XXVII - Adam

Nie miałem się czego bać, a mimo to wewnętrzny niepokój wciąż nie pozwalał mi zasnąć. Ochrona króla jawiła się jako banalne, nudne i szczegółowo zaplanowane działanie: trzymać się blisko władcy, obserwować, strzelać do wszystkiego, co rzuca choćby cień podejrzenia. Nie potrafiłem znaleźć racjonalnego wytłumaczenia dziwnego zdenerwowania, które we mnie siedziało. Po raz drugi tej nocy wyszedłem na zewnątrz. Niebo rozświetlały gęsto usiane gwiazdy. Trochę inne niż te nad Polską. Trochę obce.

Wróciłem pamięcią do jednego z pierwszych wieczorów, które spędziłem z Lilką. Od samego początku nie zapowiadało się na romantyczną randkę, bo miałem już w planach mecz hokeja z kolegami. Poprosiłem, żeby pojawiła się na lodowisku po rozgrywkach, ale ona upierała się, że chętnie zobaczy zmagania żołnierzy na lodzie. Nie musiała mnie długo przekonywać. Wyobrażałem sobie jakie zrobię na niej wrażenia pędząc na łyżwach i raz po raz zdobywając punkty. Zawsze angażowałem się bardziej niż to konieczne i dlatego na lodzie prezentowałem się najlepiej ze wszystkich zawodników, a przecież kobiety uwielbiają wielkich sportowców. Okazało się jednak, że obecność Lilki na trybunach przyniosła efekt odwrotny niż oczekiwałem. Zamiast mnie zmotywować, sparaliżowała mnie. Po kilkunastu minutach gry nadal nie wprowadziłem krążka do bramki, a w drugiej tercji, przez własną nieuwagę, przeciwnik tak mocno grzmotnął mnie kijem w piszczel, że musiałem opuścić pole gry. Widziałem, że Lila z trudem zachowuje powagę. Obiecała, że wyposaży mnie w profesjonalne ochraniacze, bo te piłkarskie w ogóle nie nadają się do hokeja. Jakbym tego nie wiedział. Obawiałem się, że nie wytrzyma do końca meczu, że rzuci jakąś durną wymówkę i popędzi do domu zostawiając ofiarę losu, z którą się umówiła. Jakie było moje zdziwienie, gdy zapytała gdzie pójdziemy, gdy ostatnia tercja dobiegnie końca. Zapomniałem języka w gębie, a ona potraktowała to jako subtelną odmowę z mojej strony z uwagi na kontuzję. Zaproponowała, że odprowadzi mnie do mieszkania. Przytaknąłem, bo nic innego w tamtej chwili nie przychodziło mi do głowy. Szliśmy żółwim tempem patrząc w górę, na niebo. Żadna chmura nie przysłaniała gwiazd. Świeciły tak intensywnie jak teraz. Jesienny wieczór był dość chłodny, więc Lilianka przylgnęła do mnie, żeby nie zmarznąć. Mógłbym z nią wtedy obejść całe miasto. W międzyczasie zdążyłem zapomnieć, że zbłaźniłem się przed nią, że noga wciąż boli i boli, że zagrałem najgorszy mecz w życiu. Spacer i chwile spędzone w moim mieszkaniu wszystko mi wynagrodziły.

– Co pan robi tu o tej porze, poruczniku? – Z naprzeciwka zbliżył się do mnie generał Kus.

– Nie mogę spać.

Ustawił się obok mnie i tak jak ja dłuższą chwilę spoglądał na gwiazdy.

– Obce niebo... Tęsknisz za żoną i synem – stwierdził pewnie. – Znam to. Szczególnie trudno mi było właśnie kilka miesięcy po ślubie i po narodzinach dzieci. Teraz jest trochę łatwiej. Nie możesz jednak stać tak tutaj przez połowę nocy. Jutro musisz mieć jasny umysł. Zgłoś się do punktu medycznego po tabletkę na sen. To rozkaz, poruczniku. Miłych snów.

Jeszcze raz zadarłem głowę. Niebo nie wydawało mi się już takie wspaniałe. Było obce i tylko wzmagało tęsknotę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top