Prolog, którego nie należy pomijać :)


Czasem, kiedy nachodzi mnie wizja przeszłości pytam sama siebie jak to się stało? Siedząc przy oknie zapatrzona w krople deszczu spływające leniwie po szybie, czekam aż ON wreszcie przyjdzie.

Mijają długie godziny nim zza mgły otaczającą ten stary dworek, który stał się moim więzieniem, da się zauważyć migotliwy blask przełamanego zaklęcia. Mgła się wycofuję i przez jedną króciuteńką chwilę jestem w stanie dojrzeć, co się za nią kryję. Widok wzgórz i odległego przy kościelnego cmentarza szybko przysłania mi barczysta postura potwora, którego jestem zmuszona nazywać moim mężem. Z niepokojem patrzę jak przechodzi przez zaniedbany ogród i powoli kieruję się w stronę wejścia. Wiem, że powinnam wstać i powitać go przy drzwiach, tak jak tego ode mnie oczekiwał i wiem, że jeśli tego nie zrobię znowu znajdzie sposób by mnie za to ukarać. Ale po raz kolejny ta odrobina oporu, która jeszcze we mnie pozostała bierze górę. Zostaję, więc na swoim miejscu i przypatruję się tępo mojej prawej dłoni, która jest przysłonięta czarną koronkową rękawiczką. Robi mi się niedobrze...

Jednocześnie słyszę jego ciężkie kroki, gdy nie ubłagalnie wchodzi po schodach, przystaję i czeka przed drzwiami jakby czekał na moje pozwolenie. Nie słysząc go, otwiera drzwi do biblioteki i przystaje w nich obserwując moje zgarbione plecy, gdy nieudolnie próbuję go zignorować. Czuję jak przebiega mi po nich zimny dreszcz, gdy cały pokój wypełnia się zapachem świeżo rozkopanej ziemi. Tak.. Garin zdecydowanie roztaczał wokół siebie woń świeżo rozkopanych grobów. Zawsze.

Staram się nie zerkać na niego, gdy przyklęka przy mnie i unosi do ust moją prawą dłoń i całuję ją delikatnie, starając się przy tym pochwycić moje spojrzenie. Od wracam głowę niczym mała dziewczynka z trudem powstrzymując łzy cisnące mi się do oczu.

- Dzisiaj też zamierzasz się do mnie nie odzywać? – mruczy cicho.

- Wypuść mnie... Proszę – błagam go zduszonym przez płacz szeptem.

-Chociaż tyle – wzdycha.

Kolejny pocałunek nie sięga rąk a moich warg. I nie jest delikatny, a agresywny i zaborczy. Lekceważąc moje protesty bierze mnie na ręce i zanosi niczym księżniczkę do wspólnej sypialni. Układa na łóżku i zaczyna robić to, do czego jako mój mąż ma prawo. I nie robi tego szybko. Wręcz przeciwnie, przeciąga każdą pieszczotę do granic możliwości doprowadzając moje zdradzieckie ciało do szaleństwa. Sprawiając, że wbrew mojej woli zaczyna mi się to podobać i co gorsza, nieśmiało odpowiadać.

Gdy zmęczony wreszcie zasypia trzymając mnie mocno w swoich ramionach, czuję się potwornie. Staram się jakoś wykręcić z jego objęć, ale on odruchowo przyciska mnie do swojej klatki piersiowej.

Chcąc nie chcą jestem zmuszona trwać w jego niedźwiedzim uścisku wdychając jego zapach. Podnoszę odrobinę głowę i przyglądam się jego mocno zarysowanej szczęce, wydatnych wargach i przydługim czarnym kosmykom włosów, które opadają na jego twarz nadając mu na pozór chłopięcy wygląd.

Z irracjonalnego dla mnie powodu unoszę dłoń i odgarniam mu te niesforne kosmyki, przez co on uśmiecha się delikatnie przez sen i ukrywa nos w moich włosach sprawiając tym samym, że jeszcze bardziej przylegam do jego ciała. Dzięki temu jestem w stanie wyczuć jego twarde niczym kamień mięśnie wyrobione przez długoletnią pracę fizyczną.

Wzdycham cicho i zamykam oczy. Ciekawe czy gdybym nie była jego więźniem to czy mogłabym być z nim szczęśliwa?

Chwilę potem zasypiam otoczona zapachem świeżo rozkopanej ziemi...

Jeszcze nie tak dawno mieszkałam w niedużej wiosce oddalonej o niecałe dwa dni drogi od stolicy. Nie znajdowała się ona przy głównym traktacie, przez co nie wielu podróżnych wiedziało o jej istnieniu. Ukryta pomiędzy moczarami a sosnowym borem nasza wioska - Pino, z powodu swojego trudnego położenia sprawiła, że jej mieszkańcy nie kwapili się do zajmowania się handlem ani prowadzeniem gospód czy oberży. Jedynie stary Flinch urządził w swojej stodole coś, co od biedy można by nazwać „karczmą", do której mężczyźni zaraz po pracy w polu szli, by napić się jego zaśmierdłego samogonu nim wrócą do domów. Ci z nich, którzy nie zajmowali się rolnictwem trudnili się wydzieraniem z lasu kolejnych terenów oddanych pod rolę poprzez staranne karczowanie wiekowych drzew. Jednak grunty pod sosnowymi lasami nigdy nie słynęły ze swoich urodzajnych gleb, przez co nigdy nie zdarzało się nam narzekać na zbyt obfite zbiory.

Moi rodzice byli nauczycielami. Do ich obowiązków należały starania by jak największa ilość wiejskich dzieci posiadła umiejętność pisania i czytania, dzięki którym mogły odmienić swój los i wyjechać do miasta w poszukiwaniu lepszego jutra. Jednak ich trud został zniweczony, kiedy przez nasz kraj przeszła fala śmiercionośnej zarazy. To zabawne, ale w naszej wiosce tylko oni zachorowali. Oboje umarli kilka dni po wystąpieniu pierwszych objawów. Udusili się własną krwią.

I tak mając siedem lat zostałam sierotą. Doktor, który był z moimi rodzicami w ostatnich chwilach ich życia obiecał im, że się mną zaopiekuję. Przyjął mnie po swój dach i starał się traktować mnie jak własną córkę.

Doktor Teodor Howkin był wysoki i chudy jak tyczka. Miał długi, haczykowaty nos, na którym zawsze nosił okulary w drucianych oprawkach. Przydługie szpakowate włosy wiązał starannie skórzanym rzemieniem by podczas przebywania u pacjentów nie wpadały mu w oczy. Ponadto w porównaniu do zwykłych mieszkańców Pino zawsze był ubrany schudnie i elegancko. I choć prawdę mówiąc nie był zbyt urodziwy, posiadał wykształcenie i dobrze płatną pracę, które sprawiły, że swego czasu poślubił prześliczną złotowłosą Mariell, która urodziła mu dwie córki. Hana była w moim wieku i przy tym była niemalże idealną kopią matki. Śliczna i urocza zawsze sprawiała wrażenie uśmiechniętego promyczka słońca, który samą swoją obecnością rozjaśniał szarą i nudną rzeczywistość. Druga córka - Erina miała jednak to nieszczęście, że odziedziczyła wygląd po swoim ojcu. Miała wiecznie ponurą twarz, którą starała się ukryć za cienkimi i wiecznie rozczochranymi włosami w odcieniu mysiego futerka. Jedynie oczy miała piękne. W kolorze głębokiej zieleni ze złotą obwódką.

W niedługim czasie ci ludzie zastąpili mi utraconą rodzinę. To przy nich dorastałam. Z nimi dzieliłam swoje smutki i radości. Wzloty i upadki. Byłam z nimi szczęśliwa.

Do czasu...





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: