LVIII (58) - Adam

– Już tu są! – Wrzasnął pod moim oknem ten sam facet, który ubiegłej nocy powitał mnie na tym krańcu świata. Nie przedstawił się, więc i ja nie zdradziłem mu swojej tożsamości. Zadbał jednak o mnie jak na dobrego gospodarza przystało. W chacie znalazłem duży dzban ze świeżą wodą i w miarę czystą pościel. Dostałem też miskę z jedzeniem, które nawet ładnie pachniało. Nie zastanawiałem się, co pływało w gęstym sosie. Zjadłem wszystko i położyłem się spać. Obudziłem się, gdy słońce zaglądało do wnętrza przez okienka bez szyb. Wyszedłem na zewnątrz z zamiarem odnalezienia znajomego Kongijczyka. Nie było to wcale takie proste. Każdy ciemnoskóry facet był do niego podobny i każdy patrzył na mnie jakbym urwał się z choinki. Biały człowiek w wiosce to z pewnością nieczęsty widok. Czułem się coraz bardziej nieswojo, ale dopiero brak ciężarówki w miejscu, gdzie zostawiłem ją w nocy sprawił, że stanąłem jak wryty. W tym samym momencie ktoś klepnął mnie w plecy.

– Dobrze pan spał? – Uprzejmie zapytał mój gospodarz.

– Gdzie jest moja ciężarówka?

– Spokojnie, przyjacielu. Ukryliśmy ją w głębi wioski. Prawie cały ładunek jest już na pace. Czekamy tylko na przesyłkę specjalną. Niestety, kurierzy mają opóźnienie. Najlepiej będzie, gdy wróci pan do siebie, a ja zawołam pana w swoim czasie.

Zrobiłem tak, jak mi doradził. O nic nie dopytywałem, bo im mniej wiedziałem, tym lepiej. Położyłem się z powrotem do łóżka, a jakiś czas później Kongijczyk wyrwał mnie z drzemki.

– Już są! – Powtórzył głośniej. – Słyszał mnie pan? Kurierzy przyjechali! – Wszedł do chaty. – Przeładujemy tylko towar i może pan ruszać dalej.

– Jak długo to jeszcze potrwa?

– Parę minut.

– Pójdę z panem.

Wcale nie chciałem patrzeć na to, co będę przewoził, ale co innego mi pozostało? Już z daleka zauważyłem zabarwiony na szkarłat piasek pod naczepą ciężarówki. Świeży towar... Gdy podeszliśmy bliżej, wyraźnie widziałem kapiącą z krawędzi krew. Bałem się zajrzeć do środka. Bałem się bardziej niż wtedy, gdy leżałem w marnym okopie, a nad głową świszczały pociski. Kłusownik nieprzerwanie prowadził mnie wprost do odsłoniętej z jednej strony paki. Gdy oboje zatrzymaliśmy się przed nią, patrzyłem raz po raz na zwierzęce części ciała i na Kongijczyka. Nie mogłem uwierzyć w to, co ujrzałem.

– Towar pierwszej jakości – uśmiechnął się. Pękał z dumy. – Własnoręcznie postarałem się o te najcenniejsze.

Powiedzieć, że poczułem do niego obrzydzenie, to jak porównać islandzkie gejzery z przydomową fontanną.

Przed nami leżało kilka sztuk kłów słoni. Dwie głowy nosorożca. Z jednej nadal sączyła się krew. Świeżo zdjęte skóry z... Nie byłem nawet w stanie rozpoznać tych gatunków. Kolorowe ptaki związane w pęczki za łapki. Karapaksy żółwi. Poćwiartowane zebry. I przesyłka specjalna, jak to określił Kongijczyk – lew. Ogromny, płowy, zachwycający lew. Kilkoro mężczyzn siłowało się z nim, przenosząc go z jednego pojazdu do drugiego.

– Upolowałem go zaledwie cztery dni temu – rzekł kłusownik. – Wybrałem się w dalsze rejony w poszukiwaniu antylop, a tu proszę! Taki dar! Bogowie nade mną czuwają, bo nie dość, że pokierowali mną tak, abym natknął się na tego kota, to jeszcze pomogli mi wycelować w sam środek jego głowy. Czysty strzał. Uszkodzenie skóry bardzo łatwe do zamaskowania, więc cena odpowiednio wysoka. Gros miała szczęście, że znalazła się na szczycie listy moich klientów.

Przemilczałem to. Głównie ze względu na nasilające się mdłości.

– A propos Gros – ciągnął dalej. – Kontaktowałem się z nią. Powiedziałem jej o waszych... pańskich kłopotach na granicy oraz o tym chłopaku, z którym pan przyjechał. Poprosiła, żebym przekazał panu dokąd ma się udać. Trasę wgrałem do GPS-a. No... Wygląda na to, że wszystko zapakowane. Nie pozostało mi nic innego jak życzyć bezpiecznej podróży. Taki ładunek w tych okolicach to łakomy kąsek. Przyda się panu szczęście. Szerokiej drogi! – Wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. Nie uścisnąłem jej. Bez słowa wsiadłem do szoferki. Sprawdziłem broń i położyłem w zasięgu ręki. Potem zerknąłem na nawigację. Miałem do pokonania trzysta kilometrów, a miejscem docelowym nie była letnia posiadłość premiera Kaleba. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Mimo to tliła się we mnie iskierka nadziei, że moja niedola skończy się wraz z tym zadaniem. Musiałem jeszcze trochę poczekać na szczęśliwe zakończenie. O ile w ogóle takie mnie czeka.

Ostro ruszyłem po piaszczysto-kamienistym podłożu. Starając się nie myśleć o trupach, które ze sobą wiozłem, systematycznie pokonywałem trasę. Każdy kolejny kilometr przybliżał mnie do nowej kwatery Pandemonium i jednocześnie do zapewnienia pełnego bezpieczeństwa Lilii i Alexowi.

Los jednak nie był dla mnie tak hojny jak dla kongijskiego myśliwego. Mniej więcej w połowie drogi dostrzegłem w bocznym lusterku trzy jeepy. Nie zdążyłem sformułować nawet jednej myśli. Rozpoznałem z daleka wymierzone w moją ciężarówkę RPG*.


*RPG – granatnik przeciwpancerny (zwany też pancerzownicą) − indywidualna lub zespołowa broń strzelecka piechoty. Jest przeznaczona do zwalczania wozów bojowych i burzenia umocnień polowych na dużych odległościach (wikipedia.pl)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top