Melisa mdleje cz.1
Jedzenie na stołówce stawało się coraz bardziej improwizowanymi wariacjami z resztek z dnia poprzedniego, których nie było komu zjeść, albowiem znakomita większość uczniów wyjechała na ferie. Ci, którzy zostali też zbierali się do opuszczenia tego wariatkowa, na rzecz innego, jeszcze gorszego. Nawet ja.
- Zimno. – oznajmiła Amelia, otwierając okno o piątej rano, któregoś grudniowego ranka.
- No co ty. – mruknęłam, nie odrywając wzroku od kartki, na której usiłowałam naskrobać list do familii.
Na samą myśl o tych gołębiach ludzkiego rodzaju, robiło mi się słabo. Raz, w czasie lekcji z Grażynką (bo po imprezie świątecznej, moje otrucie nagle okazało się, że jednak wszystko ze mną dobrze, no bo skoro się śmieję, to pewno śmierć po mnie nie przyjdzie. Nie wiem skąd ten pomysł, bo w towarzystwie przyjaciół, a zwłaszcza tych wyczekiwanych, mam zwyczaj śmiać się z każdej głupoty, rozumiecie) przypomniało mi się, że w tym roku na Wigilię są zaproszeni jacyś kawalerzy snobistyczni, brzydcy, głupi itp. itd. z równie niesuperlatywowymi rodzinami i ogólnie będzie straszna błazenada i pewnie będę zmuszona odziać się w tysiące warstw tiulu, gorset i nie będę mogła jeść ile dusza zapragnie, a inni będą się obżerać, i będę musiała znosić homofobiczne, rasistowskie, antyfeministyczne pijackie żarty, a za jakąkolwiek inteligentną i trzeźwą (bo wodą raczej się nie upiję) odpowiedź, zostanę wybuczana, ale nie wyrzucona za drzwi, albo odesłana do pokoju, a szkoda. No więc przypomniawszy sobie to, plus kilka(set) równie dramatycznych szczegółów odnośnie czekającej mnie w domku błazenady, wzięłam i zemdlałam.
Znaczy nie żeby to było źle, bo ja jak już coś robię, to robię to porządnie (zwykle, czasem po prostu żal mi innych ludzi i staram się ograniczać moją idealność, żeby nie było im przykro). W każdym razie, upadając, potrąciłam jakąś fioleczkę, która wylała się na Pannę Brudne Łapska i pozbawiła ją tych ohydnych hybryd. Przy okazji, zahaczyłam jeszcze o słoik z jakimś czymś, co podpaliło pani Żwirek miejsce, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.
I teraz najlepsze: z gracją wylądowałam w ramionach Edmunda.
HA!
A teraz jeszcze lepsze: dostałam zwolnienie na cały kolejny dzień (czyli na piątek, więc miałam dłuższy weekend) i zostałam zwolniona z egzaminu praktycznego z eliksirów (który to był w poniedziałek, więc mój długi weekend stał się jeszcze dłuższy), bo – wierzcie lub nie – profesor uznał, że posiadam wymagane umiejętności i wstawił mi najwyższą możliwą ocenę.
- Co tak patrzysz w tą kartkę? – zagadnęła mnie Amelia.
Westchnęłam dramatycznie.
– Piszesz list miłosny? – zaciekawiła się uprzejmie.
- Chciałabym. – jęknęłam. – Rodzina kazała mi przyjechać na Boże Narodzenie i zastanawiam się, jak się z tego wykręcić.
Dułgaszko spojrzała na mnie z najprawdziwszym współczuciem.
- To tylko tydzień.
- Będzie bal. Jak babcia się postara, to dla całej arystokracji.
Amelia gwizdnęła z podziwem.
- Biedna jesteś. – oznajmiła. – Pewnie będzie ci chciała znaleźć męża, no nie?
- A żeby tylko. – westchnęłam.
Magia świąt jakoś zmieniła moją towarzyszkę szkolnej niedoli i niespodziewanie stała się ona miła i współczująca.
Wzięłam głęboki oddech i spróbowałam się zmotywować.
- Amelia, zmotywujesz mnie? – poprosiłam.
- Pewnie. Wstawaj.
Wstałam.
I oberwałam kopniaka w pupę.
- A! Za co?!
- Motywuję cię. Jak nie zaczniesz pisać, to dalej cię będę motywować.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem i zasiadłam do pisania. Napisałam datę, uroczy zwrot „Najdroższa Rodzino!", zastanowiłam się chwilę i dopisałam jeszcze „Mam nadzieję, że mój list zastaje Was w dobrym zdrowiu i..." i to był koniec.
Wpatrywałam się tępo w papier, trochę licząc na to, że ten głupi list napisze się sam, ale jak na złość ani mu się śniło. Nie mogłam liczyć na pomoc pióra samopiszącego, bo w Polsce z jakiegoś powodu są one zakazane.
Spojrzałam na Amelię poważnie.
- Adoptujesz mnie? – zapytałam z nadzieją.
- Tak. – odparła. – Ale będziesz musiała nosić tiule i śpiewać.
- A to podziękuję.
Siedziałam załamana w mojej beznadziei, list dalej nie chciał się sam napisać i wyobrażałam sobie jakie paskudne Święta będę znowu miała.
Wtem, Dułgaszko poderwała się i wyszła.
Wróciła zaraz potem, z grubą książką, którą wręczyła mi z uroczystą miną.
- Co to? – zapytałam zaniepokojona.
- To, moja droga Melisko, jest Wielka Księga Kurtuazyjnej Korespondencji Rodzinnej. – oznajmiła.
- Ok. Fajnie. – skomentowałam.
Amelia popatrzyła na mnie z głębokim rozczarowaniem.
- Ta księga rozwiązuje problemy wszystkich, którzy muszą pisać do domu.
Zamieniłam się w słuch.
- Więc, masz tu wzory listów, gotowe zwroty, wymówki, wydarzenia, które możesz spokojnie opisać, żeby nie było przypału, charakterystykę swoich wymyślonych na potrzeby korespondencji przyjaciół, którzy na pewno spodobają się twojej rodzinie, no wszystko. Są nawet gotowe listy, ale ich lepiej nie używać, bo często są tak napisane, że widać od razu, że skądś zerżnięte. Ale, wyobraź sobie, jest całe 148 stron, poświęconych unikaniu przejazdu na święta do domu.
- Tylko tyle?! – zawyłam.
- Yyy nooo...
- Dobra, niech będzie. – westchnęłam ciężko i wzięłam się za przepisywanie formułek z księgi.
***
List skończyłam szybko, wysłałam go jeszcze szybciej, a odpowiedź przyszła pod wieczór. Pomyślałam przez chwilę, że może ta moja rodzina też ma jakąś księga z gotowymi listami.
W każdym razie, otworzyłam kopertę, zadziwiającą lekką, bo zwykle dostawałam po kilka kartek. I oto moim pięknym oczętom, ukazał się świstek z wykaligrafowanym po babcinemu: „Bal odwołany. Nie przyjeżdżasz do domu.", z datą sprzed tygodnia.
- A ja się tak męczyłam! – jęczałam, chodząc po pokoju. – Tyle się naprzepisywałam! Tyle się nawymyślałam! Achhhh!
- Dramatyzujesz. – skomentowała Amelia.
- Muszę się zgodzić. – przyznał Żmijuś, wsadzający do nas głowę przez okno. – Nie cieszysz się, że nie musisz jechać do tego cyrku?
- No tak, ale jednak nie. Coś mi się tu po prostu nie zgadza. – i w tym momencie, do pokoju wpadła sowa, wręczyła mi kolejny świstek i wyleciała.
Pełna jak najgorszych przeczuć rozłożyłam papier i przeczytałam: „Będę czekać na dworcu, Mama".
I znowu zemdlałam.
***
Podróż pociągiem była miła i sympatyczna i opóźnienie wynosiło tylko dziesięć godzin i pięćdziesiąt osiem minut. Sukces, ogólnie mówiąc.
Tłuszcza wytoczyła się na peron, a za nimi podążałam ja z moją obstawą (to jest: Amelią, objuczonym bagażami Żmijusiem oraz smarkającym i kichającym i kaszlącym Edmundem).
- Nie musicie mnie odprowadzać. – powtórzyłam po raz tysięczny, bo naprawdę nie musieli mnie odprowadzać.
- Musimy. – odpowiedziała za wszystkich Długaszko, bo najwyraźniej uważali, że muszą mnie odprowadzać.
Znaczy Amelka uznała, że wszyscy uznali, że ona może uznać, że oni uznali, że oni uznają i ona uznaje, że uznają, że muszą. No rozumiecie (ja nie rozumiem, ale to nie jest ważne).
- Przecież nikt mnie nie porwie, ani nie zamorduje, ani nie będzie próbował zacząć rozmawiać. – żachnęłam się.
- Nigdy nic nie wiadomo. – powiedział Edmund, a dla podkreślania swoich słów, kichnął.
-Sto lat. – wysapał Żmijewski.
- Na Merlina, oby nie! – przeraził się Zamoyski i przy okazji, o mało nie zleciał na tory.
Ostatecznie, nie zleciał na tory ani on, ani nikt i staliśmy na środku peronu, jak gołębie i rozglądaliśmy się czekaliśmy na jakiś znak niebios.
I wtem, pojawiła się przed nami kobieta.
Już widziałam, jak Amelia układa w głowie wiązankę, jak Edmund próbuje przesłać jej dobrą i pokojową energię i jak Żmijuś nie widzi nic, tylko dyszy dramatycznie i otwiera i zamyka usta jak ryba i właściwie to wygląda, jakby planował rychły zgon.
Kobieta odziała się w jeansy, sportową kurtkę, czapkę z pomponem i trapery i wyglądała jakoś dziwnie znajomo. Postanowiłam więc, że będę postępować zgodnie z instrukcjami podręcznika do (normalnych) interakcji międzyludzkich, który to dostałam jakiś czas temu od anonimowego darczyńcy.
- Przepraszam, czy my się znamy? – zapytałam uprzejmie.
Kobieta popatrzyła na mnie dziwnie.
- Melisa, nie bądź śmieszna. – powiedziała.
Coś mi dzwoniło, ale nie wiedziałam, w którym kościele.
Musiałam mieć strasznie głupią minę, bo w końcu znajoma nieznajoma oznajmiła:
- To ja, twoja matka.
- NIE! – wyrwało mi się.
Edmund aż przestał smarkać, a Amelia zaczęła się śmiać.
- Pani nie może być moją mamą!
- Melisa, jestem twoją matką.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie!
- Chyba lepiej wiem, kto wyskoczył ze mnie po dziewięciu miesiącach naciskania na mój pęcherz i przez kogo się roztyłam.
- Ale pani nie może być moją matką!
- A to dlaczego? – zdziwiła się.
- Moja mama nie nosi jeansów! Moja mama nie nosi czapek z pomponami! Moja mama nie nosi traperów! Moja mama zawsze ma pomalowane na czerwono usta! I paznokcie! I w ogóle, to moja mama w życiu nie przyszła po mnie na dworzec. Ani nigdzie. – dodałam ciszej.
- Tak, bo takie były ustalenia z rodziną mojego męża. Ale tak wyszło, że mój mąż, nie jest już moim mężem, bo był ścierką, więc teraz nie obchodzą mnie żadne ustalenia i robię co chcę. – i to mówiąc, rozpięła kurtkę, pod którą miała sweter z wielkim nadrukiem jednorożca.
No a ja zemdlałam, czego się spodziewaliście.
jak zdobyć obywatelstwo Szwajcarii/Kanady/Islandii/Holandii???
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top