Na koszt szkoły

- Kochana moja Melisko, przyjaciółko najdroższa, świetle mojego życia.

Jak ja nienawidzę Amelii.

- Co się stało, mój robaczku-pysiaczku, sensie mojej bezsensownej egzystencji?

- Wal się. Jestem głodna. – oznajmiła, rzucając we mnie kapciem.

- To po jakiego grzyba mnie budzisz? – zawyłam, ale w poduszkę, więc wyszło coś w stylu: opfakiekoszypaniebusisz.

Ale chyba zrozumiała przekaz, bo oberwałam drugim kapciem.

- Mikołajki są no. – powiedziała.

Cholera.

- Co? – poderwałam się z łóżka z tych emocji.

- Co, co. PSTRO! Mikołajki.

- No. Ale ja nie mam prezentów. Nienawidzę świata. – zawyłam.

Dułgaszko skrzywiła się.

- Nie przesadzaj. – mruknęła. – Szkoła daje prezenty.

- Szkoła?

- Yhm.

- Świetnie. To po co mnie stresujesz? – i sru! oberwałam kolejnym kapciem.

Swoją drogą, skąd ta psycholka tyle ich bierze?

- Po co cię stresuję? PO CO CIĘ STRESUJĘ?! Ach, biedna Meliska, nie może sobie pospać ile chce. Dramat, tragedia. Halo? Policja?

- Ucisz się. – jęknęłam. – Jest sobota, i cały tydzień zarywam nocki, żeby się uczyć, więc chyba należy mi się odpoczynek? – Amelia już chciała coś powiedzieć. – To było pytanie retoryczne, ale jeśli chcesz coś odpowiedzieć, to mówisz: „Ależ oczywiście, Melisko, przepraszam, że cię budzę, biedactwo, tak, odeśpij sobie, też ci się coś od życia należy". – poinstruowałam ją.

I oberwałam kapciem.

- Słuchaj no, leniwy karaluchu, larwo bezużyteczna, puddingu z herbaty matcha! Szkoła daje prezenty, ALE...

- Merlinie, czy tutaj zawsze musi być jakieś „ale"?

- ZAMKNIJ SIĘ! Więc, szkoła daje prezenty, ale nigdy nie dostajesz swojego, tylko dla kogoś innego i potem musisz łazić i szukać tej osoby. Czaisz?

Udałam, że jestem niesamowicie zamyślona i właśnie analizuję co Amelka mi powiedziała i dochodzę do niesamowitych wniosków, które odmieniają na zawsze moje życie.

- Nie. – odpowiedziałam radośnie. – Dalej nie wiem po co mnie obudziłaś.

- Po to cię obudziłam, żebyś mogła wrócić szybciej do spania, a poza tym, w Mikołajki zawsze jest specjalne jedzenie. Ciastka, gorąca czekolada z piankami... - Wyleciałam z łóżka, jak z procy i ignorując zupełnie, że wyglądałam zapewne jak upiór, popędziłam do Reflektarza, zgarnąć tyle jedzenia ile zdołam.

Chyba wywróciłam po drodze paręnaście osób, ale kto by się tam przejmował. Bo na pewno nie ja. Zwłaszcza, jeśli stawką jest dobre jedzonko.

***

Zajęłam się do reszty nakładaniem sobie na talerz puchatych placuszków, zabieraniem ludziom sprzed samiutkiego nosa dżemów, balansowaniem z kilkoma kubkami gorącej czekolady. Znaczy, one były stanowczo za duże na kubki, prawdopodobnie dlatego, że to były takie garnki z sympatycznym uchwytem, przez który wyglądały jak kubki, jednocześnie nimi nie będąc, no ale fruwa mi to, ważne, że mogę zabrać więcej dla siebie. I dla tych darmozjadów, którzy nazywają się moimi przyjaciółmi. Oczywiście nie zawsze, tylko wtedy kiedy coś chcą i ja to coś mam, albo zaraz będę mieć.

Ale wyjątkowo, najgorszy pasożyt zwany Amelią Dułgaszko, przepadł w odmętach dormitoriów, ale no. Fruwa mi to. Więcej dla mnie.

No i Edmund gdzieś przepadł, ale on i tak by nie jadł, bo ostatnio boi się o swoje zdrowie i życie. Wiecie, Marian i takie tam.

Natomiast pojawił się Żmijuś, który szedł za mną chyba trochę przerażony i jednocześnie tak jakby zachwycony, bo hej! przez ostatnie lata musiał sam radzić sobie z ludźmi, którzy pchali się, zabierali jedzonko, nie myśląc zupełnie o innych biesiadnikach, którzy będą przez ich krótkowzroczność, chamstwo, prostactwo i zwykłą chciwość, która przeistoczyła ich w coś gorszego od głodnych dzikich świń.

A tu proszę, przychodzę ja, w piżamie, czilera i utopia, biorę co chcę i ile chcę, nikt mi nie przeszkadza, nikt nie szczempi ryjka, żeby zostawić coś dla innych, ludzie schodzą mi z drogi, i sympatycznie jest bardzo. No a jeszcze idzie za mną Żmijuś, który niesie niektóre moje zdobycze, a ja mam dzięki temu wolne łapki i mogę wziąć więcej jedzonka. I wszystko się pięknie nakręca.

- Melisa?

- Tak?

- Po co nam tyle jedzenia? – zapytał Żmijuś.

- Na ciężkie czasy, a co? – odparłam zgarniając trzeci już talerz ze stosem muffinków z suszonymi pomidorami i mozzarellą.

- Jakie ciężkie czasy? Nie ma żadnych ciężkich czasów! – uniósł się, biorąc pod pachę miskę z panierowanymi orzechami.

- A widzisz, na tym polegają ciężkie czasy – nigdy nie wiesz, kiedy się ich spodziewać. Nie ma ich i nagle puf! i są. Dlatego trzeba być zawsze przygotowanym. Mam na myśli mieć dużo, ale to naprawdę dużo jedzenia. Bo widzisz, jedzenie jest najlepszą walutą w czasach kryzysu, bo od tego czy zjesz, często zależy czy przetrwasz. Jak masz jedzenie, to masz władzę. Możesz je wymieniać na inne rzeczy. Na przykład papier toaletowy, mydło, inne jedzenie, albo ciuchy, czy opał, czy broń. Wodę też dobrze mieć. – powiedziałam, zgarniając ósmą butelkę wody. – Alkohol też jest ważny, bo ludzie lubią się odurzać. Poza tym, uzależnia, więc będziesz mieć stałych klientów. Tylko trzeba go zdobyć. Ale tutaj będzie z tym kiepsko. Trzeba będzie robić samemu. Ale widzisz, to jeszcze lepiej, bo więcej można sobie za niego policzyć. Merlinie, jak dobrze jest mieć dziadka, który umie robić wódkę. I babcię zakochaną w ginie. – skrzywiłam się. – O właśnie, a jak tam było u Grażynki? – zaciekawiłam się.

- Co? A, u Grażynki. Nijak. Upaliłem się. – oznajmił jak gdyby nigdy nic Żmijewski.

- Jaja sobie robisz. – o mały włos nie upuściłam karafki z sokiem malinowym.

Nie żeby ktoś z nas lubił sok malinowy, ale karafki są dobre na nalewki. Będę musiała w końcu napisać do siostry kuzynki szwagra siostrzeńca bratowej ciotki mojego dziadka. Ponoć jej nalewki są najlepsze i to tak najlepsze, że sam Minister Magii się u niej zaopatruje. A może to nie ona? Może to kuzynka szwagra bratanka siostrzenicy wujka mojej babci? Jasny gwint, napiszę do obu.

- Nie no, żartuję.

- Masz szczęście.

- Ona się ujarała.

- Co ty? Grażynka?

- No.

- Jak to?

- Normalnie.

- Ale że ona?

- No ona.

- Ale jakim cudem?

- No normalnie.

- Ale jak normalnie? MŁODY CZŁOWIEKU A PO CO CI TE NALEŚNIKI CO? NIE SĄDZISZ, ŻE ZAMIAST TYCH TRZECH, JEDEN BY CI WYSTARCZYŁ? NIE MUSISZ JUŻ TYLE JEŚĆ! NIEDOWAGA CI NIE GROZI! – Dzieciak się popłakał. LOL. Plus dwa naleśniki dla mnie, chociaż nie wiem. Jakby, nie mam ochoty dotykać ani tym bardziej jeść, tego, co ten smarkulec miał w swoich lepkich, zasmarkanych łapkach. Dobra, odpuszczę sobie.

Zamiast tego, wzięłam dziesięć słoików dżemów.

- No normalnie, wzięła papierosa i nagle dostała takiej fazy. W sensie, tak zaczęła kaszleć, że o matko. Mało się nie udusiła i w ogóle, mówię ci. I wtedy się jej zapytałem, czy da mi spokój z tą akcją z gołąbkami i ona pokiwała głową, i wychrypiała, że tak, i jak znowu zaczęła kaszleć! No mówię ci. Hit!

- Ale żyje?

- Żyje, żyje.

Pokiwałam głową.

- To dobrze.

- Czemu? Myślałem że jej nie lubisz.

Przewróciłam oczami.

- Żmijuś, mogę jej sobie nie lubić, ale jest dobrą znajomą mojej rodzin, co czyni mnie osobą o wyższym statusie. Rozumiesz? Jeżeli moi znajomi są wysoko, ja też jestem. – wyjaśniłam, zgarniając miskę z musli. – NO I CZEGO RYCZYSZ? WEŹ SOBIE TE NALEŚNIKI! Merlinie, ta dzisiejsza młodzież. – pokręciłam głową załamana.

- Co z nich wyrośnie? – przyłączył się Żmijewski.

- Właśnie, właśnie. – poparłam go.

I już chciałam wziąć kolejną karafkę – tym razem z sokiem porzeczkowym – ale do Reflektarza wpadła Amelia.

- MELISA, MAMY PRZESRANE! – wydarła się.

- SERIO?! – odkrzyknęłam.

- ZNACZY TY MASZ. JA PO PROSTU CHCĘ POPATRZEĆ JAK SIĘ UPOKAŻASZ!


HAHHAHAHAHAHAHAHAHAHAAHAHAAHHHA zszokowani?

@NieTypowyZjeb pozdrawiam Cię soł macz idź do tego lasu w końcu idk jak nie możesz to Cię porwę i pójdziemy (odstawię Cię przed obiadem c: obiecuję)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top