XXXIX - Adam

– Angela, odłóż broń.

– Nie.

– Siedzimy w opancerzonym samochodzie. Nic nam nie grozi. Nie musisz zabijać króla, żeby terroryści odczepili się od nas.

– Nic nie rozumiesz.

– Rozumiem. Przestań tylko w niego celować. Poradzimy sobie z tymi na zewnątrz. Nie dopadną nas.

– Adam, nic nie rozumiesz. Jestem jedną z nich.

Wyszlibyśmy z tej potyczki zwycięsko, gdyby nie przeniknęli do środka.

Nie udało się. Przegraliśmy.

Gros odblokowała wszystkie drzwi. Zamaskowany terrorysta w mgnieniu oka mnie rozbroił. To samo zrobili z Romanem i Konradem. Starałem się zachować spokój. Roman też. Ale Konrad... W akcie desperacji zaatakował Gros. Zdążył tylko podnieść na nią rękę. Czterech terrorystów podziurawiło jego ciało. Bezradnie musiałem się temu przyglądać. Młody sierżant Litman patrzył martwymi oczami na pochylającą się nad nim Angelą. Nie zdradzała żadnych emocji. Dumna jak paw podeszła do Tazamany i osobiście założyła plastikową opaskę zaciskową na jego dłoniach. Uśmiechała się szyderczo. Nic nie mówiła. Nie patrzyła na nas. Trzymała się planu. Wsiadła razem z królem do jednego z pojazdów. Zostaliśmy sami wśród bandy nieobliczalnych terrorystów.

Naraz ujrzałem przed sobą karabin. A potem zapadła ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top