XLV (45) - Adam
Zapleśniała piwnica stała się moim nowym „domem". Nie wiem jak długo mnie tu przetrzymywali. Dwa dni, dwa tygodnie, dwa miesiące... Odcięto mnie od rzeczywistości i to na dwojaki sposób. Pierwszy, bardzo prosty: zamknięcie w ciasnym pomieszczeniu bez okna, gdzie niemożliwe jest rozeznanie się w terenie. Drugi, nieco bardziej wyszukany – tortury. Dwoje ciemnoskórych, wychudzonych panów odwiedza mnie regularnie, umilając mi pobyt w tym bajkowym kurorcie. Wchodzą, robią to, co muszą zrobić i wychodzą. Słowem się do mnie nie odzywają. Pojawiają się co jakiś czas i cykl się powtarza. Zawsze rozpoczynają od waterbordingu. Później otwierają przesadnym, teatralnym gestem pokaźną skrzynkę z narzędziami. Wybierają sprzęt i ruszają do dzieła. Wybili mi trzy zęby, złamali dwa place, wwiercili się w moją stopę. Lubują się w upiększaniu mojego ciała nowymi bliznami.
Pod koniec ich odwiedzin krew i pot zdobią w dziwnym połączeniu podłogę i ściany. Nigdy za sobą nie sprzątają, więc wdycham opary tortur długo po ich odejściu. Gdy odór trochę zelżeje, pojawiają się ponownie, żeby tym razem wbić igły pod paznokcie. Nie wytrzymuję. Nie chcę dawać im chorej satysfakcji, ale nie daję już rady. Krzyczę tak, jak nie krzyczałem nigdy. Łzy same wylewają mi się z oczu. Moich oprawców to nie wzrusza. Z kamiennymi twarzami kończą swoje dzieło. Nawet ich nie pytam w jaki sposób mogę przerwać katusze. Gdyby chcieli uzyskać jakieś informacje, zapytaliby na początku. Ewidentnie są ludźmi od czarnej roboty. Przygotowują grunt dla kogoś innego albo... bawią się ze mną z czystej frajdy, co jest dla mnie o wiele gorszą opcją. Nie wiem jak długo będę w stanie dostarczać im rozrywki.
Leżałem skulony w kącie celi. Prezentowałem żałosny widok. Trząsłem się z zimna, bo nadal jedyną częścią mojej garderoby były slipy. Z licznych zranień i głębokich szram upływała życiodajna krew. Kurczowo trzymałem się za kciuka, którego niedawno złamali mi po raz drugi. Zbyt dobrze pamiętałem jak bolało poprzednie nastawianie, dlatego teraz tak trudno było mi zebrać się w sobie i wykonać ten jeden zdecydowany ruch. Zacisnąłem mocno oczy przywołując wspomnienia. Pociągnąłem. Zdusiłem w sobie pierwszy okrzyk, ale nie wytrzymałem długo. Z mojego gardła wydobył się wydłużony, żałosny jęk.
Szczerze nienawidziłem się za to, jak łatwo i szybko zmienił mnie pobyt w tym miejscu. Spróbowałem się podnieść. Nie zdążyłem nawet podeprzeć się ręką, gdy ktoś zaczął majstrować przy zamku drzwi. Wrócili. Położyłem się tyłem do wejścia, więc nie mogłem na nich spojrzeć. Wytężyłem słuch. Żadnego chlupotu wody w baniaku, za to lżejsze kroki. Odwróciłem głowę, żeby spojrzeć na drugą zmianę. Ujrzałem kogoś, o kim myślałem non stop, odkąd znalazłem się w tej piwnicy. Gros patrzyła na mnie współczująco. Dźwignąłem się na kolana, a potem powoli wstałem. Musiałem podeprzeć się o ścianę, ale mimo tego pokazałem jej, że tak łatwo jej ze mną nie pójdzie. Jeszcze dużo brakuje do tego, żeby mnie złamać.
– Co oni z tobą zrobili? – Zapytała retorycznie. Kilka razy wodziła wzrokiem od czubka mojej głowy po palce u stóp. Jawił się przed nią obraz nędzy i rozpaczy.
– Tylko to, co kazałaś im zrobić – odparłem, choć nie musiałem się odzywać.
– Adam... - Przerwała, jakby bała się wypowiedzieć kolejne słowa. Była doskonałą aktorką. – Tortury zadano ci omyłkowo. Tych dwóch niewydarzonych sk..synów pomyliło numer celi.
Nie wystarczyło mi sił ani na śmiech, a ni na łzy. Nie spuszczałem oka z Angeli, żeby nie przegapić gestu zdradzającego, że pogrywa sobie ze mną.
– Myślisz, że ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie? – Spytałem obojętnie. Nie obchodziły mnie jej tłumaczenia. I tak nie wierzyłem w choćby jedno jej słowo.
– Myślę, że ma. – Wyszła na korytarz i skinęła na kogoś. Weszła z powrotem i stanęła obok mnie. Zdecydowanie zbyt blisko. Spróbowałem odsunąć się, ale wymagało to ode mnie więcej wysiłku niż przypuszczałem. – Teraz możesz odwdzięczyć się za to, co ci zrobili. – Angela w przyjacielskim geście położyła dłoń na moim ramieniu.
W celi pojawiła się dwójka wystraszonych facetów; tych samych, którzy jeszcze przed kilkoma godzinami zalewali mi twarz wodą. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Całkiem niepotrzebnie, bo dręczyciele znaleźli się po drugiej stronie: po stronie ofiar. Spotkaliśmy się w tym samym punkcie. Nie czułem się z tym lepiej.
Gros sięgnęła po tą samą skrzynkę, z którą sadyści przychodzili do mojej celi. Wręczyła mi ją z takim uśmiechem, jakby obdarowywała mnie w Wigilię Bożego Narodzenia. Psychopatka.
– Czego ty ode mnie oczekujesz? – Zadałem jej pytanie.
– Doskonale wiesz czego. Odegraj się na nich.
– Nie zrobię tego – zdecydowałem od razu i pchnąłem w jej stronę skrzynkę. Mężczyźni przysłuchiwali się naszej rozmowie, ale nic z niej nie rozumieli. Niemal widziałem jak drżą ze strachu. Pewnie nie znali angielskiego, ale mimo to przekazałem im, żeby się nie obawiali, bo z mojej strony nic im nie grozi. Usłyszeliśmy oddechy ulgi. Dopiero wówczas zdecydowali się podnieść wzrok i na nas spojrzeć, a wtedy Gros zrobiła coś, co przewidziałbym, gdybym nie był wyczerpany wielogodzinnymi torturami. Wydobyła zza paska spodni pistolet. Oddała dwa celne strzały. W ciasnym, piwnicznym pomieszczeniu brzmiały jak nalot dywanowy. Porządnie zaszumiało mi w głowie.
– Byłam przygotowana na taką ewentualność – powiedziała to tak, jakby miała stuprocentową pewność jak zareaguję na jej propozycję.
– Jaki będzie twój następny ruch? Strzelisz teraz do mnie? – Chciałem, żeby zabrzmiało to wojowniczo, a wyszło co najmniej żałośnie.
– Nie. – Schowała broń. – Jesteś mi potrzebny.
– Soyka i Tazamana też są ci potrzebni?
– Wszystko w swoim czasie, poruczniku – uśmiechnęła się chytrze. – Zaczniemy od postawienia cię na nogi. Zaraz przyślę do ciebie pielęgniarki. Opatrzą cię i nawodnią. Dostaniesz coś do jedzenia. I do ubrania, rzecz jasno. A potem, jak będziesz się dobrze sprawował, przeniesiemy cię do innej kwatery.
– Bawisz się teraz w dobrego policjanta?
– Mówiłam już, że to czego doświadczyłeś, to jedno wielkie nieporozumienie. Nie musisz mi wierzyć, ale taka jest prawda. Przez twoją niedyspozycję opóźni się przedsięwzięcie, które skrupulatnie zaplanowaliśmy kilka tygodni temu. Bardzo nie lubię, gdy ktoś burzy moje plany. – Kopnęła trupa w głowę, po czym splunęła na niego. – Dostali za małą karę. Cóż... Przepraszam, Adam, ale niestety nie mogę spędzić z tobą całego wieczoru. Odpocznij trochę i nabierz sił. Zajrzę do ciebie za niedługo, żeby wyjaśnić ci, dlaczego jeszcze żyjesz.
Zostawiła mnie samego. Błąd – nie do końca samego. Dwa ciała leżały w mojej celi jeszcze jakiś czas, zanim pojawili się ludzie, którzy je zabrali. Zaraz po nich przyszły dwie pielęgniarki z profesjonalnie i jałowo wyglądającym sprzętem. Nie opierałem się im. Pozwalałem na zszywanie ran, kłucie igłami i podłączenie kroplówki. Mogły zabić mnie na kilka sposobów – dobrze o tym wiedziałem. Było mi wszystko jedno. Lilka i Alexander chcieliby, żebym walczył, ale doskonale wiedziałem o tym, że poradzą sobie beze mnie. Ta myśl była jednocześnie krzepiąca i dołująca. Tak więc czekałem na koniec, zasypiając wśród odoru pleśni i jęków bólu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top