Gołąbki time!

- Chciałeś pogadać. – oznajmiłam bez żadnych wstępów.

- Ano. – przytaknął Edmund. – Chciałem.

Pokiwałam głową, wpatrując się w niego wyczekująco.

- Więc...? Powinnam wziąć krzesło, czy coś...?

Zaśmiał się.

- Nie. Po co?

- Nie wiem. – wzruszyłam ramionami.

O nie. Mnie też dopadła choroba machania bez sensu ramionami. I co teraz? Co robić?

- W sensie wiesz, to ty chciałeś pogadać, więc raczej to ty masz pojęcie o tym, o czym będziesz mówił, więc w sumie jesteś w stanie przewidzieć, czy będę potrzebowała krzesła, żeby usiąść, albo w ciebie rzucić, czy nie. – Uśmiechnęłam się.

Zamoyski też.

Ale tak jakoś blado. Widać było, że mu się polepszyło, bo zeszła opuchlizna, i oczy miał mniej podkrążone i taki jakiś bardziej kolorowy był. Mam na myśli, że ostatnim razem jak go widziałam, to wydawało mi się, że on zaraz zejdzie, czy coś. A tu proszę. Jednak przeżył. Widać, lekka kaszowa dieta mu służy.

- To powiesz o co chodzi, czy mam się domyślać? – westchnęłam.

Chłopak popatrzył na mnie i zaraz potem na ścianę.

Zakaszlałam.

- Edmund. Mówię do ciebie. Mógłbyś się...

- Poszłabyśzemnąnabalbożonarodzeniowy? – wypluł z siebie tak szybko, że nie rozróżniłam słów.

- Co? – zamrugałam. – Mógłbyś, em, no , powtórzyć? Czy coś? Proszę?

Wziął głęboki oddech i tym razem, powiedział już wyraźnie:

- Meliso Mieszczerykowska, czy uczyniłabyś mi tę radość i zgodziła się pójść na bal bożonarodzeniowy jako moja partnerka? – zapytał z niesamowitą kurtuazją, biorąc pod uwagę, że leżał na szpitalnym łóżku.

- Spoko. – kiwnęłam głową. – Jakieś fancy ciuchy i w ogóle cała mam być fancy, no nie?

- Ano. – przytaknął.

Zmieszał się trochę i wbił wzrok w pościel, wyglądając na trochę zakłopotanego.

– Dziękuję. – dodał cicho po chwili.

Machnęłam tylko ręką.

I wyszłam.

***

Ogólnie, to nie cierpię gołębi. Sra toto gdzie popadnie, ani ładne toto, ani jakieś sympatyczne, ani jakieś wybitnie inteligentne, takie okrągłe, jakby spasione, latają bez celu po świecie, wydają takie niesamowicie irytujące dźwięki, niby takie gruchanie, ale jednak nie gruchanie, mają takie dziwaczne pazury no i srają dużo.

W sumie, to taka luźna charakterystyka Mariana.

Nie ważne, nie mówiłam tego. Ostatnio o mały włos nie dostałam zawału serca, albo Merlin wie czego, bo myślałam, że ten spaślak słyszał co o nim mówię. Ale nie, tymi swoimi świńskimi uszkami nie wychwycił moich zmyślnych obelg. Bo wątpię, żeby był na tyle inteligentny, by był w stanie udawać, że nie usłyszał, mimo że usłyszał, ale by udawał, że nie usłyszał, chociaż słyszał, a by się zachowywał, jakby nie słyszał, żebym ja myślała, że on nie słyszał i wtedy on siup! że on jednak słyszał, i ja głupia jestem, że myślałam, że on nie usłyszał, i przez to, że on usłyszał, a udawał, że nie usłyszał i wszyscy myśleli, że on faktycznie nie usłyszał, to ja bym usłyszała łup!, a potem nic bym nie usłyszała, a potem to tylko ból i cierpienie, bo nigdy nie byłam dobrym człowiekiem.

Znaczy nie. Ja jestem fenomenalnym człowiekiem, tylko nie według przyjętych standardów.

- Nie lubię połączenia kapusty i ryżu. – skrzywił się Żmijuś. – To takie... No nie lubię kapusty i ryżu razem. – westchnął.

- To nie jedz. – zawyła Amelia. – Nie obrzydzaj innym.

Uniosłam tylko brwi.

A kto ostatnio zjechał pudding z herbaty matcha?

- Amelko, jesteś ostatnią osobą, która powinna pouczać innych, na temat nieobrzydzania jedzenia. – mruknęłam.

- Czemu niby? – zdziwiła się.

- A kto ostatnio zjechał pudding z herbaty matcha?

- Pudding z herbaty matcha to gówno. – oznajmiła, krojąc gołąbka.

Nie, nie takiego co kiedyś latał i srał po parapetach i siadał w bratkach, tylko takiego z ryżu, mięska i kapustki.

- Sama jesteś gówno. – Pociągnął nosem Żmijuś, który z niesamowicie smutną miną jadł zupę jarzynową.

Biedactwo.

- A właśnie że nie, bo pudding z herbaty matcha i ty. – odparła Dułgaszko z kamienną twarzą.

Tego było dla Żmijewskiego za wiele.

Pozbawiony normalnego obiadu i skazany na siorbanie krwi warzyw oraz ich zwłok, zerwał się gwałtownie i skinięciem głowy podniósł brytfannę z gołąbkami i skierował ją na Amelię.

Ale, ale, ona nie jest taka głupia. Wstała prędko i zaczęła uciekać przed gołąbkami. Znaczy, przed brytfanną z gołąbkami, ale na potrzeby tej opowieści, będę używać sformułowania „gołąbki", bo to lepiej brzmi. Dramatyczniej. I równie dobrze, mogłyby ją gonić te latające i srające stworzenia, Marian z pizdusią plastusią, albo te ryżowo-mięsno-kapuściane, właśnie.

No ale, wróćmy do akcji.

Bo zaczęła się rozkręcać. Długaszko zwiewała naprawdę szybko. Przeskakiwała krzesła, ławy, wskakiwała na stoły, zręcznie omijając inne gołąbki i zaciukane warzywa, pływające w swojej krwi. Ludzie rozstępowali się, robiąc jej miejsce, żeby miała jak umykać przed gołąbkami, napędzanymi wściekłością Żmijusia. A właśnie, Żmijuś. No typ miał minę bezcenną. Takiego skupienia w życiu nie widziałam, no dosłownie, jakby zdawał rozszerzone egzaminy końcowy z eliksirów. Z części praktycznej. I musiał pracować na najgorszym sprzęcie, ale od tego czy mu się uda, zależy jego przyszłość. Widzicie tę minę? No, to teraz pomyślcie, że machał jeszcze rękami, bo zabierał z innych stołów kolejne gołąbki, zwiększając ekipę ścigającą Amelkę.

A ona, zaczynała dostawać zadyszki. Cała czerwona była, jakby jakimś burakiem się stała, czy coś, a jeszcze ją te gołąbki goniły, to już w ogóle przezabawnie.

Naturalnie, że dusiłam się ze śmiechu.

Reszta ludzi w Reflektarzu totalnie nie ogarniała o co chodzi, ale jak ostatni idioci ją dopingowali.

- CO TU SIĘ DZIEJE?! – do Reflektarza przyszła pani Grażynka Żwirek.

Jeśli już nie pamiętacie kim jest – nic się nie stało. Większa połowa szkoły nie ogarnia, że ona w ogóle żyje, a co dopiero, kim jest i co robi.

- Nic. – odpowiedzieliśmy chórem.

My, znaczy uczniowie.

- Nic? NIC?! – ryknęła kobieta. – TO DLACZEGO TA DZIEWCZYNA UCIEKA PRZED GOŁĄBKAMI?!

Cisza.

- NIKT NIE MA NIC DO POWIEDZENIA?!

Cisza.

- Pani dyrektor? – odezwał się nieśmiało głos, który poznałabym wszędzie.

- CZEGO CHCESZ MARIAN?!

- Bo ja mam coś do powiedzenia.

- TO MÓW!

Cisza.

Ktoś kaszlnął.

- CISZA! NIE SŁYSZĘ CO MÓWI WASZ KOLEGA! – Kolega. Akurat. Dobre sobie. Zaciukam go przy najbliższej okazji. Albo nie. Będę go zaciukiwać powoli. Będzie jak te warzywa z zupy. Najpierw go pokroję, potem go podsmażę, może podpiekę, wrzucę do wrzątku i będę gotować na małym ogniu, żeby dłużej cierpiał. Aż w końcu zaciukam go zupełnie.

- Bo ja, ja chciałbym zapytać ciebie, mój gołąbeczku – Tutaj zwrócił się do pizdusi plastusi. – Czy poszłabyś ze mną na bal bożonarodzeniowy? Czy byłabyś moją gołębią księżniczką?

Cisza.

No dość niefortunny dobór słów, co nie. Ale jeszcze bardziej niefortunna, była mina pani Grażynki. Zamurowało ją. I zbladła.

W końcu, głupia koza zaczęła skakać, piszczeć i w ogóle, zachowywać się tak jak gołąb. (Znaczy, nie widziałam, żeby się załatwiała, chodzi mi bardziej o te dziwne dźwięki, no nie).

A na Amelii wylądowała zawartość dziesięciu brytfann.

- I żebyś nigdy więcej nie obrażała puddingu z herbaty matcha. – mruknął cicho Żmijuś i zniknął w tłumie, zaaferowanych nastoletnich ułomków.

Hey, hey. Żyję, nie umarłam (jeszcze). Ogólnie, to zgubiłam na oceanie życia Panią Edytorkę, więc no. Aha, no i postaram się publikować jakoś normalnie, w sensie, że jakoś w takich niezbyt dużych odstępach czasu, regularnie idk nie znam się na tym, jak zapewne zauważyliście.

Nawadniajcie się albo skończycie jak dziewczę z tego tam obrazu na dole xoxo

do następnego moje robaczki <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top