XLVII (47) - Adam

Gwałtowna śmierć dwójki sadystów sprawiła, że stałem się nieco spokojniejszy. Tak już bywa podczas wojny – jedni giną, żeby inni mogli czuć się bezpiecznie. Nie nadsłuchiwałem już tak panicznie rozlegających się na zewnątrz kroków. Teraz zwiastowały one nadejście pielęgniarki z nowym opatrunkiem lub niewielkim posiłkiem. Dostałem nawet czyste ciuchy. All inclusive. Angela dotrzymała słowa, mimo tego wciąż nie dawałem wiary jej zapewnieniom o przypadkowości tortur. Chciałbym móc wejść w jej głowę i poznać wszystkie jej szalone i niewytłumaczalne myśli.

Trzask otwieranych drzwi przywrócił mnie do rzeczywistości. Tym razem nie ujrzałem żadnej ze znajomych pielęgniarek, lecz słusznej postury Erymalijczyka. Powiedział coś do mnie po swojemu i wykonując jeden sus doskoczył do mnie. Natychmiast przyjąłem wojowniczą postawę. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Łamanym angielskim obwieścił, że chce mnie stąd wyprowadzić. Mocno chwycił mnie za ramię i dość stromymi schodami wyszliśmy na zewnątrz. Oślepiło mnie światło. Zamrugałem kilkakrotnie czekając, aż źrenice przywykną do innego oświetlenia. W piwnicy nie było ani jednej żarówki, więc jasnością cieszyłem się tylko wtedy, gdy ktoś mnie odwiedzał. Wydawało mi się, że całą wieczność zajęło mi ujrzenie otoczenia, którego i tak nie mogłem dokładnie zlustrować, bo po chwili znaleźliśmy się w jakimś budynku. Krążyliśmy po nim dobrą chwilę. Ledwo zapamiętałem wszystkie zniszczone korytarze. W końcu osiłek wprowadził mnie do pomieszczenia na piętrze. Wewnątrz stali Roman Soyka i król Tazamana – nieco wymizerowani, ale wciąż żywi.

– Wyprowadźcie ich – zarządził kobiecy głos.

Wszystko potoczyło się tak szybko, że żaden z nas nie zdążył wypowiedzieć choćby jednego słowa. Do towarzystwa została mi tylko ona.

– Chciałam, żebyś ujrzał ich na własne oczy, bo moje słowa niewiele dla ciebie znaczą. Okropnie nad tym ubolewam, ale potrafię zrozumieć.

Angela stała przy niewielkim, okrągłym stoliczku z alkoholem i mieszała drinka.

– Czego się napijesz? – Odwróciła się przez ramię.

– Obejdzie się.

– Och, daj spokój. Będziesz się na mnie obrażał jak dziecko? Jesteśmy dorosłymi, odpowiedzialnymi ludźmi. – Mimo odmowy z mojej strony, sięgnęła po druga szklankę.

Znajdowaliśmy się w jakimś opuszczonym domu. Tak przynajmniej przypuszczałem. Obdrapane ściany, wybite szyby, zniszczona podłoga wskazywały na to, że budynek miał lata świetności za sobą. Wyposażenie było minimalne, ale nowoczesne. Nie pasowało do surowego stanu obiektu.

– Proszę. – Wręczyła mi drinka, po czym rozsiadła się na kremowej kanapie ze skóry. – Usiądź, bo dłużej sobie pogaworzymy. Jesteśmy w letniej rezydencji poprzedniego premiera Erymalii – wyjaśniła, gdy spostrzegła, że rozglądam się wokoło. – To pomieszczenie było jego gabinetem. Tak dobrze je urządził, że nic tu nie zmieniałam.

Premier Erymalii, Kofi Kaleb, dwa lata temu zginął z rąk terrorystów z Pandemonium. Kilkoro ludzi ostrzelało jego letnie domostwo. Martwego Kaleba znaleziono przy biurku. Tuż przed śmiercią pisał przemówienie, które miał wygłosić trzy dni później w siedzibie ONZ.

Ściany nadal nosiły ślady po kulach, a tapicerka fotela przesiąknięta była krwią premiera.

– Kofi Kaleb mógł jeszcze wiele zdziałać na rzecz pokoju w Erymalii – podzieliłem się z Gros swoją opinią.

– Moim zdaniem obecny premier radzi sobie dużo lepiej.

Ponieważ przymyka oko na Pandemonium. Można stwierdzić jeszcze śmielej – jest ich sojusznikiem. Wie o tym cały świat, ale niewiele możemy zrobić. Nikt z zewnątrz nie może ingerować w politykę państwa, choć uważam to za największą bzdurę jaką kiedykolwiek wymyślono. Nie można przecież ot tak porzucać jednego ze sposobów przyspieszenia zakończenia wojny. Tym doskonałym ruchem Ekwumene Mbawe utarł nosa mocarstwom. Wciąż pnie się w górę. Wciąż umacnia w Erymalii swoją pozycję. Wciąż pokazuje, że jest bystrzejszy, a my zamiast uniemożliwiać mu kolejne działania, analizujemy dlaczego jego następny ruch został realizowany tak sprawnie i bezbłędnie.

– Nie wrócisz już do lochów – Angela zmieniła temat. – Przydzielę ci jakiś pokój po Kalebie. Zanim jednak przejdę do sedna naszego spotkania, chcę, żebyś coś obejrzał.

Otworzyła laptopa, który leżał na stoliku między nami. Włączyła odtwarzanie i odwróciła go w moją stronę. To, co wyświetliło się na ekranie zmroziło mi krew w żyłach.

– Jesteśmy przedstawicielami Fundacji Sztama...

Dalej nie słuchałem. Cała uwagę poświęciłem swojej żonie i synkowi. Stała przed naszym domem. Wiosenna aura pomogła mi wysnuć wniosek, że to bardzo aktualne nagranie. W pewnym momencie kamera zbliżyła się do nosidełka z Alexem. Czyjaś ręka umieściła obok niego niedużą ulotkę.

– Słodki bobas.

– Do rzeczy.

– Co to ma być, do kurwy nędzy?!

Cisnąłem szklanką o ścianę tuż przy głowie Gros. Odpowiedziała natychmiast. Wyjęła z kieszeni pokaźny nóż myśliwski. Przystawiła mi go do gardła.

– Oglądaj do końca.

Odsunęła broń od mojej szyi. Trzymała ją jednak w gotowości. Powróciłem do wpatrywania się w laptopa. Perspektywa obrazu uległa niewielkiej zmianie. Zdaje się, że teraz widziałem obraz z innej kamery. Ludzie poza kadrem nadal gadali o jakiejś fundacji. Nagle Lila spojrzała wprost w obiektyw. Do tej pory wdawało mi się, że nie ma pojęcia o tym, że jest nagrywana. Mogło być jednak tak, że po prostu unikała obiektywu. Kilka sekund później dała mi odpowiedź. Postawiła zakupy na chodniku. Mówiła coś o płaszczu i guzikach. Nagle sięgnęła dłonią prosto do kamery. Filmik urwał się.

– Intrygujące, prawda? Jak twoja żona zdołała dojrzeć tak minimalistyczny i profesjonalny sprzęt? Wiem, że pracuje w Polskiej Organizacji Zwiadowczej i bez względu na zajmowane stanowisko zwraca uwagę na to, co umyka zwykłym śmiertelnikom, ale nie chce mi się wierzyć, że siedząca za biurkiem analityczka byłaby w stanie przejrzeć tamtych ludzi.

Gros usiadła obok mnie. Nóż obracała w dłoniach.

– Uprzedzę niektóre twoje pytania. – Głośno zatrzasnęła ekran komputera. – Nie był to przekaz na żywo. Nagranie ma jakieś dwie godziny. Nie wysłaliśmy do niej członków Pandemonium, tylko autentycznych wolontariuszy Fundacji Sztama, którzy w ten sposób odwdzięczyli się nam za spory datek na ich konto. Liliana i Alexander są bezpieczni. Na razie nie musisz się martwić, ale ich spokojne życie zależy teraz od ciebie.

Uczucie chłodu przeminęło. Teraz gotowało się we mnie. Pustkę w głowie na zmianę zastępowały pędzące pytania, obawy i czarne wizje przyszłości.

– Ty pierdolona szmato.

– Tylko bez wyzwisk – uniosła się. – Załatwmy to jak cywilizowani ludzie.

– Niczego nie będę z tobą załatwiał.

– Czyżby?

Złapała mnie w swoje sidła. Zarobiła to doskonale. Nie mogłem się jej przeciwstawić, bo ucierpiałaby moja rodzina. Z więźnia stałem się niewolnikiem.

– Kiedyś role się odwrócą – stwierdziłem przekornie.

– Nie liczyłabym na to. Przechodzimy do interesów?

– Tylko jeśli zapewnisz mnie, że już nikt więcej nie zbliży się do mojej żony i syna.

– Od kiedy wierzysz w moje obietnice?

– Jeśli mamy zostać wspólnikami, to powinniśmy sobie ufać, prawda? – Chciałem dać jej do zrozumienia, że dołączę do niej bez najmniejszego słowa sprzeciwu. Z resztą, nie miałem innego wyjścia.

– Zaczynasz rozumieć. Brawo! Wiedziałam, że film z Lilianą i Alkiem poruszy twoje serce i skłoni cię do podjęcia słusznej decyzji. Nareszcie jesteś po dobrej stronie.

– Jakie masz wobec mnie zamiary, Gros? – Spytałem, bo wysłuchiwanie patetycznych słów przyprawiało mnie o mdłości.

– Najprościej mówiąc, jesteś kluczowym człowiekiem w misji, którą planowałam od jakiegoś czasu.

– Jakie zadanie muszę wykonać?

Wyobrażałem sobie jak Angela wrabia mnie w zabicie Tazamany albo w egzekucję rodziny jakiegoś ważnego przeciwnika Pandemonium. Po głowie chodził mi też zamach, w którym miałabym stracić życie. Dlatego to, co usłyszałem wydało mi się wręcz śmieszne.

– Przewieziesz z Konga do Erymalii ważny transport.

– Transport? – Powtórzyłem jak półgłówek.

– Tak. Z moich informacji na twój temat wynika, że potrafisz prowadzić ciężarówkę

– No tak.

Ważny transport... W jednej chwili moja ulga zniknęła. Pandemonium planuje przemyt wojowników z Konga. To nie mogło skończyć się dobrze.

– Doskonale więc poradzisz sobie na kilkuset kilometrowej trasie.

– Jeśli mam wejść w ten układ, muszę znać więcej szczegółów – postawiłem warunek, choć nie miałem teraz żadnych praw. – Przede wszystkim: co to za ładunek?

– Spokojnie. Wprowadzę cię tak dokładnie, jak każdego, kto będzie brał w tym udział. Od tego przecież zależy powodzenie całej misji, a porażki nie biorę pod uwagę. Za kilka dni przewieziemy cię do Konga jako ważnego dowódcę sprzymierzonych wojsk. W Kongu spotkasz się z człowiekiem, od którego przejmujesz transport. Szczegóły poznasz na miejscu. Wsiadasz do ciężarówki i jedziesz zgodnie z ustawioną nawigacją. Najbardziej newralgiczny moment przewidujemy na granicy. Celnicy na pewno będą chcieli przetrząsnąć cały wóz. Wtedy będziesz starał się im to wyperswadować. Powiesz im, że przewozisz środki opatrunkowe, narzędzia medyczne i lekarstwa, które przekazał kongijski rząd na rzecz stacjonujących wojsk. Jeśli to nie poskutkuje, spróbujesz ich przekupić. Musisz być bardzo przekonujący, bo jeżeli zawiedziesz, ktoś znów odwiedzi twoją rodzinę.

– Co to za ładunek? – Ponowiłem pytanie.

– Zwierzęta.

Nielegalny handel zagrożonymi gatunkami roślin i zwierząt miał się w Afryce bardzo dobrze. Można dorobić się na nim fortuny. Zyski z tej działalności są porównywalne do przychodów biznesów narkotykowych. Europejczykom trudno jest to pojąć. Po co komu martwy goryl albo tygrys? We wschodniej Azji i Afryce ludzie przypisują im nadzwyczajne właściwości: żółć niedźwiedzia stosują na krótkowzroczność, tygrysie kości uważają za lek na wirusa HIV, a ich tłuszcz – za środek na wszystkie problemy ze skórą. Sproszkowany róg nosorożca kosztuje tyle, co kokaina i uznawany jest za lekarstwo na raka, potencję i gorączkę.

Jeżeli Pandemonium znajdzie się w ich posiadaniu całej ciężarówki cennych gatunków zwierząt, ich możliwości finansowe osiągną niewyobrażalne sumy.

– Dlaczego milczysz? – Spytała Angela po długiej chwili moje zadumy. – Uważasz, że nie wiemy, co robimy inwestując w dziką zwierzynę?

– Przeciwnie. Doskonale zdaję sobie sprawę, ile na niej zarobicie.

– Oczytany człowiek – pochwaliła mnie. – Lubię z takimi pracować.

Pozostało jeszcze jedno ważne pytanie.

– Co szykujesz dla króla i Soyki? Jaka jest ich rola w tym przedsięwzięciu?

– Jednocześnie żadna i ogromna. Będą motywować cię do posłuszeństwa. Jak Liliana i Alex. Skoro wiesz już, dlaczego utrzymywałam się przy życiu, odprowadzę cię do twojej nowej miejscówki. Nie zostaniesz zamknięty ani przywiązany. Wiem, że nie uciekniesz. Jeśli spróbujesz coś kombinować – czubek noża Angeli wylądował przy mojej tętnicy szyjnej – wyślę do twojej rodzinki kilku bardzo skutecznych ludzi. Dopilnuję, żebyś obejrzał relację na żywo z tego spotkania.

– Dlaczego do nich dołączyłaś? – Zapytałem, zaskakując samego siebie. – Lubujesz się w przemocy? W psychicznym znęcaniu się nad ludźmi? W poczuciu wyższości, które osiągasz wzbudzając w innych strach?

Stała bardzo blisko. Czułem przyspieszony oddech na swojej twarzy. Mocniej wbiła nóż w moją skórę, ale zaraz go cofnęła. Przecież byłem jej potrzebny. Podeszła do okna i wpatrywała się w powoli zapadający zmierzch.

– Naprawdę sądzisz, że kierują mną takie pierwotne instynkty? Mam dużo lepsze powody. Ufam w misję Pandemonium.

– W misję terrorystów zabijających niewinnych ludzi na całym świecie, tylko po to, aby ci, którzy ocaleli bali się wyjść na koncert albo mecz?

– Czemu tak to upraszczasz? – Oburzyła się. – Pandemonium to ludzie, którzy świetnie planują i zarządzają. Potrafią przewidywać i wyciągać wnioski. Chcą wprowadzić ład na świecie. Powinieneś być dumny z tego, że możesz brać w tym udział.

– Terroryści wyprali ci mózg.

Szybkimi ruchami rozmasowała sobie kark.

– Nie chcę wchodzić w tę dyskusję. Chodźmy. Późno już, a mnie należy się odpoczynek.

Definitywnie zakończyła nasza rozmowę. Nie próbowałem drążyć dalej. W końcu to, czym się kierowała nie miało dla nie większego znaczenia. Ważniejsze były jej czyny i plany. I zapewnienie bezpieczeństwa Liliance i Alkowi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top