XLIX (49) - Adam
Od osadzenia w posiadłości Kaleba z nikim nie rozmawiałem. Angela zostawiła mi gitarę z chwytami do kilku piosenek, żebym miał się czym zająć. Siedziałem więc już parę dni i brzdąkałem bez sensu. Nic mi nie wychodziło, bo nie potrafiłem skupić się na muzyce. Myślałem o rodzinie, która cieszy się fałszywym poczuciem bezpieczeństwa i o tym, że i tak nikt nie usłyszy piosenek, których próbowałem się nauczyć. Felix znów będzie górą. Zastanawiałem się też wielokrotnie co teraz porabia on i reszta żołnierzy. Istniała szansa, że odpuścili sobie nasze poszukiwania na rzecz dorwania Mbawe. Gdyby go zlikwidowali, bylibyśmy wolni. Prosta kalkulacja, ale ilekroć próbowałem to sobie wyobrazić, ściskało mnie w dołku. Nie chciałem ginąć w niewoli. Aczkolwiek moje obecne położenie trudno było nazwać niewolą. Właściwie to mogłem poruszać się swobodnie po całym terenie. Nikt nie zatrzymałby mnie, gdybym spróbował uciec. Nie przyszło mi to jednak do głowy. Planowałem coś innego.
Każdej nocy wykradałem się ze swojego pokoju i robiłem zwiad. W mojej naturze nie leżała bezczynność, dlatego próbowałem uzyskać jakiekolwiek informacje o Pandemonium. Zupełnie odrębną kwestią pozostawało to, czy będę mógł komukolwiek zdać raport z działań, ale póki co, nie przejmowałem się tym i robiłem swoje.
Udało mi się namierzyć kilka pomieszczeń, w których przesiadywali członkowie Pandemonium. Żaden z nich nie był gruba rybą i to ciążyło mi najbardziej. Pozostawała też kwestia bariery językowej. Wszyscy byli Afrykańczykami i gadali w tylko sobie znanych dialektach. Mimo to nie odpuszczałem, bo miałem pewność, że w końcu trafię na tych, którzy przybyli tu z odległych krańców świata i odbierają afrykańską mowę jak język przybyszów z kosmosu. Zupełnie tak samo jak ja. Nie pomyliłem się. Wreszcie moje systematyczne, conocne rozpoznanie przyniosło efekt.
Nieużytkowany strych był jednym z moich ulubionych miejsc. Jego niewielkie okienka wychodziły na wszystkie strony świata i doskonale nadawały się na punkty podsłuchowe. Mogłem bez obaw przysłuchiwać się temu, o czym rozmawiano piętro niżej. Przesuwałem się od okienka do okienka i pewnej nocy moje uszy wypełnił twardo brzmiący angielski. W dodatku rozmowa była prowadzona tak, jakby uczestniczyły w niej liczące się w Pandemonium jednostki. Omawiali na co przeznaczyć fundusze, które zyskają dzięki transportowi z Konga. Od nazw karabinów, pistoletów, granatów, działek i min aż przewracało się w głowie. Mało tego. W grę wchodziły również czołgi i śmigłowce. Szykowali się na wojnę z każdym, kto tylko wejdzie im w drogę. A ja miałem im w tym pomóc.
Gdy narada dobiegła końca, wycofałem się do swojego pokoju. Po drodze moją uwagę przykuły uchylone drzwi. Zatrzymywałem się przy nich nieraz i ze środka nie dochodziły do mnie żadne odgłosy. Ostrożnie otworzyłem je szerzej, opierając się plecami o ścianę. Odczekałem kilka sekund. Nic się nie wydarzyło. Zajrzałem do wnętrza. Niewielki pokoik z niezbędnymi meblami. Na łóżku śpiący facet, od którego waliło alkoholem. I laptop z jasnym ekranem. Natychmiast postanowiłem wykorzystać szansę. Działanie wymagało delikatności, bo komputer znajdował się na brzuchu właściciela. Nacisnąłem enter, pokazał się ekran z ikoną jedynego konta w systemie. Na pewno zabezpieczone hasłem – pomyślałem. Kliknąłem i ku własnemu zdziwieniu zalogowałem się. To nie mogło być takie proste. Uzyskałem dostęp do komputera z Internetem! W mgnieniu oka wszedłem na stronę, z której mogłem bezpiecznie nadać komunikat o swoim położeniu. Została ona zaprojektowana specjalnie na tego typu przypadki. Zadbano o to, aby nie pozostawiała śladów w historii przeglądania. Erymalijczyk nadal głęboko spał, a na korytarzu nie było żywego ducha. Skleciłem kilka zdań, wysłałem, wyłączyłem przeglądarkę, wylogowałem się z systemu. Wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Tamtej nocy już nie zasnąłem.
Nazajutrz ktoś brutalnie mnie obudził. Jakiś nastolatek kazał mi przebrać się w przyniesiony mundur i wyjść na zewnątrz. Wyglądało na to, że życie w rezydencji toczyło się po staremu. Nikt nie przybył nam z odsieczą. Miałem świadomość tego, że koledzy potrzebują trochę czasu na przegrupowanie się, zaplanowanie działań, dotarcie na miejsce i tak dalej... Tylko że mnie i Soyce, i Tazamanie powoli kończył się czas. Nie mogłem przewidzieć następnego ruchu Pandemonium, bo zbyt mało wiedziałem. Podejrzewałem jednak, że nie będziemy przesiadywać tu w nieskończoność. Pozostawało wypatrywanie na niebie czarnego jastrzębia i tańczenie do rytmu granego przez Angelę.
– Dzień dobry, słonko. Wspaniała pogoda na podróż, prawda?
Gros ustawiła się przy wojskowej ciężarówce. Duże, ciemne okulary przesłaniały połowę jej twarzy.
– Proszę. – Podała mi wyjątkowo dobrze podrobiony paszport, legitymację wojskową, prawo jazdy i dokumenty pojazdu. – To twój sprzęt. – Poklepała zieloną maskę. – A to twój towarzysz podróży.
Na miejscu pasażera siedział czarnoskóry terrorysta z karabinem wycelowanym w kierowcę, którego wciąż brakowało.
– Mówi chociaż po angielsku?
– Nawet nieźle. Haji będzie twoim nawigatorem. Przy okazji przypilnuje, żebyś robił tylko to, czego od ciebie wymagam. Nic poza tym. Pamiętasz, kto poniesie konsekwencje twojej niesubordynacji?
– Pamiętam.
– Bardzo dobrze. To wskakuj za kierownicę i wracaj z pełną paką.
– Jeszcze jedno.
– Tak?
– Skoro Haji jest uzbrojony, ja też chcę mieć broń – zażądałem.
Angela skrzyżowała ręce na piersi.
– Nie dostaniesz żadnej broni.
– Mieliśmy sobie ufać. Zapomniałaś?
– Nie zapomniałam, ale broń w twoich rękach to zbyt duże ryzyko.
– Jakie ryzyko? Sądzisz, że po groźbach pod adresem moich najbliższych zaryzykuję bunt? Wierz mi lub nie, ale dla ich bezpieczeństwa mogę nawet zostać terrorystą. A broń przyda się, gdy na trasie pojawią się jakieś nieprzewidziane utrudnienia.
Odwróciła się bez słowa i podeszła zamienić kilka słów z jakimś białym mężczyzną wyglądającym na Europejczyka. Rzuciła do mnie z daleka:
– Szerokiej drogi!
Na pewno nie wyjdę z tego w jednym kawałku. Kilkusetkilometrowa wyprawa z terrorystą trzymającym mnie na muszce. Spotkanie z kłusownikiem. Przewóz przez granicę całej ciężarówki martwych, zagrożonych gatunków zwierząt. Musiałem dokonać tego wszystkiego będąc uzbrojonym tylko we własny umysł i żołnierskie umiejętności.
Wsiadłem do szoferki. Haji nawet nie drgnął. Odpaliłem silnik i przejechałem parę metrów po podwórzu, gdy nagle przed maskę wybiegł jakiś facet i kazał mi się zatrzymać. Podszedł do mnie unosząc do góry średnich rozmiarów karabin. Angela poszła po rozum do głowy. Dostałem też dodatkową amunicję. Z pomocą takiego ekwipunku może jednak uda mi się wyjść z tego w jednym kawałku. Myślałem tak aż do granicy Kongiem. To, co ujrzałem przed sobą zmieniło moje nastawienie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top