Party hard!

tutaj jest link do playlisty imprezowej: https://www.youtube.com/playlist?list=PLd_3fKn0d_5Zc3h89Yic2_f8JNpvbJiTv

Żmijuś zniknął na zapleczu technicznym, a ja zostałam sama ze sobą.

Matka zawsze mówiła, że niczym dobrym pozostawianie mnie bez opieki się nie skończy, po czym szła wąchać koperek, bo niby koi nerwy, ale w końcu i tak wyjeżdżała "w celach zdrowotnych" i zostawiała mnie - a jakże - bez opieki.

Moja osobowość, uformowała się więc w dość śmiesznych warunkach, w których nauczyłam się przede wszystkim jak produktywnie spędzać czas (za dzieciaka bardzo lubiłam podpalać zabawki, ale mniejsza). No więc stałam tak sobie na tym korytarzu, sama, i nudziło mi się strasznie, więc zaczęłam liczyć bombki na girlandach (wyszło mi 146).

Już chciałam się wziąć się za gwiazdki, gdy nagle podszedł do mnie jakiś typ. Najpewniej, był jednym z zaproszonych, z nieznanych nikomu powodów, gości z zagranicy.

- Dobry wieczór. - zagadał z dziwnym akcentem.

Zmierzyłam go nieprzychylnym (mam nadzieję) wzrokiem i odparłam z miną perskiej księżniczki:

- Dobry wieczór.

Typa niestety to nie zraziło, bo zaraz zaczął znowu coś gadać.

- Jestem Nicholas, bardzo mi miło. - przedstawił się z "czarującym" uśmiechem. - Jak ty masz na imię?

Był z Anglii (miał sygnet z wielkim szmaragdem i taki jeden z wężem. I jeszcze garnitur miał z zielonego aksamitu, ze srebrnym wykończeniem. Ja rozumiem, że oni są dumni ze swojego pochodzenia, no ale naprawdę?) i miał do mnie interes. Ciekawie, nie powiem. Normalnie trzepnęłabym go w tę jego wyżelowaną fryzurę, ale byłam spragniona rozrywki.

Uniosłam nieco brwi i przekrzywiłam nieco głowę, strzepując przy tym włosy, dzięki czemu moje perfumy mogły ulecieć w przestrzeń.

- Amelia. Cała przyjemność po mojej stronie. - dygnęłam. 

I tak oto dotarliśmy do momentu, gdzie nicholasowa znajomość języka polskiego wyczerpywała się, więc zgrabnie przeszliśmy na angielski.

- Jesteś stąd, prawda? - zapytał głupio.

Przytaknęłam mu, trzepocząc rzęsami, co było niemałym wyzwaniem, zwłaszcza, że wytuszowałam je sobie i kleiły się paskudnie.

- A ty? - odbiłam piłeczkę.

- Z Hogwartu. - odparł dumnie. - Slytherin.

Udałam, że mi to imponuje.

Typowi najwyraźniej się to spodobało, gdyż zaczął mi coś tłumaczyć o tej szkole snobistycznych wieprzy, jakbym jakaś niedorozwinięta była, ale słuchałam i przytakiwałam z entuzjastycznym uśmiechem w odpowiednich miejscach. Jeju, czego to człowiek nie robi dla darmowej rozrywki?

Wkrótce jednak, temat zszedł na mnie i Kurgród. Wcisnęłam mu parę podstawowych informacji, które Nicholas uzupełniał swoimi jakże rozbudowanymi komentarzami, na które po prostu przytakiwałam. Od tego jego gadania aż mi się słabo zrobiłam, ja nie mogę, nawet Melisa tyle nie mieli ozorem. Nawet Żmijuś! NAWET JA!

Klapnęłam sobie więc.

A Nicholas gadał i gadał i gadał i ja już naprawdę myślałam, że tak długo gadać się nie da, ale okazuje się, że da się. I zapewne mój towarzysz z przypadku mógłby tak do końca swojego żałosnego życia, gdyby nie rozpoczęcie balu. A właściwie popisu żmijusiowego gustu muzycznego.

Tak więc, w iście dżentelmeńskim geście, Nicholas ujął mnie pod ramię i niczym setki innych par, przeszliśmy z korytarza do Reflektarza.

Nikt nie zdążył się nawet ogarnąć, a już rozbrzmiała muzyka. Oczywiście Żmijewski nie byłby sobą, gdyby nie puścił swojej ulubionej piosenki. 

Bibbidi-Bobbidi-Boo.

Oho, będzie zabawa. - pomyślałam i już po chwili, kręcono mną niczym w pralce.

Żałosne, doprawdy.

Chcąc jakoś ratować resztki godności, zainicjowałam "odbijańca". Tak oto, uciekłam Nicholasowi (oby na zawsze) i wpadłam w szpony kolejnego Anglika. Tym razem odzianego w czerwień i nie mówiącego absolutnie nic i z brzydką twarzą.

Zainicjowałam kolejne odbijanie partnerów i - no kto by się spodziewał - wylądowałam w parze z Mariuszem. Dziewczę, które wcześniej z nim tańczyło, posłało mi wdzięczny uśmiech.

- Hej. - przywitałam się.

- Hej. - odpowiedział nieprzytomnie, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem.

Spojrzałam tam również, i kogo zobaczyłam? Kozę. Popatrzyłam znów na Mariusza, potem znów na Kozę, znów na Mariusza i znowu na Kozę i przeprowadziłam prędkie obliczenia.

Osiem odbić i moje turkaweczki będą tańczyć w jednej parze. Żeby jeszcze Żmijewski puścił jakąś ckliwą pioseneczkę, to byłoby idealnie.

Rozmarzona, zamaszystym piruetem zmieniłam partnera. Tym razem, wylądowałam w ramionach jakiegoś sympatycznie wyglądającego Puchona. Uśmiechnął się nieśmiało.

- Hej. Amelia jestem. - przywitałam się, między szaleńczymi podskokami, bo oczywiście, Żmijuś zapętlił to Bibbidi-Bobbidi-Boo.

Mój najnowszy partner chyba nie umiał w polski, więc wspaniałomyślnie przedstawiłam się w jego rodzimym dialekcie. Okazało się to świetną decyzją, bo prędko dowiedziałam się, że "mój" Puchon, nazywa się Arthur. James Arthur.

Poza tym, był strasznie przystojny i miał taki ładny głos i nie mogłam powiedzieć nie, kiedy zaproponował, żebyśmy znaleźli się później.

Zaliczyłam jeszcze te osiem odbić, w międzyczasie, didżej puścił "Na morze dnie", i dzięki mu za to, bo już stopy mi ścierpły od tego podskakiwanie i piruetów. Możliwe, że winny były też obcasy, ale wolę myśleć, że to wszystko wina Żmijusia i jego playlisty.

Na marginesie, dodam, że sprawdzając jak tam u moich turkaweczek, zauważyłam, oczywiście zupełnie przypadkiem, że James Arthur spogląda w moją stronę.

I wszystko byłoby wspaniale, gdyby na sali nie pojawili się nauczyciele, którzy oczywiście musieli popsuć zabawę. Znaczy oczywiście, Pan Straszny się nie liczy, bo on to nawet procenty przyniósł. Inni nauczyciele też nie. Chodzi mi tylko o panią Grażynkę.

- Drodzy uczniowie... - zaczęła swoje przemówienie, ale nikt i tak jej nie słuchał. Całe szczęście, dyrcia zmyła się prędziutko i wznowiliśmy tańcowanie.

Moja intuicja podpowiadała mi, że zaraz coś się wydarzy.

I oto nagle, podniósł się raban.

Ktoś krzyczał, ktoś się śmiał, trzasnęło upadające szkło i człowiek (pani Grażynka). I zapadła cisza.

Zanim przecisnęłam się przez masę ludzką, rozpaczliwie rozpychając się przy tym łokciami, powietrze rozdarło "TAK!" i dzikie wiwaty, stukające kieliszki i śmiechy.

Zdezorientowana do granic zdezorientowania, dotarłam do centrum wydarzeń, gdzie o mały włos, a bym zemdlała z wrażenia.

- Jestem genialna. - powiedziałam cicho, widząc całujących się z pasją Mariusza i Kozę (przez Melisę zapomniałam, jak typiara miała naprawdę na imię). - Zaręczyli się? - zagadnęłam stojącą najbliżej osobę. Okazał się nią być Żmijewski, który chyba teleportował się ze swojego didżejowskiego stanowiska po drugiej stronie sali.

- Tak. - pociągnął nosem. - Amelia, ja nie wiem jak ty to zrobiłaś, ale to jest straszne! - jęknął.

Wzruszyłam ramionami.

- Ale mówiłam, że dam radę?

- Mówiłaś, mówiłaś. - przytaknął żywo Żmijuś. - Ale dlaczego od razu zaręczyny? Przecież to jest podłe! Może i typiara jest okropna, ale żeby tak od razu całe życie jej niszczyć? Długaszko, jak tak dalej pójdzie, to nawet pani Grażynka będzie milsza niż ty. - żachnął się.

Popatrzyłam na niego krzywo.

Niby to był komplement, ale jednak nie był i już troszkę się pogubiłam. Poza tym, te zaręczyny, to nie był mój pomysł, to samo jakoś wyszło, ja wcale tego nie planowałam. I no, trochę mnie to przerażało, bo zniszczony został mój złowieszczy plan, w którym to Mariusz zerwałby, powtarzam ZERWAŁBY, z Kozą, tym samym absolutnie ją upokarzając. O żadnych zaręczynach nie było mowy w umowie (bo naturalnie, Mariusz podpisał kilka papierków, między innymi: klauzulę poufność, umowę na zlecenie, ubezpieczenie, no i oczywiście zgodził się tym samym na plan działania).

Ale może to nawet i lepiej wyszło, że się zaręczyli, bo chociaż darmowa popijawa i obiadek będzie.

- Ponoć jak zawrzesz związek małżeński jeszcze w szkole masz jakieś ulgi podatkowe. - powiedziałam.

Żmijusiowi rozszerzyły się straszliwie oczy i popatrzył to na mnie, to na gołąbki, z powrotem na mnie i  już, już miał zamiar klękać, ale dodałam:

-  Tylko że w przeciągu roku musi urodzić ci się dziecko. - i zaraz stał dumni wyprostowany i z rozczarowaną miną sześciolatka, któremu zabrano lizaka sprzed nosa, albo jak szesnastolatek, który stracił szansę na ulgę podatkową.

- Amelia, to czekaj, to oni będą mieć dziecko? - zapytał po dłuższej (dużo dłuższej) chwili namysłu.

- Aha. - przytaknęłam.

- Omatkoomatkoomatko. Kluskowate dziecko, ale jednak wychudzone i brzydkie, ale się Meliska uśmieje, zaraz wyzdrowieje. - powtarzał pod nosem. - To wszystko twoja wina. - wycelował we mnie z nienawiścią palcem.

- E-e-e zabieraj tego palucha. - dźgnęłam go.

- Sama zabieraj palucha. - prychnął.

- Ty zabieraj.

- Nie bo ty.

- Nie bo ty.

- Nie ty.

- Nie ja.

- Tak ty. - odparł z satysfakcją.

- AAAA zejdź mi z oczu! - tupnęłam wściekle nogą.

No i żyrandol spadł z sufitu.

Pora kończyć tę farsę :D

A tak poza tym, mam nadzieję, że trzymacie się dobrze w pierwszy dzień szkoły <3

Nawadniajcie się ^^

namaste 🧘‍♀️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top