Dziady
- Nie wierzę! Jak można zadawać tyle prac domowych?! I to jeszcze na długi weekend! - pieklił się Żmijewski.
- Jejuuuuuu. - zawyła Amelia wchodząc do pokoju wspólnego. - Ten karaluch, Dobrzycka, dała mi jakieś dwie lektury, i że niby ja mam jej na ich podstawie napisać wypracowanie o otrzymywaniu odczynników z toksycznych roślin! Bo niby jest wolne, to się czymś zajmę!
Przełknęłam moją herbatkę i postawiłam dobitnie kropkę na eseju.
- Czekaj. Co? Jaka Dobrzycka? To nie jest przypadkiem Dobrzycki? - zdziwiłam się.
Dziewczyna machnęła ręką.
- Dobrzycki to jej syn. Mega nauczyciel. Ale ta wiedźma to jest po prostu straszna, dramatyczna i nie wiem co jeszcze powiedzieć, bo to się w bani nie mieści! - denerwowała się. Nawet uszy jej spurpurowiały i wyglądała przez to niesamowicie zabawnie. - Czemu nie mogą zatrudnić nowego nauczyciela od zielarstwa?!
- Bo ta "wiedźma" jest na emeryturze i pracuje za mniej niż najniższą krajową. - rzekł Edmund. - Swoją drogą, nikt ci nie każe chodzić na rozszerzone zielarstwo i eliksiry.
- Zamknij się. - wycedziła Dułgaszko. - Ja przynajmniej mam jakieś ambicje, w przeciwieństwie do niektórych. - Wymownie spojrzała w kierunku Żmijewskiego, który dość niefortunnie, zajmował się składaniem papierowych samolocików.
- Jasne, przypomnę ci o tym jak jutro będziesz wstawać. A nie. Ty nie wstajesz, dopóki nie obleję cię wodą. - zaśmiałam się okrutnie.
Wiem, że nie powinnam zachowywać się tak względem jednej z niewielu osób, które faktycznie mnie lubią, no ale bym sobie nie wybaczyła. Poza tym, mina fajnie jej się zmieniła.
- Dobra pizdusie-plastusie, nie wiem jak wy, ale ja idę się uczyć. - oznajmiła naburmuszona i sobie poszła.
I przy okazji oberwała jednym z samolocików Żmijewskiego.
- ZABIJĘ CIĘ, SZMATO! - wydarła się, już cała czerwona i zaczęła gonić przerażonego chłopaka po całym pokoju.
Wszyscy zebrani zaczęli rechotać, gwizdać, klaskać, no ogólnie chlewik się zrobił.
- Myślisz, że oni wiedzą, że dają im darmową rozrywkę? - zwróciłam się cichutko do Edmunda.
On tylko uśmiechnął się krzywo i objął mnie ramieniem.
***
Amelia od kiedy tylko wstała (naturalnie oblana wodą), śmiałą się jakby ją coś opętało. Nawet w reakcji na brak tostów francuskich i jej ulubionego rodzaju herbatki.
- A to dziady. - wydusiła z siebie, między salwami śmiechu.
Żmijewski był zbyt zajęty wpychaniem sobie tych tostów do paszczy, żeby to usłyszeć, ale Edmund i cała reszta uczniów, która znajdowała się dość blisko, aby to słyszeć, rechotali razem z nią.
Skonsternowana zmarszczyłam brwi, nie bardzo wiedząc co mam zrobić.
- Czemu to niby jest takie śmieszne? - zapytałam cichutko jakiegoś małego chłopca.
Przecież dzieciak nie mógł mnie wyśmiać, bo ja to ja - starsza, mądrzejsza, ładniejsza i - NA LITOŚĆ MERLINA - dziewczyna.
Lecz ten mały gnom, to paskudztwo, to bachorzysko, popatrzyło się na mnie jakbym była kosmitką i zaczął się chichrać. Co brzmiało, jak gdyby robiła to koza. A z tego zaczęli się śmiać wszyscy wokół, chociaż totalnie nie czaili o co tej kreaturze chodzi.
No a ja stałam między nimi z takim mindfuckiem i tak sobie mrugałam i czekałam aż przestaną.
No ale nie chcieli.
A to był dopiero początek cringe'u jaki mnie tego dnia czekał.
***
Ciemności ogarniając pas formy krajobrazowej górskiej szybciej, niż chociażby ten nizinny, zwłaszcza tereny związane z magią, więc już o szesnastej było ciemno jak w odbycie. W sensie słońca już nie była, nie że zaklęcia komuś nie wyszły tak jak powinny. Żeby nie było nieścisłości.
- Matko, matko, matko to już, to już!- powtarzała jak katarynka Amelia.
Przy okazji skakała w miejscu jakby zamost nóg zamontowano jej sprężyny.
- Jaki zaciesz. - prychnęłam.- Co niby ma takiego być, hm? Darmowy alkohol? - zapytałam nauczona wydarzeniami z Ilvermorny.
Tam, jeśli ktoś skitrał gdzieś napoje procentowe, uchodził co najmniej za boga.
A jeżeli podzieliło się z elitą, czyli między innymi mną, z automatu zostawało skę przyjętym w te "wyższe" kręgi. Taki awansik społeczny przez korupcję.
- Żebyś wiedziała. - pokiwała radośnie głową Dułgaszko.
- Najczystsza wódeczka. - potwierdził Żmijewski, ten idiota.
- Co na to dyrekcja? - zaciekawiłam się.
Amelia o mało nie udusiła się ze śmiechu.
- Co takiego powiedziałam?
- Nic, nic.- wydusiła.- Wyobraź sobie, że to właśnie kadra przynosi alko. - powiedziała, kiedy w końcu się opanowała.
- Jaja sobie robisz.
- Niestety.- wtrącił się Edmund, z miną, jakby dopiero co obliczył ile to 2+2 bez użycia kalkulatora. - Chociaż, bądź co bądź to dziady.
- No dziady! Rozpijają młodzież, a potem mówią, że jesteśmy zepsutym pokoleniem.- wydęłam wargi.
Amelia znów zaczęła rechotać.
Stwierdziłam, że chyba ma wtyki i skąbinowała procenty przed właściwą zabawą.
- Nie, Melisa.- Zamoyski uśmiechnął się rozbawiony. - To znaczy, profesorowie ze Żwirkową i Dobrzycką na czele to dziady, tak, ale chodziło mi o święto. - sprostował.
- Co. - wyrwało mi się.- Dziady ? Tak się nazywa święto?
Zgodnie przytaknęli.
- Polega na...
- Nic nie mów. Nie chcę wiedzieć. - powstrzymałam chłopaka. - Alkohol od profesorów. - wydukałam pod nosem. - Muszę usiąść. To za dużo idiotyzmu jak na jeden raz.
***
- Czemu nie mogli zapalić jakiegoś marnego ogniska po drodze, albo puścić świetlików? Mamy się pozabijać w tych ciemnościach? - narzekałam. - AAAAA!
- Co znowu? - jęknęła Amelia, która wyraźnie miała dość mojej ekspresyjności.
- Korzenie. - odparł za mnie Edmund.
- Laska, ty problemy masz. Idź się leczyć. Co ci mogą zrobić korzenie? - warknęła Dułgaszko.
- Em, no bo ja wiem? Mogę się o nie potknąć i upaść i się połamać? Albo rozwalić sobie twarz? W sensie, ty jakbyś upadła, to nie miałabyś czego żałować, no ale ja miałabym problem.
- Ta, z czym niby?
- Żal byłoby mi utraconego piękna.
Amelia zatrzymała się i zaczęła paskudnie rechotać, przez co wszyscy którzy nas mijali patrzyli się na nas jak upośledzonych.
- Meliska, kto ostatnio truł mi, że potrzebuje operacji plastycznej? - zapytała dziewczyna.
- Nie wiem. Żmijewski? - uśmiechnęłam się, a do uchachanej Amelki dołączył Edmund.
Z tym, że on śmiał się w sposób ładny, a nie jak dusząca się żaba skrzyżowana z naćpaną świnią z Czarnobyla.
- Nie, dziecko drogie. Ty zabijałaś moje chęci do życia tymi swoimi operacjami, bo "wyglądasz jak przetrawione odchody pani Dobrzyckiej", a teraz twierdzisz, że miałabyś czego żałować?
- Zdania nie zmieniłam, ale w porównaniu do ciebie, miałabym i tak mnóstwo do żałowania. - oznajmiłam, ruszając z tłumem do cerkwi.
- Szmata! - wrzasnęła za mną Amelia.
Edmund i Żmijewski, którzy szli zaraz za mną prychnęli rozbawieni, zupełnie nie wiem czemu.
- Panno Dułgaszko! - doszedł nas głos dyrektorki Grażynki. - Co to za słownictwo! I kogóż to nazywasz w ten prostacki sposób?! - zdenerwowanie Żwirkowej było czuć na kilometr, tak samo jak kłopoty Amelii, gdyby przyznała się kogo wyzwała.
- Filomenę. - odparła zamiast tego.
- Oh. To nie ma problemu. - odpowiedziała Żwirek i po prostu poszła dalej.
- Co to miało być? - zmarszczyłam brwi.
- Logika pani Grażynki. - powiedzieli jednocześnie moi trzej towarzysze.
- Zapewniam cię, gdybym powiedziała, że to do ciebie się darłam miałabym tak duże problemy jak syn obecnego Ministra długi.
- Kocham być Mieszczerykowską. - uśmiechnęłam się. - A teraz chodźmy się upić!
- Nie będziemy pić tego alkoholu, tylko go palić. - zgasiła mnie blondynka.
- Marnotrawstwo. - skomentował Żmijewski.
Malwy kwitną lipcu,
Fiołki kwitną w maju,
Gdyby się ktoś pytał -
WYJECHAŁAM Z KRAJU
Amen.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top