gorzkich żali.
Skierowała się do mojej całkiem sporej szafy, a ja przezornie usunęłam się jej z drogi.
- Co ty dziecko drogie masz w tej szafie?! Same czarne ciuchy...! O, coś szarego... - Sięgnęła po pokrowiec. - A nie, to pokrowiec - westchnęła. - Meliso, czy ty naprawdę nie masz ubrań w innych kolorach?
Wzruszyłam ramionami.
- Chyba coś mam - odparłam.
Rodzicielka zmierzyła mnie ostrym spojrzeniem.
- To lepiej, żebyś to coś miała na sobie, kiedy twój ojciec wróci z pracy - rzekła, po czym wyszła stukając swoimi krwiście czerwonymi szpilkami, idealnie pasującymi do jej krwisto czerwonego kostiumu, krwiście czerwonej szminki, krwisto czerwonej biżuterii i do jej perfekcyjnych blond loków oraz idealnej cery.
Mogliby ją prezentować jako idealną przedstawicielkę homo sapiens, żeby dołować innych ludzi.
Mimowolnie ujęłam w dwa palce moje proste kasztanowe, przetykane naturalnymi blond pasemkami włosy, i popatrzyłam na nie nieco sceptycznie.
- No cóż, przynajmniej nie wyglądamy jak bliźniaczki - powiedziałam sama do siebie, po czym zostawiłam moje włosy i wyjęłam różdżkę z kieszeni dżinsów.
Poobracałam ją chwilę w palcach, zastanawiając się, jaką kreację przywołać.
- Accio szara koszulka! - krzyknęłam.
Momentalnie, z mojej szafy wyskoczyła gładka, szara koszulka. Wedle życzenia. Na moją twarz. Fajnie.
Zdjęłam ją wolną ręką, gotowa przywołać kolejny ciuch.
- Accio spódnica w kwiaty! - Tym razem ubranie w było tak dobre, i przyleciało do mojej prawej ręki, która swoją drogą, została awansowana na stanowisko wieszaka.
Milutko.
Położyłam koszulkę i spódnicę koło łóżka, na mięciutkim dywanie, a sama przeszłam do najtrudniejszej części operacji, a mianowicie do wyboru obuwia.
Przywoływanie randomowych butów byłoby skrajną głupotą, bo nie dość, że muszą być one wygodne, to jeszcze muszą pasować. Także trzeba się wysilić, użyć trochę mózgu - który nie wszyscy swoją drogą mają - i wybrać jakieś przyzwoite. Dodatkowo, ja tych butów posiadam całkiem dużo, więc śmiało mogę sobie odjąć godzinę z życiorysu.
Sięgnęłam po kubek z kawą i wypiłam ją do końca, po czym sięgnęłam po pierwsze z brzegu pudełko i uchyliłam je.
Zabawne, że nawet nie wiedziałam, że posiadam szare rzymianki, czyli takie baleriny, tylko z rzemykiem, który wiąże się za kostką, jak sznurowadło.
Wygrzebałam cienką skarpetkę z innego pudełka, i po założeniu jej na stopę, nałożyłam rzymiankę, po czym przeszłam się po pokoju.
Była całkiem wygodna, a ja skuszona wizją przywrócenia sobie całej godziny do życiorysu, ubrałam drugą, potem szarą spódnicę w róże, a na samym końcu, luźną czarną koszulkę zamieniłam na nieco obcisłą, szarą. Rozczesałam włosy, a następnie zaplotłam je w dobierańca.
Do moich uszu, dotarł stukot obcasów mojej matki, co oznaczało, iż ojciec zapewne wrócił z pracy i już za chwilę, mieliśmy się teleportować do Polski, a konkretnie do szczecińskiej rezydencji moich drugich dziadków.
- Janie! Wróciłeś, nareszcie! - usłyszałam szczebiot mojej mamy.
Merlinie...Ja ogłuchnę.
- Ciebie również miło widzieć, Isabell - odpowiedział spokojnie mój ojciec. - Czy ty i Melisa, jesteście już gotowe do drogi? - zapytał od razu.
- Jak najbardziej - odparła przesłodzonym głosem moja rodzicielka. - Meliso! Twój ojciec wrócił! - krzyknęła, nie mając bladego pojęcia, że stałam na schodach.
Przez te jej krzyki, do domu mogłoby wejść stado słoni, a i tak byśmy ich nie usłyszeli. Życie.
- Już idę! - odkrzyknęłam nieco stłumionym głosem, tuptając przez chwilę w miejscu, żeby zyskać na autentyczności, kiedy stwierdzę, iż przez cały czas siedziałam u siebie.
Niby nie usłyszałam nic ważnego, ale moja mama, była przewrażliwiona na punkcie podsłuchiwania czyichś rozmów, a zwłaszcza jej. Kiedyś oberwało mi się za to, że schowałam się pod stołem, i usłyszałam całą rozmowę o nowych trendach w urządzaniu przyjęć. Było to niesprawiedliwe, ale taka była moja matka, a ja byłam ciekawska, a zabranianie czegoś powodowało, że miałam coraz większą ochotę zrobić to, czego mi zabroniono. Tak więc przy następnym podsłuchiwaniu nie zostałam przyłapana, bo najzwyczajniej w świecie, nikt nie miał pojęcia, że byłam w okolicy. Mogę śmiało powiedzieć - i nie skłamię - że w podsłuchiwaniu, jestem całkiem dobra.
- Cześć tato - Przytuliłam wysokiego mężczyznę, w eleganckim garniturze, stojącego koło równie eleganckiej kobiety. - Fajnie wyglądasz - stwierdziłam.
Tata tylko się zaśmiał.
- No cóż, wyprowadzam się dziś od moich teściów, więc muszę fajnie wyglądać - odrzekł niezwykle poważnym tonem.
Pokiwałam głową, również bardzo poważnie.
- Ach. Rozumiem - powiedziałam.
Matka popatrzyła się na nas jakoś tak dziwnie, ale nic nie powiedziała.
Szczęście.
Zapadła przez to dłuższa cisza, którą przerwało nagłe pojawienie się skrzata domowego. Nie znałam jego imienia, ale widziałam go po raz pierwszy, więc chyba byłam usprawiedliwiona. Chyba.
- Państwo Bluebarry, czekają w salonie - rzekło stworzonko.
Mama skinęła głową.
- Za dziesięć minut, nasze wszystkie rzeczy mają być w szczecińskiej rezydencji państwa Mieszczerykowskich - powiedziała z wyraźną wyższością i pogardą, dla biednego skrzata, który tylko nieśmiało pokiwał głową, po czym zniknął z trzaskiem.
- Ta ich teleportacja jest strasznie irytująca - stwierdziła moja rodzicielka, będąc już w jednym z korytarzy odbiegających od holu.
Razem z ojcem podążyliśmy za nią, aż w końcu dotarliśmy do salonu, w którym czekali na nas dziadkowie.
Pokój ten, był ogromny, wysoki, bardzo jasny, przytulny i nie walały się w nim różne pierdółki, gdyż znajdował się on w części prywatnej, więc nie trzeba było niczego wykładać na pokaz, a wnętrze - co za niespodzianka! - tylko na tym zyskiwało.
- Isabell, Janie, Meliso - Uśmiechnęła się promiennie moja babcia, która jak na swój wiek, trzymała się całkiem dobrze, patrząc na to, że nie chorowała, jej skórę znaczyły nieliczne zmarszczki, a dawniej blond włosy nieznacznie pojaśniały.
- Usiądźcie - Dziadek Bluebarry też dobrze wyglądał; wysoki, przystojny, też nie chorował, i tak jak u babci nie miał zbyt wielu zmarszczek - chyba, że mówimy o tej między brwiami i nad nimi - a jego włosy też nieznacznie pojaśniały.
Najwidoczniej, na tym polega magia angielskiej arystokracji.
Razem z rodzicami, zajęliśmy wskazane nam przez dziadka miejsce na mięciutkiej kanapie, na przeciwko niego i babci.
Przez chwilę panowała cisza.
- Więc wyjeżdżacie - powiedziała babcia, z ledwo wyczuwalną nostalgią w głosie.
Pokiwaliśmy zgodnie głowami.
Zabawne, że dziadkowie pomimo tego, że nie byli przerażający, ani takiej aury nie roztaczali, działali na rodziców tak, iż ci, zaczynali zachowywać się jak dzieci, czekające, aż rodzice przekażą im całą swoją życiową mądrość.
- No cóż, to było nieuniknione - Tym razem odezwał się dziadek, a babcia tylko pokiwała głową, ocierając chusteczką pojedynczą łzę.
Jeżeli mam jakiekolwiek uczucia, to odziedziczyłam je właśnie po babci Bluebarry.
- Chcielibyśmy, dać wam prezenty - kontynuował dziadek, a widząc, że tata chce zaoponować, dodał natychmiast:
- Czy wam się to podoba, czy nie - rzekł z małym uśmiechem.
Babcia wstała, podeszła do małego stolika, i wzięła z niego trzy paczki, opakowane w czerwony zamsz. Dziadek również wstał, a my - chyba podświadomie - zrobiliśmy to samo.
Dziadek Bluebarry, wymienił ze swoją żoną porozumiewawcze uśmiechy, po czym sięgnął, po największą paczkę.
- To dla ciebie, Janie - Wręczył paczkę mojemu tacie. - Wiem, że długo na nią polowałeś, i mam nadzieję, że ciągle jesteś zainteresowany - dodał.
- Dziękuję wam bardzo. - odpowiedział tylko mój ojciec.
Najwidoczniej domyślił się co było w paczce, bo wyglądał, jakby Święta przyszły wcześniej.
Dziadek wziął małe okrągłe pudełko i dał je swojej córce.
- Niech ci dobrze służą. Myślę, że twój gustu w tych sprawach się nie zmienił - Uśmiechnął się.
Mama też wyglądała, jakby wygrała życie.
- Dziękuję - szepnęła. - Te kwiaty jeszcze rosną?
- Och, nie. Ale wystarczyło kilka kontaktów - mrugnęła do niej babcia.
Dziadek uśmiechnął się szerzej, odwracając się z powrotem do babci, która trzymała już tylko jedną, malutką paczuszkę.
Wziął ją od niej, i podał mi.
- Najlepiej będzie, jeśli otworzysz to teraz - rzekł.
Posłusznie zdjęłam zamsz, a pod nim, znajdowało się pudełeczko, w jakim babcia zwykła trzymać biżuterię.
Zamarłam.
Dziadkowie dali biżuterię w prezencie tylko dwa razy: z okazji ślubu moich rodziców i z okazji moich narodzin.
To będzie trzeci raz.
- No dalej, otwórz - Do rzeczywistości, przywrócił mnie rozemocjonowany głos babci.
Delikatnie uchyliłam wieczko, wtedy moim oczom, ukazał się najpiękniejszy pierścień, jaki kiedykolwiek widziałam.
- Wielu przed tobą, go nosiło, drogie dziecko, i wielu po tobie nosić go będzie - powiedział z namaszczeniem dziadek. -Niech ci dobrze służy.
Obrączka pierścienia była wykonana z białego złota, a na niej, umieszczono wysadzaną drobnymi, ciemnoniebieskimi szafirami głowę smoka. Całość wyglądała niesamowicie, a ja z zapartym tchem, założyłam pierścień na palec.
Wydało mi się, że istnienie takiego pierścienia jest prawie niemożliwe.
- Dziękuję...- wydusiłam w końcu z siebie, na co dziadkowie uśmiechnęli się naprawdę szeroko, tak, że szerzej się chyba nie dało.
- W Polsce, już na was czekają - zauważyła pogodnie, jak gdyby nigdy nic babcia.
- Racja - Pokiwała energicznie głową mama.
- Do zobaczenia w takim razie - powiedział z tym samym co przed chwilą wielkim uśmiechem dziadek.
- Do zobaczenia. I dziękujemy jeszcze raz, za prezenty - Tata uśmiechnął się szeroko, łapiąc mnie i mamę za ręce.
- Dziękujemy - powtórzyłyśmy jak głupie z mamą.
Dziadkowie pomachali nam - czego nigdy nie robili, więc poczułam się naprawdę dziwnie - a potem, ojciec teleportował nas przed same drzwi szczecińskiej rezydencji.
Zakręciło mi się okrutnie w głowie, jakbym raz, że przejadła się na obiad, to dwa, przejechała się na super-szybkiej karuzeli.
Masakra.
Świadomość wróciła mi dopiero po dłuższej chwili, i wtedy dopiero w stu procentach dotarło do mnie, że znajdujemy się już, nie w Ameryce, tylko w Europie, a konkretnie w Szczecinie, przed drzwiami rezydencji.
Tak, przed drzwiami.
Nie za nimi, tylko przed.
I nie wypada tu wymiotować.
Zwłaszcza, kiedy patrzą na ciebie dziadkowie.
Dziadkowie, nie dinozaury.
Zamrugałam kilkakrotnie, aby przywrócić sobie jasność widzenia, oraz myślenia.
- Witajcie! - dobiegł mnie z daleka głos dziadków, i już wiedziałam, że te wakacje, będą bardzo długie, i pełne paplaniny.
Ale też nowości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top