XXXVI - Lila

Gdy zamilkłam wydarzania potoczyły się błyskawicznie. Tłum ożywił się. Zewsząd słyszałam obelgi. Estko zdębiał. Nie reagował na popychających go ludzi. Znów jakieś przekleństwo. Ktoś uderzył Alana w twarz. Oprzytomniał. Masa demonstrujących gęstniała wokół mnie. Utrudniali mi ucieczkę. Tkwiłam nadal w tym samym miejscu, zablokowana przez oburzonych ludzi. Krzyki nasilały się. Estko marnie odpierał ataki. Próbowałam wydostać się z ulicy. Policjanci ruszyli do najbardziej aktywnych. Jakiś mężczyzna szturchnął mnie tak mocno, że straciłam równowagę. Upadłam. Nikt mnie już nie zauważał. Próbowali mnie omijać, ale marnie im szło. Podreptali palce u dłoni. Szturchali kolanami prosto w twarz. Podniosłam się lekko. Nie na długo. Ktoś naparł na moje plecy i znów runęłam na kolana. Gromada ludzi wciąż wymierzała sprawiedliwość Estko. Zwolennicy wstawiali się za nim, ale tylko pogorszyli sprawę. Agresorzy obrali nowe cele. Zamieszki wzmagały się. Dźwignęłam się na nogi, gdy wokół mnie nieco się rozluźniło. Policja nie radziła sobie najlepiej. Nie podejmowali drastycznych kroków. Ruszyłam w kierunku włazu do burzowca. Wolno przesuwałam się, ale najważniejsze, że pozostawałam w ciągłym ruchu. Przepychałam się łokciami. Parłam do przodu. I wtedy usłyszałam z ust Alana Estko słowa, które sprawiły, że na parę sekund zamieniłam się w słup soli:

– Parszywe świnie! Ignoranci! Jak możecie atakować Obrońców Pokoju, skoro to Arte et Marte sprowadza na Polskę zamęt, bezład i terroryzm!

Zaraz potem Arte et Marte pokazało, co to zamęt i bezład.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top