Impreza z Amelią
Zaspałam.
Znaczy nie. Nie zaspałam. To czas biegł za szybko jak na moje standardy i nie dostosował się do mojego naturalnego rytmu, przez co - wedle standardów społecznych - byłam w niedoczasie. Ale chociaż nie wyskoczyły mi pryszcze i włosy układały mi się w sposób bardziej niż zadowalający.
W ogóle, byłam z moich włosków bardzo dumna, bo wieczór wcześniej specjalnie je farbowałam, żeby mieć to moje spektakularne ombre i jeszcze sama je trochę podcięłam. Czasem zastanawiam się, czy nie powinnam może zostać fryzjerką, jak skończę szkołę, ale potem, uświadamiam sobie, że jestem też dobra w eliksiry, i w zielarstwo, i w matmę i w lingwistykę i w ogóle we wszystko, więc może po prostu zostanę bogiem, czy coś. Będzie najprościej i jeszcze świat naprawię. A potem rzucę wszystko i wyjadę w Bieszczady.
Nie no, żartuję. Nie wyjadę w Bieszczady, tylko kupię sobie wyspę na środku oceanu i tam będę sadzić ziemniaki.
Wracając do moich włosów - wprawiły mnie one w szampański wręcz nastrój, czego nie można powiedzieć o mojej fantastycznej kreacji, która z różnych względów, przestała być fantastyczna. Między innymi dlatego, że zniknęła.
YEET.
***
- Jak to nie ma? - zamrugałam z niedowierzaniem.
- No nie ma. - wzruszyła ramionami ruda małpa AKA. moja kuzynka.
- No nie wysłali ci zapasowej?
- Nie, Amelko, nie wysłali. - westchnęła z irytacją. - A teraz spływaj. - i już, już ta głupia wiedźma z brudnymi łapami i paskudnie niegustownym manicurem chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale ja byłam szybsza i wślizgnęłam się do środka.
- HA! - wrzasnęłam zwycięsko. - Nie wysłali mówisz? - uśmiechnęłam się, patrząc sugestywnie na osiem manekinów z wieczorowymi strojami.
- Wal się. - mruknęło to rude coś.
- Którą bierzesz? - zapytałam uprzejmie, ignorując jej niemiły komentarz.
- Tą. - rude spokrewnione ze mną coś, wskazało na czerwoną kieckę z aksamitu (z kroju łudząco swoją drogą podobną, do tej, którą miałaby założyć Melisa, gdyby mój plan shippowania był inny. Nie mam na myśli tej ze sznurkami, w które ta ziołowa idiotka się zaplątała, tylko taką inna, bardziej efektowną).
- Brzydka. - skomentowałam, dalej będąc bardzo uprzejma.
Rude coś spojrzało się na mnie z politowaniem.
- A ty co zrobiłaś z tymi co tobie wysłali?
- Nie wiem. Zniknęły. - powiedziałam, zgodnie z prawdą zresztą.
- Gadasz. - prychnęła.
- Niestety nie. - westchnęłam ciężko, bo to sformułowanie "Gadasz." strasznie mnie zawsze irytuje. No bo co to niby znaczy?
I jako że lubię przekuwać agresję w produktywność, machnęłam różdżką i jak na zdolną czarownicę przystało, stworzyłam sobie kreację, nie męcząc się wcale i wzbudzając straszliwą zawiść i podziw.
- Pójdziesz w TYM? - zapytała ruda.
- Pewnie. Czemu nie?
Spokrewnione ze mną niehigieniczne coś wzruszyło tylko ramionami.
***
Około godziny 18.30, pojawiłam się w opuszczonej klasie, tak, jak się ze Żmijusiem umówiliśmy.
Ale jego nie było. I wcale mnie to nie zdziwiło.
Posiedziałam sobie trochę, pomachałam nogami, a jego dalej nie było. I dalej mnie to nie dziwiło.
Pomachałam sobie nogami jeszcze troszkę i wtem, rozległo się coś w rodzaju dzwonków i orkiestra, nie wiem, i nagle jakaś typiara zaczęła coś śpiewać, że była dziewczynką w wiosce, a że potem się stała księżniczką, i że w zamku z nową rodziną, i że ma tyle do zrobienie i nauczenia i w ogóle.
Byłam troszeczkę zdezorientowana i nagle, kiedy ta śpiewaczka wydarła się, że jest podekscytowana byciem jakąś Sofią, do klasy wpadł Żmijuś. Najpierw w ogóle nie zorientowałam się, że on to on, bo był w mojej kiecce. Przefarbował ją co prawda na fioletowo i dodał jakieś perełki i inne śmieszne dodatki, ale nie zmienia to faktu, że ukradł mi kieckę. na głowę wdział tiarę, a na stopy pantofle na obcasie i kręcił piruety, jak zawodowa baletnica.
- Matkobosko. - wyrwało mi się.
- I co sądzisz? - zapytał podekscytowany.
- Nooooo wiesz, poza tym, że masz na sobie MOJĄ sukienkę, którą tak jakby mi ukradłeś...
- Nie tak jakby ukradłem. Ukradłem. - poprawił mnie.
- O, no widzisz. No to poza tym, że masz na sobie MOJĄ sukienkę, którą mi UKRADŁEŚ, wyglądasz szałowo.
- Cudnie. Dziękuję. - dygnął Żmijewski. - Byłaś u gołąbków? - zmienił temat.
- U których?
- Tych, które otrułaś.
- Nie. - przyznałam. - Ale teraz nie pójdziemy.
- Czemu nie? - zdziwił się Żmijuś. - Przecież oni mogą umrzeć w każdej chwili!
Popatrzyłam na niego z politowaniem.
- Primis, nie umrą. Secundo, załatwiłam ci pracę.
- O?
- Będziesz didżejem, czy jak to się tam nazywa.
- Kim? - Żmijewski nie ogarniał.
- Muzykę puszczasz. - przewróciłam oczami.
- TAK! TAKTAKTAK! TAKTAKTAKTAKTAKTAK! - Żmijuś wpadł w taki jakiś amok radości i zaczął skakać, kręcić się, tańczyć jakieś tańce wygibańce i w ogóle.
- Czyli się zgadzasz?
- TAK!
Gorąco jest.
Pora na kolejną kawę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top