Impreza w szpitalu
Nie mam pojęcia skąd Amelii wzięła pomysł, żeby przenieść imprezę do szpitala.
Ale wiecie co? TO BYŁ NAJLEPSZY POMYSŁ NA JAKI KIEDYKOLWIEK WPADŁA! Znaczy nieodpowiedzialny i trochę głupi, ale póki impreza trwa, niech słyszy o niej cała dzielnica, no nie.
- Meliska, musisz koniecznie tego spróbować. – oznajmiła Dułgaszko, wręczając mi kubeczek z jakimś tajemniczym napojem.
Powąchałam go nieufnie i patrząc Amelce w oczy wypiłam płyn na raz.
- Do dna! – wrzasnął Żmijuś z drugiego końca sali, mam na myśli: z gablotki z ususzonymi organami.
- Melisa. – powiedziałam grobowym tonem. – Nie wierzę, że to zrobiłaś.
Tymczasem reszta towarzystwa odtańcowywała dzikie słowiańskie tańce (przynajmniej tak twierdziła Amelia), no ale przede wszystkim, urządzili konkurs na najlepszy „przykuc". Zdaje się, że w Polsce ten „przykuc" jest strasznie ważny, bo wywiązało się zamieszanie, w wyniku którego ucierpiał typ w żółtym garniturku i Edmund, który w magiczny sposób został opiekunem tłuszczy spoconych nastolatków, był zmuszony włamać się do szafy pani pielęgniarki jakiejśtam i pożyczyć na wieczne nieoddanie tabletki przeciwbólowe, okłady i dużo, bardzo, bardzo, bardzo dużo leków na przeczyszczenie (nie pytajcie, przeżyłam traumę).
Mimo wszystko, konkurs rozpoczął się przy dźwiękach jakiejś skocznej muzyki i wykrzykiwania „hej! Hej! Hej!" i względnie rytmicznego klaskania i wrzaskami Amelki, każącej się wszystkim zamknąć.
- Ok. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego was tu dziś zebrałam. – powiedziała poważnie.
- Nikt się nie zastanawia, Amelia. – mruknął ktoś w tłumie, ale moja genialna przyjaciółka udawała, że niczego nie słyszała.
- Dlaczego nas tu zebrałaś? – zapytałam głośno, żeby ratować sytuację.
- Nie wiem. – odparła Dułgaszko. – Sami tu przyleźliście, bo chcieliście się z jakiegoś powodu dowiedzieć, kto najlepiej kuce. Więc jakby róbcie te przykuce, czy coś, chcę mieć to za sobą.
Tłuszcza radośnie przystąpiła do kucania, a Amelka wzdychając dramatycznie i sącząc coś z kubeczka w jednorożce, stała na środku sali i wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt.
Ja, zszokowana rozdziawiłam buzię. Bo co to miało być? Poświęcam się, zwracam na siebie uwagę, będąc odzianą w piżamę i kapcie i mając na głowie gorsze gniazdo niż zazwyczaj, a ona co? Dramatycznie wzdycha?!
Chociaż trzeba przyznać, że fantastycznie jej to wychodziło.
- Ok, więc podjęłam decyzję. – oznajmiła Dułgaszko. – Możecie przestać kucać, jak chcecie. No więc zwycięzcą jest... - tutaj nastąpiła cisza dla budowania napięcia.
Pod sufitem przeleciała mucha.
Ktoś kichnął.
Ktoś upadł na cztery litery.
Parę ktosiów zachichotało.
- Zwycięzcą jest... - powtórzył Żmijewski i odtworzył dźwięk werbla.
- Każdy z was! Jej! – ogłosiła Amelia, udając, że bardzo się cieszy (to też wychodziło jej fantastycznie, od razu było widać, że ma dziewczyna wprawę).
A już po chwili uciekała przed utkniętymi w przykucach uczestnikami konkursu, rechocząc straszliwie, a za nimi pędził Edmund, z zestawem małego lekarza, a ja tymczasem próbowałam nie udusić się ze śmiechu i jednocześnie, pomóc zleźć Żmijusiowi z gabloty.
***
Siedziałyśmy z Amelią na podłodze pustego korytarzu. Ciemności rozświetlała nieco łuna z Reflektarza i z dziedzińca, a echem niosły się dźwięki marsza weselnego na akordeonie i keyboardzie. Zimno było, ale całe szczęście, miałam ciepłe skarpetki. Edmund opatrywał poszkodowanych przykucaczy, a Żmijuś przepadł gdzieś. Najprawdopodobniej siedział w kuchni i zażerał stres.
Za oknem zaczął padać śnieg i pierwsze ofiary upojenia procentową wodą.
- Ej? – zagadnęłam nagle.
- Czego? – burknęła Amelia, odwijając kolejnego cukierka z folii. – I sru do oceanu.
- Że mnie do oceanu, czy plastik do oceanu? – zaniepokoiłam się.
- Ty. – odparła ze śmiertelnie poważną miną.
- To dobrze.
Zapadła cisza.
- No co chciałaś? – zniecierpliwiła się Dułgaszko, która chyba zapamiętała moje „ej".
Zamyśliłam się na moment i moja łapka jakoś tak sama powędrowała do cukierków.
- Nie ma! – Dułgaszko trzepnęła mnie w tył głowy. – Z lekami zareaguje i umrzesz. I mów wreszcie, czego chciałaś.
- Yyyyy... A, wiem. Co się stało z twoją kiecką?
- Moją kiecką? Jaką kiecką? Nie mam żadnej kiecki. – zauważyła przytomnie, sugestywnie patrząc na swój welurowy garnitur (był z podszewką i chwała Merlinowi, bo inaczej musiałabym wysłuchiwać straszliwego biadolenia, chociaż w sumie, gdyby tak zostawić Dułgaszko w zimnie na wystarczająco długo, to by zamarzła i nie przestałaby narzekać, i w ogóle się odzywać, jakby na zawsze).
- No ale miałaś.
- Miałam. – przytaknęła.
Zapadła głucha cisza, a twarz Amelii przybrała niebezpieczny wyraz.
Wtem, kręcąc piruety niczym zawodowa baletnica, korytarzem przemknął Żmijewski, wyposażony w – a jakże – jedzonko do zażerania stresu. Nie zauważył nas, ale Dułgaszko jego z pewnością zupełnie nie wiem dlaczemu, zaczęła wyglądać bardziej jakby zaraz miała kOgOś zamordować ze szczególnym okrucieństwem, niż zwykle (jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda taka twarz, to już tłumaczę: więc widzieliście zapewne mopsy, buldożki i tym podobne płaskopyszczkowe pieski. Otóż ich oczka mają taki szczególny wyraz, takie są odrobinkę wyłupiaste i często trochę przekrwione i tak mniej-więcej wyglądały oczy wkurzonej Amelii, podczas gdy reszta twarzy tężeje jej w wyrazie absolutnej nienawiści, nos marszczy się i wygląda, jakby miała zacząć nim dziobać, i jeszcze zaciska szczęki i pulsują jej żyły na skroniach i na szyi, jakby antystresową piłeczkę się ściskało. Możecie się śmiać, bo przyznam, że o ile nie jest się w polu rażenia, wygląda to raczej komicznie, ale podejście na bliżej niż dwadzieścia osiem milionów kilometrów może się zakończyć rychłym zgonem.)
- Amelia? – odsunęłam się pod przeciwległą ścianę i rzuciłam w Dułgaszko sreberkiem po cukierku.
Skończył w strzępach.
Przełknęłam głośno ślinę i postanowiłam wprowadzić w życie plan ewakuacji.
***
- Siemasz. – przywitałam Zamoyskiego, który leżał padnięty na kafelkach Ambulatorium.
- easz. – odpowiedział słabo.
Po podłodze, w kierunku drzwi, czołgały się, lub turlały, lub przemieszczały ruchami robaczkowymi ostanie niedobitki konkursu przykucowego.
- Amelia chciała mnie zabić. – poinformowałam Edmunda, pomagając mu podnieść się do pozycji siedzącej.
- I udało jej się? – zapytał.
Zastanowiłam się.
- Tak. – odparłam, klapnąwszy obok chłopaka.
- Och. – skomentował. – Przykro mi.
- Spoko, przywykłam.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, przymknął oczy i odchylił głowę.
Nie muszę chyba przypominać, że to był EDMUND, i że ogólnie wygląda BOSKO, i teraz siedział koło mnie, z włosami w artystycznym nieładzie, wypiekami na twarzy, zamkniętymi oczami, oświetlony bardzo korzystnym światłem i odwrócony do mnie swoim szlachetnym profilem greckiego bóstwa.
Siedzieliśmy więc sobie w ciszy. On – wykończony byciem najmilszą, najuprzejmiejszą, najpomocniejszą, najszczodrzejszą, najwspanialszą, najmądrzejszą i najbardziej boską osobą, jaka istnieje. No i ja – zachwycona nim, śniegiem padającym za oknem i zastanawiająca się, dlaczego jestem takim paskudnym kartoflem i czy Żmijuś zdąży uciec do innego Wszechświata, zanim Amelii skończą się cukierki.
Ok, koniec maratonu.
Chyba.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top