IX - Lila
Dwie godziny później na moim biurku wylądował szczegółowy opis całej akcji. Wyglądało na to, że miałam zagrać według napisanego wcześniej scenariusza. Moje wątpliwości narastały z każdym przeczytanym zdaniem. Pajac, którego obywatele błędnie nazywali prezydentem, ryzykował życie nie tylko najlepszych tajniaków w POZ-ie, ale i przypadkowych ludzi. Skończy się to śmiercią co najmniej kilku osób. Nie mogłam spodziewać się niczego innego po „głośnym i wyraźnym oznajmieniu celowi, że POZ ma powody sądzić, iż Obrońcy Pokoju zamierzają odebrać życie prezydentowi", jak to zostało wykaligrafowane w planie. To ja miałam wypowiedzieć te słowa. Następnie polecono mi rzucić kilka obelg, gróźb i kłamstw, i po prostu odejść. Jeśli Sas myślał, że na tym skończy się operacja, to się grubo mylił. Dam sobie rękę uciąć, że ktoś z Obrońców Pokoju straci panowanie nad sobą, a swoją złość skieruje na Arte et Marte. Znajdę się w samym centrum draki. Najgorszy był jednak fakt, iż nie miałam pojęcia kto w szeregach tych dwóch grup był po naszej stronie. Należało więc wszystkich traktować jak przeciwników. Obawiałam się, że może to zaważyć na mojej ocenie i tym samym spowodować podjęcie błędnej decyzji. A wtedy... Przed oczami stanął mi obraz śpiącego Alexandra. I Adama wypowiadającego słowa ślubnej przysięgi. Kochałam ich, lecz pragnienie powrotu do ubóstwianej przeze mnie pracy było silniejsze. Nie czułam się z tym najlepiej, ale nic nie mogłam na to poradzić. Jedyne, co mi pozostało, to wymyślenie niezawodnej i szybkiej drogi ucieczki z uzbrojonego i rozwścieczonego tłumu. Manifestacja odbywała się za dwa dni, więc od razu wzięłam się do roboty. Przestudiowałam plan miasta. Opracowałam kilka wariantów odwrotu, ale żaden nie był idealny. Narastająca wściekłość na Figurskiego i Sasa utrudniała mi myślenie. Cisnęłam ołówek w kąt biura. Wzięłam służbową komórkę i wyszłam do sali rekreacyjnej. To usportowione miejsce na parterze siedziby było dostępne dla pracowników przez całą dobę. Generalnie w godzinach pracy nie powinno się z niego korzystać, ale wielu zwiadowców lekceważyło tę regułę. Czasami lepiej przez pół dnia ćwiczyć mięśnie niż udawać, że trenuje się mózg.
Na takie okazje w szafce miałam przygotowany sportowy strój. Szybko przebrałam się i wskoczyłam na jedyny wolny rowerek stacjonarny. Pedałowałam jak szalona zostawiając za sobą cały świat. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że podróżuję po łagodnym, górskim szlaku. Wokół mnie rozciągają się przepiękne widoki wyjęte z filmów przyrodniczych. Powietrze pachnie rozgrzaną łąką i skoszonym sianem. Chłodny powiew od strony strumienia... Przyjemny dla ucha śpiew małego, szarego ptaka...
– Cześć, Lila.
Ktoś brutalnie wyrwał mnie z marzenia. Miałam ochotę z taką samą brutalnością pozbyć się intruza. Odwróciłam się z groźną miną, ale natychmiast zastąpił ją uśmiech.
– Wanda! Jak miło cię widzieć!
Mówiłam całkiem szczerze. Zanim ostania, dowodzona przeze mnie akcja spektakularnie dobiegła końca, Wanda była moją bliską współpracownicą. Jej obecność uspokajała mnie i dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Wanda to profesjonalistka do szpiku kości, tak samo jak ja, więc w mgnieniu oka potrafimy się dogadać. Nie przeniosłyśmy jednak naszej znajomości na grunt prywatny. Obie nie lubiłyśmy mieszać pracy ze wszystkim tym, co pracą nie jest. Mimo tego wiedziała o mnie naprawdę dużo. Mówi się przecież, że to działania najlepiej nas definiują, a ja dałam się jej poznać po decyzjach i czynach, których dokonywałam w trakcie wspólnych akcji. Znała moją ciemną stronę. Niejednokrotnie była świadkiem mojego zatracenia się w pracy i rozpaczliwej chęci zdobycia kolejnego sukcesu. Czasem delikatnie wyrażała swoją dezaprobatę, lecz nigdy nie próbowała mnie powstrzymać.
– Dobrze wyglądasz – stwierdziła oglądając mnie z góry na dół. – Nie widać po tobie, że kilka miesięcy temu urodziłaś dziecko. Co u was słychać?
Pracowałyśmy w tym samym Biurze, nasze pokoje mieściły się na tym samym korytarzu, ale prawie w ogóle nie widywałyśmy się. Po zmianie zakresu moich obowiązków z ciekawych na śmiertelnie nudne, przestałyśmy współpracować. Wanda pozostała aktywnym w terenie zwiadowcą, a ja jedynie czytałam raporty z jej poczynań. Na szczęście powoli wszystko wracało na swoje miejsce.
– Dziękuję, radzimy sobie. Ale, tak między nami, nie wróciłam jeszcze do dawnej formy. – Jako dowód podniosłam koszulkę i pokazałam Wandzie oponkę ze sflaczałą skórą i licznymi rozstępami.
– Nie przesadzaj! Niejedna młoda matka chciałaby mieć twoją figurę.
– A ja chciałabym czuć więcej instynktu macierzyńskiego. Nie można mieć wszystkiego. Słuchaj, Wando... Figurski poinformował cię już co ma w planach?
– Dostałam krótką notkę, ale wiesz, że nic by się nie stało, gdybyś zwołała zebranie, na którym obwieściłabyś, że wracasz do nas jako lider? Nadal nas unikasz. Wmawiasz sobie, że cię osądzamy, a wielokrotnie powtarzaliśmy ci, że podejmowałaś dobre decyzje.
Ponad dwa lata temu działałam pod przykrywką w organizacji terrorystycznej Pandemonium. Nikt z nas nie planował przeniknięcia Czarnej Wenus do ich szeregów. Jedna, krótka akcja przerodziła się w trwająca pół roku misję. Misję, która była nieprzewidziana, niedopracowana i niepotrzebna. Pod groźbą utraty życia musiałam jednak odgrywać swoją rolę. Nie przerwałam nawet wtedy, gdy wysoko usytuowany w hierarchii zwyrodnialec zapragnął mieć mnie w swoim haremie. Wtedy istniał jeszcze cień szansy na to, żeby się wycofać, lecz nie przyszło mi to do głowy. Głównym powodem nie byli uzbrojeni po zęby terroryści, którzy otaczali mnie z każdej strony, gotowi na strzał, gdy tylko pojawi się cień podejrzenia, że ich szpieguję. Wcale nie. W tamtym momencie widziałam siebie otrzymującą z rąk prezydenta medal za wybitne zasługi na rzecz utrzymania pokoju w państwie.I przez własną próżność uległam namowom Alberta. Cała operacja zakończyła się niefortunnie, głównie przez moje niezdecydowanie. Zginęli zwiadowcy, Pandemonium wysadziło w powietrze połowę centralnego portu lotniczego, a Czarna Wdowa popadła w niełaskę. Nadal nie potrafię spojrzeć w oczy ludziom, z którymi współpracuję. Mam nieodparte wrażenie, że mi nie ufają.
– Skupiamy się od teraz na przyszłości – powiedziałam tonem przywódcy. – Nie chcę rozpamiętywać tamtych wydarzeń.
– Jasne, ale... – Już wiedziałam, co oznacza ten wyraz twarzy. Wandzie zaraz włączy się tryb matczyno-przyjacielski. – Jesteś pewna, że to dobry moment na powrót? Niedawno urodziłaś, sama zajmujesz się synkiem, bo Adam wyjechał i nie wiadomo...
– Nie jesteś tutaj od oceny mojej zdolności do służby.
*
W dawnych czasach oprócz Wandy miałam jeszcze jednego zaufanego współpracownika. Po powrocie z sali rekreacyjnej od razu do niego zadzwoniłam. Nie robiłam tego od dwóch lat, ale Igor Mittleton nie był zaskoczony. Czekał na mój telefon odkąd dowiedział się, że wracam na dawne stanowisko. Mówił, że bardzo go to cieszy, bo ma już dość zachowawczych działań Sebastiana, ale zamiast radości, w jego głosie wyczuwałam oschłość. Czekało mnie jeszcze trudniejsze zadanie niż prezydencka wersja „Magdalenki". Musiałam jak najszybciej odbudować zaufanie moich podwładnych. Po tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku lat, mieli prawo stracić do mnie szacunek i odmówić udziału w ustawionej akcji. Kamień spadł mi z serca, gdy zgodzili się mi pomóc.
– Figurski najzwyczajniej w świecie wrobił cię w to zadanie – krótko skwitowała Wanda, zakładając długi kosmyk blond włosów za ucho.
– Raczej prezydent wrobił POZ – poprawiłam ją.
– Jak zwał, tak zwał. Nie zmienia to faktu, że nie unikniemy ofiar. Powiedz, Lila, za co oni zginą? Za prezydencki teatrzyk?
Nie znalazłam odpowiednich słów, by jej odpowiedzieć. Igor po raz drugi czytał plan akcji. Wywołałam go do dyskusji.
– Nie wygląda to dobrze. – Przelotnie na mnie zerknął i z powrotem utkwił wzrok w tekście.
– Pomożecie mi wrócić stamtąd w jednym kawałku? – Niech to szlag! Bardziej błagalnie nie mogło to zabrzmieć.
Wymienili spojrzenia. Biło od nich niezdecydowanie, ale dostrzegłam też cień poważania dla dowódcy Biura.
– Nie zostawimy cię z tym – zapewnił Igor. – Chyba domyślam się z czym masz największy problem.
Mittleton zajmował się zapleczem akcji w szerokim rozumieniu tego słowa. Ustawiał budkę z lodami na środku chodnika, jeśli jej potrzebowałam. Zamieniał szeregowych pracowników w hotelach, sklepach czy warsztatach na naszych tajniaków, nawet na kilka miesięcy przed akcją. Potrafił załatwić krokodyla do sadzawki w parku. Określał najdogodniejsze miejsca na kamery i podsłuchy oraz nadzorował ekipy monterskie. Zaopatrywał nas w napoje i kanapki na czas dłuższych obserwacji. Działał przed nami przygotowując nam teren. Nigdy nie ciągnęło go do centrum wydarzeń.
– Odwrót – wypowiedziałam na głos jego myśli. – Obmyśliłam kilka wariantów ucieczki, ale chyba najbardziej obiecująca jest ta z wykorzystaniem kanałów. – Wręczyłam mu moje odręczne bazgroły.
– Jeszcze dziś zrobię rozeznanie w terenie. – Wstał gwałtownie i ruszył do drzwi. – A jutro będziesz miała swój niezawodny i bezpieczny plan ucieczki. Na razie! – Pożegnał nas uśmiechem. Biel zębów wyraźnie odznaczała się na tle jego ciemniejszej karnacji. Był przystojnym, młodym facetem, za którym oglądało się mnóstwo dziewczyn. Swego czasu również ja. Gdy poznałam Igora od razu dałam mu do zrozumienia, że mi się podoba, jednak nie dał się uwieść. Szykował się do ślubu i ani myślał zdradzać swojej narzeczonej. Wprost zaproponowałam mu niezobowiązujący romans. Poparzył wtedy na mnie z takim obrzydzeniem, że odpuściłam sobie. Niełatwo współpracowało się nam po tej ofercie. Postanowiłam wówczas o definitywnym rozdziale życia zawodowego od prywatnego i trzymam się tego do dziś. A Igor zaprosił mnie na swój ślub, żeby, jak to określił, pokazać mi cudowną kobietę, która nie zasługuje na zniewagę. Jak dla mnie jego żona jest najzwyklejszą samicą Homo sapiens.
– Nie patrz tak na mnie. – Wanda lustrowała mnie wzrokiem. Gdyby potrafiła strzelać laserem z oczu, wypaliłaby mi dziurę w czole.
– W coś ty się wplątała?
– Nie miałam innego wyjścia – odezwałam się natychmiast.
– Zawsze jest inne wyjście.
– Na przykład takie jak ślęczenie przy tym pierdolonym biurku aż do emerytury?!
Puściły mi nerwy. Widać za krótko wyżywałam się na rowerku. Wanda stała się przypadkową ofiarą. Zaczęła nerwowo skubać kolczyk w uchu.
– Przepraszam – zreflektowałam się. – Nie zaprosiłam cię tu, żeby omawiać słuszność tej misji. Zgodziłam się wziąć w niej udział i tym samym ponieść konsekwencje. Nie zmienisz tego. Jesteś tutaj bo chcę, żebyś była moim wsparciem. Ślepo ci ufam, Wando. Jednak jeśli masz jakieś wątpliwości, to droga wolna.
– Oczywiście, że mam wątpliwości – oświadczyła i zamilkła. Nie odzywałam się, bo byłam pewna, że ma jeszcze coś do dodania. – Lilianko... Wiesz jak lubię z tobą współpracować i jak cieszę się, że nareszcie wraca do nas Czarna Wenus. Po prostu zrób wszystko, żebyśmy po „Lence" mogły zrealizować kolejną misję. Żeby Alexander i Adam...
– Stop. Ustalmy nową zasadę. Nigdy więcej nie użyjesz mojej rodziny jako argumentu przeciwko uczestnictwu w jakimkolwiek zadaniu, jasne?
– Jasne.
Jej rozszerzone źrenice zdradzały albo strach, albo zdziwienie moją twardą postawą. Nie zamierzałam wywoływać żadnego z tych uczuć, lecz nie mogłam pozwolić sobie na to, aby podczas planowania każdego nowego przedsięwzięcia mój mąż i syn stawali się kartą przetargową. Wiem, że Wanda nie miała złych intencji. Chce tylko, żeby Alex miał matkę najdłużej jak tylko się da. Nie musiała się o to martwić. Jeszcze przed pojawieniem się Alexandra walczyłam o swoje życie jak pies na ringu.
*
W aptece zastałam tak długą kolejkę, jakby leki rozdawano za darmo. Zmienna wiosenna aura nie sprzyjała wszystkim wokoło. Ustawiłam się na końcu ogonka, próbując osłonić się przed kaszlem i kichaniem sąsiadujących ludzi. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym przyniosła jakiegoś wirusa Alkowi.
Będąc w połowie kolejki zatelefonowałam do pani Amandy i uprzedziłam ją, że się spóźnię. Nie zirytowała się, a spodziewałam się tego. Nie dość, że rano ściągnęłam ją szybciej, to jeszcze po południu prosiłam ją o dłuższe zostanie. A może to rzeczywiście nie był dla niej problem?
– Dzień dobry. Słucham. – Farmaceutka za ladą zdecydowanie miała dość dzisiejszego dnia. Kolejka była nadal tak samo długa.
– Proszę silniejsze tabletki na przeziębienie, syrop na kaszel i jakiś zestaw witamin – wyrecytowałam.
– Blado pani wygląda, ale silne leki chyba na razie są pani niepotrzebne. Może podam coś standardowego?
Nie zdziwiłam się, że pomyślała, iż leki są dla mnie. Moja cera nawet latem była blada, a teraz musiała się jawić innym jako objaw choroby. Wrażenie bladości potęgowały płomiennorude włosy, które wyglądy tak, jakbym nigdy nie używała szczotki. Do tego jasnobłękitne oczy i mamy pełny obraz Czarnej Wenus. Artur wymyślił ten kryptonim na przekór mojemu wizerunkowi.
Uśmiechnęłam się przyjaźnie do farmaceutki i wyjaśniłam:
– To dla mojego przyjaciela. Ja póki co czuję się świetnie. – Ale jedynie na ciele, dodałam w myślach, bo na duszy wciąż ciążyła mi najbliższa akcja.
– W takim razie... Proszę bardzo. – Ułożyła pudełeczka w zgrabny stosik. Zapłaciłam i wyszłam na wiosenne powietrze pełne krwiożerczych wirusów.
Wsiadając do samochodu od razu pogłośniłam na cały regulator miejscową stację radiową. Wściekle wrzeszczącej piosenkarce udało się zagłuszyć moje myśli. Tak mocno skupiłam się na muzyce i prowadzeniu auta, że zapomniałam kupić Leonowi obiad. W ostatniej chwili wjechałam w boczną uliczkę, gdzie mieściło się podrzędne bistro. Ledwo minęłam się z tramwajem. Obdzwonił mnie tak zaciekle, że jeszcze przez pół dnia dźwięczał mi w uszach.
Magazynowy kompleks wyludnił się, ale i tak miałam wrażenie, że obserwują mnie czyjeś rozbiegane i zmęczone oczy. Nie dałam się zwieść ciszy. Odetchnęłam, gdy ujrzałam stojącego w słońcu Leona. Przymknął oczy, delikatnie uśmiechał się, rozkoszując się ciepłem. Mogłabym nawet pokusić się o stwierdzenie, że był szczęśliwy. Przynajmniej na takiego wyglądał. Ciekawe czy jego była żona zapamiętała go właśnie takiego, czy raczej niekontrolowane zachowania męża wyparły z jej pamięci wszystkie dobre chwile. Osobiście słaniałabym się ku temu drugiemu wariantowi. Już po pierwszym ekscesie Leona oświadczyła, że składa pozew o rozwód. Zostawiła go w krytycznym momencie. Wojna zniszczyła go w takim samym stopniu, co była żona.
– Myślisz, że nie wiem, że stoisz tam od trzech minut i dwudziestu sekund i bezceremonialnie gapisz się na mnie? – Zapytał zajadle wciąż wystawiając twarz do słońca.
– Nie chciałam ci przeszkadzać – wytłumaczyłam się, choć nie poczułam się przez niego skarcona. – Mam dla ciebie lekarstwa i obiad. O kurczę! Zapomniałam o kocu. – Dopiero teraz, widząc jak Leon szczelniej okrywa się podziurawioną szmatą, przypomniałam sobie o mojej obietnicy. – Może jutro...
– Wykluczone! – Wykrzyknął. – Nie możesz codziennie tutaj przychodzić. W dodatku sama. Masz swoje życie. Nie wpierniczaj się do mojego, bo jest już stracone.
– Mylisz się.
– Daruj sobie.
– Próbujesz zgrywać twardziela pokazują w ostentacyjny sposób, że w nosie masz nasze współczucie, ale bredząc o straconym życiu, sam się nad sobą użalasz.
Spuścił wzrok na przyniesione przeze mnie reklamówki. Potem spojrzał mi w oczy i odwrócił się plecami. Łudziłam się, że okaże skruchę; że usłyszę z jego ust przepraszam albo dziękuję. Nic takiego nie nastąpiło.
– Adam rozpoczął już działania? – Szepnął gdzieś w przestrzeń.
– Zaczynają jutro. Leon...
– Módl się za niego, bo tylko to ci pozostało.
Uznałam to za koniec naszej konwersacji. Wycofałam się tak samo cicho, jak się pojawiłam.
Zamyślona nad ostatnią wypowiedzią Leona, nagle usłyszałam za sobą jakiś ruch. Odwróciłam się. Podążał za mną wychudzony mężczyzna, którego wiek trudno było określić. Nie stwarzał problemu. Gdy tylko zbliży się na wyciągnięcie ręki, bez problemu go obezwładnię. Ku mojemu przerażeniu hałas za mną wzmógł się. Do chuderlaka dołączyło dwóch kolesi: jeden podobny do niego, drugi... Wyższy i cięższy. Trzech przeciwników? Powinnam sobie poradzić. Po pierwsze należało zająć się tym największym. Po drugie...
– Ej, mała! Dlaczego przyspieszyłaś? – Jeden z nich zabrał głos. Niedobrze. Czuli się pewni siebie. – Nie zmuszaj nas do wysiłku. Jeszcze nie teraz...
Cała trójka wydała z siebie nieokreślone dźwięki, które imitowały śmiech. Wzbudzili we mnie panikę. Wyjęłam pistolet z kabury i wymierzyłam w nich.
Stanęli jak wryci. Wgapiali się w lufę broni jak sroka w gnat. Odzyskałam zdolność analitycznego myślenia. Wejdę w boczną dróżkę, która otwierała się z mojej lewej strony. Pewnie trochę dłużej pokręcę się po całym kompleksie, ale w końcu wyjdę bezpiecznie na jakiejś ulicy.
– Nikt nikogo nie chce do niczego zmuszać.
Zamarłam. Znów przemówił ktoś za mną, a przecież trzymałam tych trzech na muszce. Powoli odwróciłam się do nowych. Dwójka bardzo młodych, zdrowych chłopaków. Kończyli palić skręta.
– Chcemy tylko bliżej cię poznać – dokończył drugi młokos.
Z magazynu po lewej stronie wyskoczyła kolejna dwójka ćpunów. Otoczyli mnie odcinając wszystkie drogi ucieczki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top