XXXVII - Adam
Zamęt i bezład. Stres i gorączkowe analizowanie. Niezrozumiałe pytania przerażonego Tazamany. Staliśmy pośrodku dżungli. Czekaliśmy na ruch tych z półciężarówki. Gdzieś z tyłu dochodziły odgłosy kolejnych samochodów. Gros próbowała nawiązać łączność. Na próżno. Nie odpowiedział nikt z eskorty ani z bazy. Odbezpieczyliśmy broń. Przygotowałem granaty. Zdecydowałem: zostajemy w jeepie. Atakujemy przez otwory strzelnicze. Przewaga liczebna była po ich stronie, ale to my mieliśmy większe szanse. Pancerny samochód zapewniał doskonałą ochronę. W żaden sposób nie zdołają dostać się do środka. Rozkaz mógł być tylko jeden: zabijcie wszystkich bez wyjątku. Tylko wtedy będziemy mogli kontynuować misję.
Okrążyli nas. Ponad dwudziestu młodych mężczyzn. Zasłonięte twarze. Karabiny wycelowane w nasz pojazd. Przed moimi oczami obraz roześmianej Lilki z Alexandrem na kolanach. I słowa rozpoczynające atak. Grad kul. Huk wystrzałów. Kilkoro terrorystów runęło na ziemię. Nie przestawali. Odpowiadali z jeszcze większą zawziętością. Przerwa. Wymiana magazynków. Gros nie oddała ani jednego strzału. Ryknąłem na nią wściekle. Skurwiele prują w nas ile tylko mogą, a ona patrzy tak, jakby oglądała sztukę w teatrze. Wreszcie zareagowała. Wprawiła mnie tym samym w totalne osłupienie.
Wyciągnęła z kabury na kostce niewielki pistolet. Nie mieliśmy takiego w wyposażeniu. Odbezpieczyła. Wycelowała w koronowaną głowę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top