XXXII - Lila


– Nie chwal dnia przed zachodem słońca – upomniałam Batorego, który właśnie stwierdził, że wszystko idzie zgodnie z planem i niczym nie musimy się przejmować. On rzeczywiście nie musiał, bo nie ujrzał przed chwilą członka swojej rodziny. Julian i jego koledzy ustawili się naprawdę blisko zejścia do burzowca. Może gdy tłum będzie wystarczająco gęsty, nie zauważy mnie? Nadziej matką głupich. Rozpozna mnie nawet w tej charakteryzacji. Byłam o tym przekonana. Nie mogłam jednak nic z tym zrobić. Nie przyznam się Igorowi i Natanowi, że kilkanaście metrów od nas stoi sobie jak gdyby nigdy nic brat mojego męża. Odsunęliby mnie od akcji; nie przez obawę, że mnie zidentyfikuje, bo w to tylko ja wierzyłam, ale przez to, że Julian będzie mnie rozpraszał i dezorientował. Nie mogłam pozwolić, żeby tak długo wyczekiwana przeze mnie operacja przeszła mi koło nosa. Wystarczy poczekać, aż tłum zgęstnieje, co nastąpi niebawem, szybko zrobić swoje nie zwracając uwagi Juliana i schować się w burzowcu. Prościzna.

– Do wkroczenia pozostało pół godziny – obwieścił Mittleton. Zapadła grobowa cisza.

– Wenus? – Zwrócił się do mnie Batory.

– Słucham.

– Pytałem czy ustalenia pozostają niezmienne.

Kiedy pytał? Nic nie słyszałam.

– Nie zmieniamy ustaleń w trakcie trwania akcji, gdy nie zachodzi taka potrzeba – odparłam automatycznie.

– Pomyślałem, że ten wóz strażacki trochę wszedł nam w paradę i w związku z tym...

– Powiedziałam, że nic nie zmieniamy. Strażacy w żaden sposób nie pokrzyżowali naszych planów. Nie dekoncentrują mnie, a tym bardziej w niczym nie przeszkadzają.

Modliłam się, żeby tak pozostało do samego końca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top