XVII - Adam

Jechaliśmy w milczeniu. Po obu stronach wąskiego szlaku, do którego nie pasowało określenie „droga", rozciągał się las deszczowy. Wilgotny, mglisty, bujnie zielony i uderzająco piękny. Starałem się odegnać od siebie pokusę podziwiania niezwykłego, afrykańskiego życia i skupić się tylko na prowadzeniu auta. Obserwowanie gąszczu należało do reszty ekipy, lecz z każdym kolejnym kilometrem coraz trudniej było mi im zaufać. Rozpraszali się, zaczynali przysypiać, przecierać oczy. Upał w połączeniu z niebotyczną wilgotnością powietrza powoli nas pokonywał. Miałem wrażenie, że waga mojego oporządzenia wzrosła o co najmniej kilka kilogramów za sprawą przemoczonego mgłą i potem munduru.

– Wszystko gra? – Rzuciłem pytanie w przestrzeń.

– Musi, panie poruczniku – krótko skwitował Soyka, najbardziej przytomny z drużyny.

– A jak z tyłu? – Zerknąłem we wsteczne lusterko.

– W najbliższej okolicy nie ma nic niepokojącego – zdał raport Mazur.

– U mnie też wszystko okej, poruczniku – potwierdził Kiluk.

Angela nie odezwała się. Pustym wzrokiem patrzyła gdzieś w dal.

– Gros! – Krzyknąłem bez ostrzeżenia. Roman Soyka siedzący obok mnie aż się wzdrygnął.

– Słucham, panie poruczniku.

– Skup się. Mamy robotę do wykonania.

– Tak jest, panie poruczniku.

– Zauważyłaś jakieś oznaki działalności Pandemonium?

– Czy pan naprawdę jest przekonany, że potrafimy dojrzeć cokolwiek w tej cholernej dżungli? Pot leje się nam do oczu, mundur klei się do skóry, a płuca nie pompują wydolnie powietrza. Nasza armia w ogóle nie przygotowała nas na afrykańskie warunki, a wymaga cudów. Jak mamy być skuteczni, skoro nie nadajemy się do pracy na tym kontynencie?

– Chcesz zdezerterować?

– Nie, ale poważnie zastanawiam się nad tym, co ja właściwie tutaj robię.

– Pocisz się szybciej niż harujący koń – palnął Bruno Kiluk.

Cała załoga uśmiechnęła się pod nosem.

– To naprawdę kiepski żart – żachnęła się Angela. – Naprawdę nie podzielacie mojego zdania? Wojsko schodzi na psy.

Z wrażenia aż szarpnąłem kierownicą. Rzuciło nami w prawą stronę.

­– Alfa, co się stało? Odbiór. – Z krótkofalówki wydobył się głos Marasa. Jego ekipa podążała kilka metrów za nami.

– Przepraszam. Jakiś zwierz przebiegł nam drogę – sprzedałem kłamstwo. – Bez odbioru. Kapralu, dostajesz pierwsze i ostanie oficjalnie ostrzeżenie. Następnym razem wystosuję oficjalną naganę. Dotarło?

– Tak, panie poruczniku.

– Możesz złożyć rezygnację, gdy wrócimy do Polski, ale teraz jesteś ważną częścią naszego oddziału. Każdy z nas liczy na twoje wsparcie. Rozumiesz jak wielka odpowiedzialność na tobie ciąży?

– Tak. Musimy dbać o siebie nawzajem.

– Otóż to. A teraz wracaj do swojego zadania i nie mów nic więcej poza tym, co może uratować nam skórę.

Zagęściłem atmosferę. O to chodziło. Teraz wszyscy skoncentrują się na tym, do czego zostali oddelegowani. Potrzebowałem każdej pary bystrych oczu, bo zbliżaliśmy się do obszaru zajmowanego przez plemię Senongo.

– Jeszcze siedem kilometrów i znajdziemy się w centrum tubylczej wioski – ostrzegłem.

– Skoro przejeżdżamy przez centrum, może skoczymy coś przegryźć do Maka? – Wesoło zagadnął Soyka.

Nagle coś zaczęło głośno chrabęścić gdzieś pod maską. Auto zwalniało. Zakląłem cicho. Brakowało nam jeszcze tylko awarii w środku buszu. Nie byliśmy gotowi na pieszą eksplorację tego typu terenu. Choć przygotowywano nas do działań w przeróżnych warunkach, mroczny tropikalny las nie jawił mi się jako nowa przygoda, lecz raczej jako podróż w jedną stronę. Musiałem zatrzymać samochód.

– Bravo, nasz wóz odmawia współpracy. Sprawdzimy co się dzieje. Nie wysiadajcie. Odbiór.

– Przyjąłem. Bez odbioru.

– Soyka, pójdziesz ze mną. Pozostali czekają na miejscach.

Ostrożnie uchyliłem drzwi i po raz pierwszy w czasie odbywania tej misji postawiłem stopę na terenie nienależącym do bazy. Okrążyło nas duszące powietrze. Zewsząd tysiącami dźwięków odzywał się do nas dziewiczy las. Roman pochylił się nad silnikiem, a ja jak urzeczony obserwowałem egzotyczne rośliny. Starałem się wśród nich dojrzeć coś, co by tutaj nie pasowało. Na próżno. Wtem do moich uszu doszedł odgłos otwieranych drzwi jeepa. Gros wyszła na zewnątrz.

– Chyba widzę... - zaczęła, ale momentalnie zamilkła i runęła na ziemię. Znalazłem się przy niej w ułamku sekundy. Z jej szyi wyciągnąłem drewnianą, ręcznie robioną strzałkę ozdobioną kolorowymi piórkami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top