Rozdział 9

Lhynne

Ludzie tak naprawdę nie mieli powodów, by nienawidzić wilkokrwistych, lecz każdy lęk prędzej czy później budził najgorsze emocje, czyż nie? Lhynne doskonale zdawała sobie z tego sprawę i nigdy nie śmiała nawet kłócić się z innymi o to, po czyjej stronie znajdowała się słuszność. Bo po co?

Przecież jej braci i sióstr nikt nie chciałby poznawać, nawet jeśli byłoby to z ich strony możliwe.

Społeczeństwo, w którym się wychowała, od wieków było zamknięte w sobie, pilnie strzegło swych tajemnic jak największych skarbów, od których zależeć mogły losy znanego świata. Wszystkie z plemion stosowały się do uznawanych od dawien dawna zasad i nikomu prócz niej nie przechodziło choćby przez myśl, by cokolwiek w nich zmieniać, i choć żyli jak ludzie – jak oni budowali domy, zakładali rodziny, dobierali się w pary, tworzyli własną sztukę i muzykę, korzystali z nowoczesnych wynalazków, ułatwiających życie – zaściankowość i konserwatywność biła ze wszystkich w takim stopniu, że nikomu nie przeszłoby choćby przez myśl, aby spróbować się do tego na poły zwierzęcego społeczeństwa zbliżyć.

No właśnie. Bo dla ludzi wilkokrwiści byli zwierzętami, których ludzkie kształty miały jedynie zmylić, uśpić czujność... i doprowadzić do tragedii.

A prawda wcale nie była od tego twierdzenia odległa, gdyż dziką, wilczą osobowość od człowieczeństwa oddzielała jedynie naprawdę cienka ściana, a każde najdrobniejsze zachwianie emocjami czającej się w ludzkim ciele bestii mogło zmusić ją do przebudzenia i wypełznięcia na zewnątrz, gdzie rozchyliłaby zlepione snem kaprawe ślepia i dała sobą zawładnąć żądzy krwi.

Tak, wilki były społecznymi, kochającymi stworzeniami, a o swe rodziny dbały jak mało kto... lecz każdy, kto kiedykolwiek spotkał prawdziwego wilka, dobrze wie, jak niewiele potrzeba, by obudzić w nim bestię o zębach i pazurach stworzonych do gruchotania kości i rozdzierania mięśni. Wilkokrwiści wcale nie różnili się pod tym względem od swoich zwierzęcych odpowiedników. O ile kobietom znacznie bliżej było do zwyczajnych ludzi, gdyż nieprzebudzony wilczy potencjał nie mógł w tak dużym stopniu wpływać na ich osobowość, o tyle na mężczyzn zdecydowanie trzeba było uważać.

Lhynne dobrze wiedziała, na co się decyduje, gdy pierwszy raz pozwoliła, by na jej ciało wpłynęła moc kryjąca się w lodowatym blasku dwóch księżyców w pełni. Nie była tak młoda, by nie zdawać sobie sprawy z ryzyka, jakie to ze sobą niosło – pamiętała tysiące opowiadanych przy ognisku historii, na pamięć znała pochłaniane tonami księgi z legendami jej ludu, a także jak nikt inny potrafiła słuchać, gdy przy niej mówiono, nie zwracając na siebie uwagi. Nie sprawiło jej wiele trudu pojęcie faktu, że gdy już raz się zdecyduje na to, by pozwolić bestii wychynąć na zewnątrz, nie będzie już odwrotu – raz przywołana nie schowa się więcej w najciemniejszym kącie umysłu, już zawsze mając trwać tuż obok, tuż za tą łatwą do zburzenia ścianą ludzkiej równowagi...

I nigdy tego nie żałowała. Wilk był nią, a ona była wilkiem. Nigdy nie potrafiła uwierzyć w powtarzane półgłosem wśród ludzi plotki, jakoby drzemiąca w niej moc była w rzeczywistości rodzajem złego ducha, pasożytem żerującym w nieprzystosowanym ciele drobnej, młodej kobiety. Każda przemiana niosła ze sobą ulgę, jaką porównać można było do zaczerpnięcia oddechu po długim czasie trwania w niewygodnym, ciasno zasznurowanym gorsecie, zupełnie jakby to cielsko ogromnego wilka było tym właściwym, tym, w którym jej dusza nareszcie się mieściła, nieograniczana ludzką niezdarnością i stłumionymi zmysłami.

Jako człowiek czuła się ślepa, głucha, niemal pozbawiona węchu, ściśnięta w powłokę zupełnie nieodpowiadającą jej kształtowi. Jako wilk nareszcie mogła odetchnąć pełną piersią, a moment, w którym upychała człowiecze myśli na dno świadomości i pozwalała, by to zwierzęce instynkty przejęły władzę, uzależniał jak najsilniejszy narkotyk. Na bogów, dlaczego kobietom tego odmawiano?

Prawdopodobnie wiedziała dlaczego. Domyślała się, że słabi mężczyźni musieli czuć się zagrożeni, czyż nie? Jako ludzie, mieli nad swymi partnerkami ogromną przewagę siły fizycznej, zaś jako zwierzęta – jako ogromne wilki o czarnej jak noc sierści – byliby sobie niemalże równi. A słabi mężczyźni zawsze będą próbowali stłamsić silne kobiety.

Wilcze mięśnie działały bez zarzutu. Zwinęła się w powietrzu jak atakująca kobra i rzuciła się Kriggsowi do gardła. Przez krótką jak mgnienie chwilę pewna była, że ten manewr się uda, a ona będzie mieć niezwyciężonego generała na sumieniu – już, już jej śnieżnobiałe zębiska miały zacisnąć się na miękkiej ludzkiej krtani, gdy dosłownie w ostatnim możliwym dla uratowania życia momencie poczuła pchnięcie w pierś. Okręciła się w powietrzu i zwinnie wylądowała na czterech łapach, niemal przytulając się brzuchem do posadzki. Ostre pazury ślizgały się po kunsztownych kaflach, utrudniając złapanie równowagi, lecz nie była przecież niezdarnym człowiekiem. W tym ciele nie było mowy o haniebnym potknięciu się i upadku.

W tym ciele, jako wilk mający nieco ponad sto dwadzieścia centymetrów w kłębie, była maszyną stworzoną do zabijania.

Khrimme warknęła gdzieś obok i plunęła ogniem, pozorując chęć dołączenia do walki, choć twardy rozkaz jej pani pilnował, by nie ruszyła się ze swojego miejsca. Choć młoda, rozumiała dobrze, czym jest pozorowana walka – wsłuchiwała się w emocje Lhynne, bezbłędnie wyłapując, czego ta od niej oczekiwała, i dostosowywała się, zupełnie jakby wcześniej miały okazję to przećwiczyć, i to więcej niż jeden raz.

Ciężkie, zabytkowe wrota ustąpiły pod jednym, perfekcyjnie wymierzonym uderzeniem prowizorycznego tarana. Długie drewniane szczapy sypnęły się wokół, a drobniejsze drzazgi zawirowały w powietrzu; we wrażliwy wilczy nos zakłuł nieprzyjemny zapach wilgotnego, spracowanego drewna. Odruchowo rzuciła okiem w stronę wbiegających do pomieszczenia, odzianych na szaro mężczyzn, czego omal nie przypłaciła życiem – Mgielne Ostrze ze świstem przecięło przestrzeń ledwie milimetry nad jej stulonymi płasko do czaszki uszami. Umknęła z toru kolejnego zabójczego cięcia i przewróciła się o jedno z krzeseł przy długim stole.

Kriggs naprawdę wyglądał tak, jakby zamierzał ją zabić. W jego oszczędnych, lecz przerażająco silnych ruchach widziała determinację, aby jak najszybciej się jej pozbyć, a w dwubarwnych oczach dostrzegała jedynie pustkę i skupienie na celu tak autentyczne, że przez krótki moment zawahała się, zdjęta strachem. Sierść wzdłuż całego kręgosłupa stanęła jej dęba, sprawiając, że z boku musiała wyglądać na o wiele większą niż w rzeczywistości, a silne łapy na krótką chwilę sparaliżowała trwoga, przez co kolejny unik wyszedł cokolwiek ociężale i niezdarnie. Dopiero gdy poślizgnęła się na porysowanych ze starości kaflach i dostrzegła, jak jeden z napastników znikąd pojawia się za plecami generała, zdołała ocknąć się ze stuporu.

Pokaż, że jesteś warta, aby pokładał w tobie zaufanie! Tego chciałaś, czyż nie? Nie możesz zawieść w takiej chwili jedynie dlatego, że komuś odgrywanie roli idzie tak dobrze, że aż zaczynasz wątpić, czy aby na pewno jest w tym jedynie gra aktorska, czy też może coś jeszcze...

Generał obrócił się wprawnym ruchem i praktycznie od niechcenia rozpłatał atakującego na pół. Krew zasyczała w momencie zetknięcia z magiczną klingą, parujące wnętrzności rozlały się prosto pod nogami kolejnych dwóch, spowalniając ich szarżę. Uzbrojeni jedynie w krótkie sztylety, zamarli z przerażeniem w oczach...

Dzieci. To były jeszcze praktycznie dzieci – Lhynne wątpiła, by chłopcy o tak gładkich twarzach i łagodnych rysach mogli być starsi od niej. Jednak czego tak naprawdę się spodziewali? Wszyscy wiedzieli, że generał Kriggs von Eckhardt jest Mglistym Rycerzem. Nikt nie miał wątpliwości, że rzucenie się na niego może i w kilka osób, lecz z takim uzbrojeniem równa się samobójstwu. Co oni chcieli zrobić? Wziąć go z zaskoczenia? Na bogów...

Z dzikim charkotem zerwała się z posadzki i rzuciła Kriggsowi na plecy. Rosły mężczyzna zachwiał się pod jej ciężarem, przez krótką jak mgnienie chwilę sprawiając wrażenie autentycznie zaskoczonego zaciskającymi się na prawym ramieniu silnymi szczękami. Wilczyca, choć na języku poczuła paskudny żelazisty posmak krwi, nie zamierzała puszczać, dopóki krzywiący się z bólu człowiek nie padł na kolana, omal nie upuszczając wielkiego miecza. Zawarczała z głębi gardła, gdy rzucił jej zdezorientowane spojrzenie, ale zupełnie zignorowała jego przekleństwo, gdy dwóch młodzieńców postanowiło skorzystać z okazji i skoczyć na niego z różnych stron. Kolejny z nich rozstał się z życiem, gdy celnie wymierzony sztych odwrotnie chwyconego miecza ugodził go prosto w gardło, lecz ostatni zdołał umknąć przed śmiercionośnym ciosem, odruchowo kryjąc się za ciałem ogromnego wilka. Kriggs, choć trzymające go twardo za obojczyk zębiska musiały sprawiać mu niemały ból, wstrzymał w ostatnim momencie rękę z Ostrzem, nim zdołał zagrozić nim Lhynne.

Kolejni ludzie pojawili się praktycznie znikąd. Wilkokrwista rozluźniła szczęki, pozwalając, by generał wyrwał jej się z chwytu i osłonił przed kolejnym atakiem. Krwawił, a zapach jego posoki sprawiał, że miała ochotę skryć się w kącie i już do końca znanego świata udawać, że nie istnieje, lecz musiała wziąć się w garść – czterech odzianych na szaro ludzi skierowało się w jej stronę i powoli odciągnęło od zamieszania, podczas gdy kolejnych dwóch próbowało powstrzymać Kriggsa od ruszenia za nimi.

Nie mogła nie dostrzec, że starał się o wiele słabiej, niż powinien. I ciskał oczami gromy za każdym razem, gdy zdołał nawiązać z nią choćby przelotny kontakt wzrokowy.

No tak. Mieli się nie pozabijać, prawda? Tylko że jak inaczej miałaby wypaść wiarygodnie...?

Nie wiedziała, ilu ostatecznie zostało wraz z Mglistym i Khrimme w wielkiej sali. Pozwoliła, by pozostali chłopcy pociągnęli ją w stronę kryjącego się za rozbitymi drzwiami korytarza. Z niejakim niesmakiem rzuciła szybkie spojrzenie na zniszczony zabytek i skupiła się na drodze przed sobą – na drogocennej posadzce z marmuru, którego żyłki układały się w kształt ryczących smoków z bajecznie kolorowymi skrzydłami, na kolejnych obrazach dumnych, poważnych wojowników o wciąż żywych pomimo upływu lat spojrzeniach, na prześwitujących przez gomółkowe szybki ogromnych okien promieniach słońca. Upojona adrenaliną i narastającym w sercu lękiem, zupełnie zatraciła zdolność spoglądania na całość, dostrzegając jedynie pozornie nieistotne, lecz zapadające w pamięć szczegóły, a chwile, jakie zajęło im dotarcie do stłuczonego witrażowego okna, w jej oczach rozciągnęły się w wieczność.

– Szybciej! – ofuknął ją jeden z młodzieńców, gdy zawahała się na samej krawędzi parapetu, z łapami opartymi wciąż na stabilnej posadzce lękliwie oglądając powiewającą na zewnątrz linę z węzłami. – Możesz przemienić się teraz w człowieka, prawda?

– Nie ma czasu! – krzyknął inny, sprawiający wrażenie nieco wyższego i starszego od reszty, choć on również nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. – Jeśli będzie trzeba, mamy ją przenieść choćby i na plecach!

– Oszalałeś? – jęknął trzeci, do tej pory pilnujący tyłów. Jako jedyny był uzbrojony w porządny krótki miecz, choć gdyby Mglisty postanowił ruszyć za nimi, i tak miałby cokolwiek marne szanse. Równie żałosne, jak cała reszta. – Przecież ona w tym ciele musi ważyć ze sto kilogramów! Przemieni się, choćby miała być goła, jak ją bogowie stworzyli! Tak jej nie weźmiemy...

Zirytowana narastającą sprzeczką i bolesnym okrzykiem, dochodzącym od strony wielkiej sali, czym prędzej przybrała ludzką postać.

– Nie tracimy ubrań podczas przemiany – warknęła, oglądając się na swoich „zbawców" z godnością. – Pośpieszcie się, on zaraz tu przyjdzie.

Przywódca czym prędzej chwycił za linę i szarpnął, sprawdzając jej umocowanie. Lhynne nie miała pojęcia, jakim cudem udało im się ją zawiesić w takim miejscu, lecz nie zamierzała drążyć tego tematu. Już wystarczającą trwogą napawało ją samo wyglądanie z okna umieszczonego na piętrze budynku, o perspektywie zejścia na odległą o wiele metrów brukowaną ulicę po czymś takim wolała nawet nie myśleć, by nie wpaść w panikę. Potrzebowała całej swojej wewnętrznej siły, by nie dać po sobie poznać strachu. Dłonie tak jej drżały, że musiała ścisnąć je w pięści.

– A Felt i Rhox? – Najmłodszy obejrzał się przez ramię w kierunku podejrzanie cichego korytarza. – Nie zaczekamy na nich?

– Twoi koledzy nadają się już jedynie na pokarm dla rybek – syknęła wilkokrwista. – Masz co do tego jakiekolwiek wątpliwości? Ruszcie się wreszcie, jeśli nie chcecie skończyć jak oni.

– Ona ma rację, Rhien. – Przywódca pchnął lekko kompana w stronę liny, gestem sugerując, że ma ruszyć przodem. – Przecież wiedzieliśmy, na co się piszemy.

– Zostaliśmy do tego zmuszeni, na bogów...! – Chłopak urwał wpół słowa, widząc lód w oczach swojego zwierzchnika, nie zmienił jednak zaciętego wyrazu twarzy. Zaklął pod nosem i posłusznie ruszył jako pierwszy po linie w wąską studnię bocznej ulicy.

Zmuszeni? Lhynne już zaczerpnęła powietrza, by zwerbalizować cisnące się na usta pytanie, gdy najwyższy wcisnął jej w dłonie linę na znak, że teraz jej kolej. Udławiła się własnymi słowami i wypuściła zwitek konopnych pnączy, jakby nagle ją oparzył.

– Na burze...! – zniecierpliwił się pilnujący tyłów. – To nie pora na babskie fochy!

– Mam lęk wysokości – jęknęła wilkokrwista, nie wyciągając ponownie dłoni po linę, gdy wysoki kolejny raz spróbował ją podać.

– Jesteś jeźdźcem smoka i masz...? – Młodzieniec nie dokończył, milknąc nagle, gdy gdzieś niedaleko rozległ się huk.

Kriggs pojawił się na korytarzu jak w zwolnionym tempie. Zakrwawioną prawą rękę przyciskał do boku, lecz oprócz tego nie miał żadnych widocznych obrażeń. W lewej dłoni za kołnierz szarego uniformu trzymał jednego z pozostałych w sali chłopców – zalany szkarłatem jak absurdalną drogocenną farbą człowiek prawdopodobnie jeszcze żył, gdy wysoki mężczyzna od niechcenia, niczym szmacianą lalkę pchnął go w ramiona zaskoczonego przywódcy.

– Szukaliście Felta – wycedził przez zaciśnięte zęby. – To chyba był ten.

Lhynne dobrze wiedziała, że jeśli zaraz nie ruszy się z miejsca, kolejni ludzie zapłacą za jej opieszałość życiem. Za nic nie podobał jej się pomysł bratania z tajemniczym Instytutem, ani tym bardziej bliższa znajomość z członkami jego załogi, czy jak nazwać tych młodych wojowników, lecz nie zamierzała mieć ich krwi na rękach. Nie myśląc wiele, złapała powiewającą smętnie na wietrze linę, mocno chwyciła za pierwszy z węzłów i zaczęła zsuwać się na dół w tempie, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewała.

Na samej ulicy czekało na nią kolejnych trzech wojowników w charakterystycznych uniformach. Gdy znalazła się tuż nad ich głowami, wyciągnęli asekuracyjnie ręce w jej stronę, i prawdopodobnie jedynie to uratowało jej życie, gdy przecięta Mgielnym Ostrzem lina sflaczała w jej palcach, sprawiając, że runęła w dół ciężko jak kłoda. Krzyknęła, zaklęła zupełnie po męsku, znalazłszy się w silnych ramionach, lecz ostatecznie nie dosięgnęła lekko wilgotnego bruku, choć i tak rozchylić panicznie zaciśnięte oczy zdołała dopiero po kilku uderzeniach serca.

– Szybciej! – Ktoś pchnął ją w stronę wąskiego zaułka po prawej. Zawahała się, oglądając w stronę wybitego okna, lecz nie dano jej czasu na zastanowienie się, co będzie z resztą drużyny. Mogła jedynie domyślać się, że generał nie zamierzał pozostawić przy życiu żadnego z nich.

Na źródła burz, wciąż czuła w ustach posmak jego krwi. Domyślała się, że na twarzy musi mieć krwawe zacieki, lecz spróbowała odegnać precz wszelkie skojarzenia, powstrzymując narastające mdłości. To nie była pora na uleganie słabościom. Mając problem z dotrzymaniem wyćwiczonym młodym mężczyznom kroku, ponownie przyoblekła wilczą skórę i skupiła się na sprawnym przebieraniu łapami i walce z chęcią, by odbić w którąś z bocznych alei i czym prędzej zniknąć im z oczu.

Czujesz się źle, szeptała w jej myślach przerażona Khrimme. Co się działo? Walka niebezpieczna, mogła ci się stać krzywda, a ja nie chcę, żeby ci się stała krzywda!

Wszystko dobrze, malutka, mruknęła, choć czuła, że właśnie pierwszy raz okłamała swojego smoka. I to w taki sposób, że nie wątpiła, iż ten wyczuł fałsz bez specjalnych trudności.

Otumaniona wspomnieniem walki i beznamiętności, z jaką Kriggs odebrał życie młodym zamachowcom, zupełnie przegapiła moment, w którym zabytkowe centrum Myllhaven stopniowo ustąpiło ponurym blokowiskom przedmieść. Czteropiętrowe budynki z taniej żelbetonowej płyty wyrosły wokół jak milczący strażnicy, obserwując ponurą ucieczkę brudnymi oczodołami okien, wokół których rdzewiały uchwyty burzowych okiennic, a elegancki bruk zastąpiły powybrzuszane korzeniami wszędobylskich chwastów płyty, na których zielonkawy mech powoli wygrywał nierówną walkę natury z niepielęgnowaną nowoczesnością. Studnie podwórek stały się szersze, bardziej rozległe i mniej klaustrofobiczne, a pomiędzy budynkami zaczęły pojawiać się kołyszące na lekkim wietrze drzewa, lecz nie miało to zupełnie nic wspólnego z przytulnością i bezpieczeństwem. Ponury, pozbawiony kolorów innych niż chorobliwa zieleń i dobijająca szarość krajobraz był tak depresyjny i przytłaczający, że doskonale wpasowywał się w nastrój Lhynne.

Na bogów, w takim otoczeniu nie mogło dziać się nic, co dobre. Prawda?

Wilkokrwista nigdy nie wiedziała, co powinna myśleć o takich miejscach. Szare skupiska posępnego żelbetonu, ciemne klatki schodowe i pozbawione ozdób krańce czworokątnych okien miały w sobie coś, co jednocześnie odpychało ją swoją oczywistą brzydotą, lecz również przyciągało nutką iście turpistycznej fascynacji, do której nieraz wstyd było jej przyznać się przed samą sobą. Zupełnie nie rozumiała, jak ludzie z własnej woli rezygnowali z kunsztownie zdobionych kamienic centrum miasta i swobodnej przestrzeni, jaką gwarantowało przeniesienie się na wieś, i zamiast tego decydowali się na uwięzienie w klatce o żelaznych prętach zalanych masą odpychającej szarości, pokrytej spływającym wraz z każdym mocniejszym deszczem tynkiem. Nie potrafiła pojąć, jak mogli akceptować cienkie ściany i stropy, w pewien sposób decydując się na to, by żyć wspólnie ze wszystkimi sąsiadami, otaczającymi ich ze wszystkich stron, jak mogli odrzucać możliwość odetchnięcia w większej przestrzeni w gruncie rzeczy niewiele droższych miejskich mieszkań, by tutaj cieszyć się z mikroskopijnych łazienek, w których roślejszy mężczyzna miał problem, aby się obrócić, i pokoikami wielkości główki szpilki, w których każda rzecz musiała zostać umieszczona w sposób dokładny i przemyślany, aby na nic nie zabrakło miejsca. Jej wilcza dusza gniotła się w takich okolicach, a gardło ściskała niewidzialna pętla bliżej niezdefiniowanego, pozbawionego konkretnej nazwy strachu...

A jednak coś sprawiało, że często tu powracała.

Bała się tu przebywać. Traciła orientację na wąskich uliczkach i zarośniętych chodnikach, gdyż każdy z nich był w jej oczach bliźniaczo podobny do poprzedniego... a coś na przekór temu sprawiało, że nie znała lepszych miejsc na późnowieczorne spacery. Nie potrafiła zliczyć, jak wiele razy, nękana przedziwnym impulsem, zapuszczała się w podobne dzielnice, aby ukradkiem podglądać przez nieprzysłonięte okna mieszkańców, wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby pewnego dnia obudziła się na ich miejscach. Rozkoszowała się tak swobodną możliwością podejrzenia czyjegoś prywatnego życia i wchłonięcia specyficznej atmosfery, przesiąkającej każdy najdrobniejszy kamień na blokowiskach. Nigdy nie powiedziałaby, że są ładne, co to, to nie – ale przyciągające swoją odmiennością? O tak, tego nie mogła im odmówić. Były po prostu... oryginalne.

Monumentalne bloki z betonowych prefabrykatów – wielkich płyt, które przywożono na plac budowy ogromnymi wozami ciągniętymi przez młode smoki – były eksperymentem praktykowanym na przestrzeni ledwie trzech dziesięcioleci, którego zaprzestano po tym, jak powstało ich nieprzyzwoicie wręcz dużo. Przedmieścia każdego z większych miast Ragharranu niemalże obrosły podobnymi architektonicznymi potworami, oferując tysiącom szukających mieszkań ludzi naprędce wzniesiony dach nad głową, lecz od samego początku mawiano, iż miał to być jedynie plan przejściowy. Zrujnowany wojną domową kraj i świecący pustkami królewski skarbiec wymogły poszukiwanie najtańszej, choćby i prowizorycznej możliwości zapewnienia schronienia pozbawionym domu ofiarom walk, a że to właśnie wyjście okazało się najtańsze...

No cóż. Mało kto po niemal czterdziestu latach od powstania ostatniego z żelbetonowych bloków pamiętał, iż wzniesiono je z gwarancją wynoszącą ledwie trzydzieści lat oraz obietnicą, iż w ten sposób pozwolą na większą swobodę i brak pośpiechu podczas wznoszenia solidniejszych budowli. Choć obecnie zdecydowana większość podobnych tworów straszyła swoim stanem – zaprawą nierówno zabezpieczającą pęknięcia w elewacji, nierównością monumentalnych ścian, krzywizną kiepsko wykonanych okien i burzowych zabezpieczeń – ludność zdołała zadomowić się w nich na tyle, by nie myśleć nawet o zmianie warunków życia.

Lhynne pewna była, że nie przyjęłaby podobnego mieszkania, choćby mieli jej zapłacić... chyba że mowa byłaby o krótkich wakacjach, z których mogłaby zrezygnować w każdej chwili, aby wrócić do swojego bezpiecznego domku.

Plac, na który wydostali się z gmatwaniny osiedlowych zaułków, okazał się stosunkowo zwyczajny, choć musiał stanowić coś w rodzaju niechętnie odwiedzanego przez mieszkańców serca blokowiska. Niski, podłużny budynek o żółtawej, okrytej naroślami pleśni elewacji sprawiał wrażenie sięgającego daleko w głąb ziemi bunkra, pozornie znajdującego się na widoku, lecz w rzeczywistości niedostępnego i wręcz odpychającego samą unoszącą się wokół aurą. Przystanęła na krótką chwilę, niepewnie zadzierając przednią łapę; jeden z prowadzących ją chłopców wpadł jej na grzbiet i zaklął cicho, odzyskując równowagę w ostatnim momencie, nim padł na powybrzuszany korzeniami pobliskiej wierzby płaczącej chodnik, wylany zastygłym w najprzedziwniejszych kształtach niemal granatowym asfaltem.

Przy dwuskrzydłowych drzwiach z malowanego na szaro metalu czekała na nich wysoka, zielonooka dziewczyna z kręconymi jak sprężynki włosami w odcieniu ciemnego orzecha. Na widok delegacji rozpromieniła się i wyskoczyła naprzód, serdecznie rozkładając ramiona. Pamiętając o słowach Kriggsa, jakoby miała udawać jej siostrę, Lhynne przemieniła się w człowieka i wpadła nieznajomej w ramiona, uśmiechając z serdecznością, której bynajmniej nie czuła.

– Wszystko opowiem ci w środku, na razie udawaj, że się za mną stęskniłaś – syknęła szatynka wprost do jej wrażliwego ucha, a następnie odsunęła od siebie na długość ramion, oglądając krytycznie. – W ogóle się nie zmieniłaś, Lhynne. Mam nadzieję, że nic ci się tam nie stało? I gdzie twój smok?

– Nic mi nie jest – odpowiedziała szybko. Drżenia w głosie na szczęście nie musiała udawać. – Khrimme tam została.

Jeden z młodzieńców w szarym ubraniu zaklął pod nosem. Pozostali uciszyli go ostrymi spojrzeniami i nie czekając na dziewczęta, ruszyli w stronę wejścia. Każdy z nich przyłożył dłoń do niepozornego urządzenia, zabudowanego tuż obok przejścia, w miejscu, w którym znajdować powinien się staromodny domofon, dzięki czemu przejście stanęło otworem. Wilkokrwista skrzywiła się w myślach. Wyglądało na to, że szybka ucieczka mogła wcale nie wchodzić w grę. Wątpiła, by zaufano jej na tyle, by od razu obdarzyć możliwością otwierania przejścia, gdy tylko jej się żywnie spodoba.

W co ty mnie wpakowałeś, Kriggs?

Mam go ugryźć? spytała od razu czujna Khrimme. Mogę to zrobić. Mogę? Mam ugryźć? Proszę, chętnie bym kogoś ugryzła, a on musi być bardzo smaczny...

Możesz go ugryźć. Lhynne uśmiechnęła się pod nosem z pewną dozą złośliwości. Ale nie uszkodź go trwale, w porządku?

– Co się stało? – Dziewczyna szybko wychwyciła zmianę jej nastroju.

– Nic takiego. – Parsknęła śmiechem. – Mój smok właśnie pogryzł swojego strażnika.

Niechętnie zanurzyła się w kontrastującym ze światłem na zewnątrz ciemnym korytarzu, dobrze wiedząc, że od teraz nie miała już odwrotu. W chwili, gdy pozornie tandetne, lecz od wewnątrz wzmocnione solidnymi stalowymi sztabami drzwi zamknęły się za nią, odcinając od blasku przysłoniętego cienką warstwą chmur słońca, straciła swoją ostatnią możliwość na przemianę w wilka i puszczenie się na oślep przed siebie.

Po ogólnej estetyce budynku nie zamierzała spodziewać się niczego ciekawego w jego tchnących stęchlizną i wilgocią trzewiach, zaś gdy przyzwyczaiła oczy do częściowego półmroku w wąziutkim, nieoświetlonym łączniku, przekonała się, że pierwsze wrażenie bynajmniej nie okazało się mylne. Nie zdołała powstrzymać ostentacyjnego skrzywienia ust na widok, jaki się przed nią rozciągnął, a serce ścięła irracjonalna trwoga, której źródła upatrywała jedynie w typowo wilczym przyzwyczajeniu do wolnej przestrzeni, światła i możliwości spojrzenia w czyste niebo, ilekroć poczułaby duszności w zamknięciu czterech ścian...

Tutaj nie miała żadnej z tych rzeczy, stąd panika zaczęła skradać się brzydkim korytarzem wraz z nią, lodowatym oddechem obsypując wrażliwą skórę na karku szczypiącą gęsią skórką.

Korytarz, na który się wyłoniła, wyglądał jak żywcem wyjęty z na wpół opuszczonej fabrycznej piwnicy. Gołe żelbetowe ściany znaczyły zacieki ścian, a rury ciepłownicze, jak arterie w ogromnym, częściowo martwym organizmie, oblepiały większość powierzchni, zbierając wszechobecny kurz, układający się na nich jak gęsta sierść. Nowoczesne lampy, w których umieszczono najtańszą wersję świetlówek – podłużne, brzęczące szklane tuleje nazywane potocznie jarzeniówkami – straszyły mętnymi, plastikowymi kloszami, a na ich pożółkłej ze starości powierzchni swego żywota dokonał niejeden zbłąkany owad, zalegając smętnie wśród pajęczyn kupką zesztywniałych odnóży i rozłożonych w ostatnim akcie skrzydełek. Każda z lamp dawała światło o zupełnie innej barwie, co nadawało wszystkiemu wokół aury niedbalstwa i tymczasowości. Większość prowadzących do pomieszczeń otworów zamiast drzwiami, zasłonięto zawieszonymi w nadprożu płachtami różnokolorowego materiału – starymi kocami, narzutami, a nawet sztywnymi dywanami, które z pewnością nie mogły być szczególnie przyjemne w dotyku. Podsunięte w kąt wiadra z pozostałościami deszczówki podpowiadały, iż zacieki na niskim suficie bynajmniej nie były chwilowym dziełem przypadku.

Lhynne zatrzymała się odruchowo, czując wywołujący mdłości zapach stłoczonych na niewielkiej, dawno nie wietrzonej powierzchni ludzkich ciał. Kwaśny odór potu mieszał się z niedyskretnymi perfumami, od których coś aż zakręciło ją w nosie, i kiepskim aromatem nie najlepszej kuchni, która mieścić musiała się gdzieś stosunkowo niedaleko, bynajmniej nie nęcąc smrodkiem przypalonego kotleta nie pierwszej świeżości. Ani choćby trzeciej czy czwartej...

– Idziesz? – Dziewczyna obejrzała się na nią, unosząc jedną z kształtnych brwi. Była jedynym dostrzegalnym elementem otoczenia, który swą brzydotą nie budził w wilkokrwistej panicznego lęku...

Lhynne się bała. I tak bardzo nie chciała zostawać w takim miejscu na noc, że aż skręcało ją od chęci płaczu.

– Idę – szepnęła, bojąc się podejmować walkę ze ściskiem w gardle. Przemógłszy największą niechęć, ruszyła za dziewczyną, próbując nie dawać więcej po sobie znać lęku.

Miała być nieustraszonym szpiegiem, czyż nie? Sam król Erghon, choć nie znał jej osobiście, pokładał w niej nadzieje. Na bogów, nie mogła ich wszystkich zawieść jedynie dlatego, że miewała problemy z zaśnięciem w brzydkich miejscach, a w tym dodatkowo czuła się tak, jakby w każdej chwili mogła dostać ataku klaustrofobii.

Świeżo upieczona siostra zaprowadziła ją niemal na sam koniec korytarza, gdzie odgarnęła wyszywaną w brzydkie kwiaty kotarę i wpuściła do pomieszczenia, które najwyraźniej było jej lokum. Kolejny raz z ledwością powstrzymała mdłości, nie bez lęku rozglądając się wokół. Ściany stosunkowo dużego, lecz nieprzyjemnie niskiego pomieszczenia pomalowano na żółto, lecz położona bez ówczesnego zawracania sobie głowy gładzią farba poszarzała ze starości, a w niemal wszystkich rogach przy betonowym suficie czaiły się strzępki powiewających w niewyczuwalnym przeciągu pajęczyn. Znajdujące się tak wysoko, iż nie sposób było przez nie wyjrzeć, okno wypełniały niebieskawe luksfery, wpuszczające do środka niewiele dziennego światła, z trudem uzupełnianego do znośnego poziomu przez kolejną wersję taniej świetlówki w okrągłym plafonie, zamontowanym tuż nad drzwiami. Blasku ledwie starczało na to, żeby przeczytać coś bez bólu oczu, a przyzwyczajona do odpowiednio mocnej lampki do czytania Lhynne domyślała się, iż błyskawicznie dostanie w podobnym otoczeniu migreny. Jeden z niskich, lecz zaskakująco szerokich tapczanów, zajmujących niemal całą powierzchnię pomieszczenia, wyglądał na nieużywany, przysiadła więc na jego rogu, ignorując to, jakie obrzydzenie wywołał w niej dotyk czarno-czerwonej narzuty ze sztucznej, zbitej w nieapetyczne kłaczki wełny.

Dziewczyna zasunęła szczelnie odgradzającą je od korytarza kotarę. Dwukrotnie sprawdziła, czy aby jej rogi przylegają ściśle do metalowej, pozbawionej drzwi futryny, następnie wykonała dłonią skomplikowany gest i wypowiedziała pod nosem kilka słów w dziwnym świszczącym języku. Wilgotne powietrze w jednej chwili naelektryzowało się do tego stopnia, że zdawać by się mogło, iż jeden nieostrożny ruch byłby w stanie spowodować serię nieprzyjemnych wyładowań, a wszystkie drobne włoski na przedramionach Lhynne dosłownie stanęły dęba. Wilczy instynkt bił na alarm, podpowiadając, że właśnie wydarzyło się coś...

– Na źródła burz, czy ty właśnie użyłaś magii?! – wykrztusiła, nie zniósłszy przeciągającej się ciszy.

Magia... Czysta, nieposkromiona magia, naginana podług własnej woli za pomocą starożytnych słów, układających się w rozkazy. Nie Aspekty, jakimi władała ogromna część mieszkańców Ragharranu, w tym również Kriggs. Aspekty były zwyczajne, znajome, ułożone i łatwe do zaakceptowania, gdyż miała z nimi do czynienia nie od dziś, lecz to?

To była pierwotna magia. Moc płynąca z samego stworzenia świata, nagięta do działania drobnymi dziewczęcymi palcami. Bluźniercza moc, jaką bogowie nie na darmo przed eonami uznali ciężkim grzechem. Nie bez powodu zesłali ludziom zdolność opanowania Aspektów, by ci mieli nadal korzystać z podobnych niebezpiecznych praktyk! Choć wilkokrwista nigdy nie była przesadnie religijna, nie zdołała powstrzymać się od odsunięcia na pozornie bezpieczną odległość i zdwojenia czujności.

Magią posługiwano się w Creonii. W Creonii, z którą konflikt w ostatnich dniach stał się znacznie bliższy niż kiedykolwiek od ponad stu lat. Czyżby...?

– Teraz możemy rozmawiać. – Szatynka przerwała ciszę, zignorowawszy szok swojego gościa. Opadła na drugie z łóżek i odetchnęła głęboko, nareszcie zdejmując maskę troskliwej, stęsknionej siostry i ukazując swoje prawdziwe oblicze – równie przerażone i niepewne jak to Lhynne.

– Co ty zrobiłaś? – Blondynka nie zamierzała dać się zbyć zmianą tematu. – Potrafisz posługiwać się magią? Kto cię tego nauczył?

– Tutaj mnie tego nauczyli. – Znaczącym gestem wskazała podłogę, mając zapewne na myśli niższe poziomy bunkra. – Sama zobaczysz, po ciebie pewnie zaraz przyjdą.

Lhynne przełknęła głośno ślinę i nie zdołała opanować dreszczy. Zacisnęła palce na kiczowatej narzucie niemal do bólu, z ledwością powstrzymując się od przemiany w wilka. W chwilach podobnego zdenerwowania była naprawdę bliska mimowolnej zmiany postaci, a zupełnie nie miała ochoty na to, by później się z niej tłumaczyć.

– I co ze mną zrobią? – wydukała. W tamtej chwili miała już zupełnie gdzieś, jak żałośnie jękliwie zabrzmiał jej głos.

– Nic złego. Z nami również niczego złego nie robią. – Dziewczyna zmarszczyła brwi, jakby wsłuchiwała się we własne wnętrze. – Oprócz oczywiście tego, że nigdy nie mówią, do czego tak naprawdę jesteśmy im potrzebni. Mnie też nurtuje to od pewnego czasu, ale... Nieważne. – Machnęła lekceważąco dłonią, wyrywając się z chwilowego zamieszania. – Jestem Irma, twoja młodsza siostra. Przyrodnia, uprzedzając pytania. Bo mieszańce nie przemieniają się w wilki, prawda?

Zbita z tropu nieoczekiwaną zmianą kierunku rozmowy, Lhynne musiała ładnych parę sekund zastanowić się nad odpowiedzią.

– Nie zawsze – przyznała. – Gdy wilkokrwistym była matka, dziedziczy się po niej geny zmiennokształtności. Jeśli ojciec, gen zanika. Więc teoretycznie mogłybyśmy mieć wspólnego ojca, żebyś nie musiała wymyślać, dlaczego się nie przemieniasz. – Widząc, że Irma już otwiera usta, by kontynuować wprowadzanie „siostry" w sytuację, spytała szybko, powracając do ciekawiących ją spraw: – A to zaklęcie? Odpowiedz mi wreszcie! Bo to była pierwotna magia, prawda? Sprawiłaś, że nikt nie będzie nas podsłuchiwał?

– Tak, dokładnie. – Irma na całe szczęście nie odnalazła kolejnej wymówki, aby znów uniknąć tłumaczenia. – Jest u nas dość popularne. Gdy mieszkasz w takim miejscu, to twoja jedyna nadzieja na prywatność. Nikogo nie zdziwi, że je rzuciłam. – Wzruszyła szczupłymi ramionami. – Wszyscy tutaj uczymy się pierwotnej magii. Aspekty są łatwiejsze do opanowania, lecz ona daje o wiele większe możliwości. Wielokrotnie wykładowcy tłumaczyli nam jej wyższość. Dzięki niej możemy zrobić praktycznie wszystko, a nie tylko kierować żywiołami i swoimi naturalnymi talentami.

– I nie boicie się...? – Lhynne wskazała znacząco na sufit. Gdzieś nad nim musiało znajdować się cudowne niebo, w które tak bardzo pragnęła spojrzeć.

– Oczywiście, że się boimy. – Irma spuściła wzrok. – Ale uczą nas również, że bogowie nie lubią takich jak my. A skoro nas nie lubią, nie powinniśmy czuć winy, robiąc im na złość.

– Takich jak wy?

Milczała kilka chwil, zanim szepnęła:

– Nie wiem, jak miałabym ci to na szybko wytłumaczyć. Oni w jakiś sposób skupiają wokół siebie odmieńców i mieszańców. Ściągają nas tutaj jeszcze jako dzieci, kusząc obietnicą uczęszczania do prestiżowej szkoły, w zamian za to, że my zgodzimy się uczestniczyć w kilku bezbolesnych eksperymentach, podobno mających im ułatwić zrozumienie naszych mocy, możliwości... naszych gatunków, jak to czasem określają. Jakbyśmy byli zwierzętami. Prawda wygląda tak, że znajdujemy się w więzieniu, a ta szkoła to nasza jedyna namiastka wolności, w którą i tak chyba nikt nie wierzy. Nie wiem, do czego nas potrzebują, ale badają naprawdę dziwne rzeczy. Sama się przekonasz. Mam wrażenie, że... – urwała i speszona spuściła wzrok, jakby powiedziała o wiele za dużo, niż początkowo planowała.

– Nie urywaj w takim momencie – syknęła Lhynne. – Masz wrażenie, że co?

Irma nerwowo wyłamała palce, zerkając na zawieszoną w drzwiach kotarę. Namyślała się... aby nagle zerwać na równe nogi, rozglądając w popłochu, zupełnie jakby szukała drogi ucieczki.

– Idą już po ciebie! – syknęła panicznie. – Pamiętaj, udawaj, że jesteś tu po dobroci. Pozwól, żeby cię zbadali, to nie jest nic strasznego, zwłaszcza na początku. Masz wyglądać na zaangażowaną w sprawę i chętną do pomocy. I nie zadawaj za dużo pytań, w porządku?

Zdezorientowana wilkokrwista również podniosła się ze swojego miejsca i z ledwością ponownie skupiła na sobie uwagę Irmy.

– Zaraz! Dokończ szybko – warknęła, łapiąc ją za ramiona. Choć znacznie wyższa i tęższa od niej, szatynka skuliła się pod wpływem jej dotyku. – Jakie masz wrażenie?

– Że oni próbują przyśpieszyć nadejście kolejnej Cienionocy – szepnęła szatynka spanikowanym tonem. – Lub przynajmniej je przewidzieć, choć wydaje mi się, że do tego nie potrzebowaliby...

W tym momencie kotara w przejściu poruszyła się, a wypełnione magią powietrze sypnęło fontanną iskier. Zaklęcie ciszy zostało rozerwane, gdy wysoka kobieta w wyglądającym profesjonalnie białym kitlu weszła do środka. Czarnoskóry mężczyzna w szarym uniformie został na progu, pozornie niezainteresowany sprawą, lecz sprawiający wrażenie takiego, który wkroczyłby do akcji, gdyby dostał choć najmniejszy sygnał, że coś mogłoby nie pójść po myśli jego podopiecznej...

Lhynne omal nie ugryzła się w język, gdy szczególnie silny dreszcz liznął ją wzdłuż kręgosłupa. Z ledwością powstrzymała się od uniesienia warg i warknięcia z głębi gardła.

– Witaj! – Kobieta uśmiechnęła się, ukazując dołeczki w zasuszonych policzkach. Podkreślone niebieskim cieniem oczy uśmiechnęły się wraz z wąskimi ustami, a zniszczona przez zaawansowany wiek, lecz w gruncie rzeczy ładna twarz rozchmurzyła się na widok wilkokrwistej. – Jesteś Lhynne Lehann'rive, czyż nie? Irma ręczyła za ciebie. Miło mi gościć cię w progach Instytutu.

Lhynne bynajmniej nie było miło, dlatego też ograniczyła się do skinięcia głową, mając nadzieję, iż rozmówczyni uzna to za objaw nieśmiałości, nie braku szacunku. Czuła, jak Irma spięła się zauważalnie u jej boku, a atmosfera zgęstniała do tego stopnia, że wiecznie głodna Khrimme zdołałaby zacząć ją chrupać.

– Podejrzewam, że wiesz od siostry, czym zajmuje się nasza placówka? – upewniła się kobieta i kontynuowała, nie czekając na odpowiedź: – Możesz uczestniczyć w zajęciach jak wszyscy nasi uczniowie, choć podejrzewam, że jesteś od nich nieco starsza. W zamian jednak pragnęlibyśmy poprosić cię o udział w kilku badaniach. Czy możemy na ciebie liczyć?

Kolejny raz potwierdziła i posłusznie wyszła na korytarz, gdy przewodniczka zapraszającym gestem wskazała jej przejście. Kątem oka ułowiła Irmę, wskazującą jej zaciśnięte mocno kciuki, i ponownie zanurzyła się w cuchnącej wilgocią atmosferze korytarza. Po zaduchu pokoju wydał jej się przyjemnie chłodny, jakby z upalnego powietrza zanurzała się w orzeźwiającej wodzie.

Pozwoliła, by dziwaczna delegacja poprowadziła ją w stronę kolejnego pomieszczenia, w którym kryły się dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące na ciemną klatkę schodową. Głęboka, betonowa studnia ciągnęła się daleko w głąb ziemi, zakręcając niezliczoną ilość razy, od czego niemal natychmiast zakręciło jej się w głowie, posłusznie jednak stanęła na zaskakująco czystych w porównaniu do reszty budynku stopniach. Poczłapała smętnie w dół, starając się jak najdyskretniej chłonąć wszelkie szczegóły otoczenia, lecz jak na razie nic nie wydało jej się na tyle istotne, by wymagać przekazania Kriggsowi.

Chyba że ta wzmianka o sprowadzeniu Cienionocy... Na burze, to w ogóle było możliwe?

Potknęła się na niewysokim stopniu i z przedwczesną złością odtrąciła wyciągające się w jej stronę pomocne dłonie, samodzielnie wspierając na barierce z wyślizganej setkami dłoni stali. Wzrok wysokiego mężczyzny i reakcja błyskawicznie oglądającej w jej stronę kobiety jedynie upewniły ją, że to bynajmniej nie była wycieczka krajoznawcza. Prowadzili ją tam, jak strażnicy... lecz w takim razie po co te pozory?

W co ona się dobrowolnie wpakowała?

To wyglądało gorzej niż źle. Lodowate igiełki strachu wbijały się w podstawę czaszki, wywołując nieprzyjemne, niemożliwe do zignorowania uczucie, jakby ktoś niewidzialny nieustannie wbijał sondujący wzrok w jej plecy, zważając na każdy ruch. Do tego te rewelacje...

Wilkokrwiści nie traktowali wiary jak ludzie. Choć uznawali tych samych bogów, postrzegali ich w zupełnie inny sposób. Byli im znacznie bliżsi, bardziej niż ludziom podobni siłom natury, na których opierał się cały funkcjonujący świat. Nie budowali im świątyń, w których doszukiwaliby się ich obecności, przekonani, że bogowie są wszędzie wokół nich – w wiejącym wietrze, wodach rzek, świecącym na niebie słońcu i zieleni oblewającej lasy, w których się wychowywali. Bogowie byli w nich samych i w zwierzętach, z którymi dzielili życie. Lhynne nigdy nie czuła potrzeby, aby poświęcać im przez to szczególnie wiele uwagi, przyzwyczajona do ich milczącej obecności gdziekolwiek się nie rozejrzała, lecz nawet ona znała najważniejsze założenia przedstawiane w świętych księgach...

Według najdawniejszych wierzeń świat dzielił się na poszczególne cykle, a choć nie zachowały się żadne źródła potwierdzające autentyczność tych tez, wokół można było dostrzec zbyt wiele potwierdzających je symptomów. Dobrze wiedziała, że długi okres Rozkwitu poprzedzało Odrodzenie, a z jakiego powodu należało je w taki właśnie sposób nazywać, było już raczej oczywiste. Dni Wiecznej Burzy, o których coraz większa liczba religijnych ugrupowań lubiła wspominać nadmiernie często i zaciekle, prowadziły nieuchronnie do kresu znanej cywilizacji. Końca wszystkiego, co wspaniałe, gdy bliżej nieokreślony Wieczny Kataklizm obracał wniwecz owoc setek, jeśli nie tysięcy lat rozwoju i chwały, by obrócić je w kupkę ledwie sterczących ponad powierzchnię ziemi, dymiących popiołów. Choć wielu sceptyków poddawało tę w gruncie rzeczy głównie religijną charakterystykę w wątpliwość, istniało wiele naukowych ugrupowań zajmujących się badaniem Kataklizmów i tego, do czego mogły w rzeczywistości doprowadzić... i jak na razie niemal wszystkie zgadzały się co do tego, iż Cienionoce były faktem. Jednak czy faktycznie miały okazać się zdarzeniem cyklicznym? Tego nie wiedział już nikt, choć pozostawało to więcej niż prawdopodobne.

Jeśli Instytut zamierzał doprowadzić do ich ponownego nadejścia...

Lecz w jaki sposób mieliby tego dokonać? Nie istniała siła zdolna podporządkować sobie moc natury. Choć wielu religijnych fanatyków grzmiało z mównic, przestrzegając swych wiernych, iż już jakiś czas temu wkroczyli w poprzedzający Dni Wiecznej Burzy tak zwany „Etap Kataklizmów", nie sposób było tego sprawdzić. Lhynne sama szczerze w to wątpiła. Fakt, zarówno Czarne Burze, jak i Szare Mgły coraz trudniej było przewidzieć, a obliczenia zajmujących się tym latami Strażników Kataklizmów coraz mniej zgadzały się z rzeczywistością, ale nie chciało jej się w to wierzyć. Pogody nigdy nie dało się przepowiedzieć ze stuprocentową pewnością, prawda?

Na bogów. Gdyby uznać, że to jednak prawda...

Nie miała pojęcia, jak nisko zeszli. Słabo oświetlona studnia zejścia ciągnęła się tak głęboko, że wilkokrwista z każdym pokonanym metrem czuła się bardziej nieswojo. Początkowo próbowała liczyć migające na co trzecim półpiętrze stalowe drzwi, oznajmiające wejścia na poszczególne poziomy kompleksu, lecz gdy kolejny raz odpłynęła daleko myślami i straciła rachubę, dała sobie z tym spokój. Coraz silniej zaciskała lodowate z nerwów dłonie, odruchowo zaczynając planować, w jaki sposób wyrwać się milczącemu strażnikowi, gdy ten spróbuje ją pochwycić.

Wzdrygnęła się, gdy prowadząca ją kobieta zatrzymała się nareszcie przed kolejnymi z drzwi, pozornie niczym niewyróżniającymi od pozostałych. Otworzyła je szybkim ruchem, potwierdzając, że w rzeczywistości nikt nie kłopotał się choćby ze zwyczajnym zamykaniem ich na klucz, i zapraszającym gestem wskazała swej podopiecznej słabo oświetlony korytarz, po którego obu stronach rzędem ciągnęły się wejścia do surowych pomieszczeń. Dziewczyna posłusznie pokonała niewysoki próg, czując, jak wszystkie drobne włoski na przedramionach stają jej dęba.

Pokój, do którego ją zaprowadzono, nie był duży. Stosunkowo niski sufit wywoływał uczucie blokującej dech klaustrofobii, a nieprzyjemne światło tanich świetlówek, które z pewnością już jakiś czas temu należałoby ponownie naładować, tworzyło migotliwe, zielonkawe cienie, kładące się na wyłożonych białymi kafelkami ścianach. Znaczące nieskazitelną barwę czarne fugi nieprzyjemnie skojarzyły się wilkokrwistej z rzeźnią. Doprawdy łatwo by było wyczyścić je z krwawych zacieków...

Czytasz za dużo książek, dziewczyno, ofuknęła się w myślach i uniosła wyżej głowę na znak, że bynajmniej nie czuje strachu.

Boję się, pisnęła w jej głowie Khrimme. Chcę być z tobą. Gdzie jesteś?

Pilnuj wujka Kriggsa, odszepnęła, tym razem nie zdoławszy opanować skradającego się po nitce telepatycznej więzi strachu. W razie czego powiem ci, żebyś kazała mu mnie ratować.

Dobrze wiedziała, że tym jedynie jeszcze mocniej małego smoka zdenerwowała.

Lhynne nigdy nie uważała siebie za odważną. Owszem, dokonała w swoim krótkim życiu kilku rzeczy, na które nie poważyłby się nikt o jej pozycji, lecz podobne akcje bynajmniej nie miały dołączyć do jej ulubionych. Mało nie przewróciła się z wrażenia, gdy kobieta w fartuchu wystudiowanym gestem wskazała jej wyłożony skórą lekarski fotel. Choć uśmiechnęła się zachęcająco, wyraz wesołości nie sięgnął jej zimnych oczu.

– Co teraz? – spytała słabym głosem, jak najdłużej zwlekając. Miejsce tuż przy drzwiach na korytarz, które zajęła zaraz po wejściu do gabinetu, było zdecydowanie najwygodniejszym w najbliższym otoczeniu i nie zamierzała z taką łatwością go opuszczać.

– Nic cię nie dzieje – uspokoiła ją kobieta. – Chcę jedynie cię obejrzeć. To nie boli.

Nienawidzę lekarzy.

Na drżących nogach podeszła do fotela i usiadła na samym jego rogu. Pozwoliła, by zajrzano jej do oczu, uszu i ust, dała się osłuchać za pomocą wymalowanego w runiczne znaki kamienia, jakim posługiwali się wszyscy najzwyczajniejsi w świecie lekarze.

– Przemień się teraz w wilka.

Zagryzła mocno zęby, z ledwością powstrzymując się od wskazania, co sądziła o rzucanych podobnym tonem poleceniach. Posłusznie wymusiła przemianę i wyprostowała się na czterech łapach. Kolejny raz pozwoliła, by kobieta obejrzała ją ze wszystkich stron, znosząc zabiegi z cierpliwością, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewała.

– Irma nie odziedziczyła po ojcu tych zdolności? – spytała pozornie od niechcenia kobieta, kolejny raz zaglądając jej w uszy.

Lhynne pokręciła przecząco łbem i zaskomlała cicho, gdy nieostrożnie wsunięty wziernik uraził ją we wrażliwą małżowinę. Z ledwością powstrzymała się od pokazania kobiecie ostrych kłów, czując na sobie przenikliwy wzrok milczącego mężczyzny.

– To doprawdy ciekawe. – Kobieta sięgnęła na wąski metalowy blat po przedmiot, który wyglądał jak malowana w runiczne znaki obroża. – Pozwól, że na chwilę ci to założę, dobrze?

Bynajmniej nie zamierzała się na to zgadzać. Przykleiła uszy płasko do łba i cofnęła się na kilka kroków, zwinnie umykając przed spracowanymi dłońmi w białych rękawiczkach.

– Uspokój się – ofuknęła ją kobieta, ze złością marszcząc brwi. – Nic ci się przecież nie stanie. To tylko moment, muszę coś sprawdzić. Zresztą, możesz nawet patrzeć. – Niemal pod sam nos podsunęła jej pechowy przedmiot i niewielki kryształowy ekran, powiązany z nim za pomocą wydzielającego lekko słodkawy zapach zaklęcia. Wilczyca posłusznie pozwoliła, by tym razem włożono jej obręcz na szeroki kark, lecz nie zdołała opuścić uniesionych w potwornym grymasie warg. Zjeżona sierść tworzyła dwa nierówne garby na grzbiecie.

Doprawdy, gdyby tylko chciała, mogłaby tę kobietę zabić. I to zanim strażnik zdołałby ruszyć się ze swojego miejsca. Na zmiażdżenie delikatnej ludzkiej tchawicy wystarczało jedno niewysilone uderzenie zębami. Choć uważał się za najwyższe ogniwo łańcucha pokarmowego, człowiek był tak żałośnie słaby...

Lśniąca perłowo powierzchnia kryształu rozbłysła na krótką jak mgnienie chwilę feerią barw, a zaaferowana kobieta jęła prędko notować w trzymanym na kolanach zeszycie. Niestety wyglądało na to, że zamiast znajomych słów, używa czytelnych jedynie dla siebie samej symboli, sfrustrowana Lhynne szybko więc straciła tym zainteresowanie. Dobrze wiedziała, że próba zapamiętania ich i odtworzenia później w zaciszu dzielonej z Irmą sypialni spełzłaby na niczym.

Badanie, czymkolwiek było, nie trwało długo. Z ulgą zrzuciła z siebie niewygodny osprzęt i ponownie przyoblekła ludzką skórę. Odprowadziła wzrokiem niewysokiego asystenta, który pojawił się nagle w niedużym pokoju, wchodząc do środka wąskimi drzwiami po jego przeciwległej stronie, których wcześniej nie dostrzegła. Wziąwszy wypełnioną schludnymi notatkami dokumentację, zniknął równie cicho i niepostrzeżenie, zostawiając po sobie jedynie duszący w nosie i zmuszający do działania smrodek tajemnicy.

– Na dzisiaj jesteś wolna. – Kobieta ponownie uśmiechnęła się w jej stronę, skutecznie odwracając uwagę od nowo odkrytego przejścia. – Lhars zaprowadzi cię z powrotem na górę. Możesz się rozgościć, Irma opowie ci wszystko. Jutro w naszej szkole odbywają się normalne zajęcia, możesz udać się na nie razem z nią. Gwarantuję, że nie będziesz żałować.

– Czego można nauczyć się w tej... szkole? – spytała szybko, zanim milczący strażnik złapał ją za ramię, by w delikatny, lecz stanowczy sposób odprowadzić do wyjścia.

Wodniste oczy kobiety błysnęły.

– Uczymy w niej wszystkiego tego, czego mogą potrzebować tacy, jak ty – wyjaśniła, a w jej głosie pojawiła się nuta fanatycznego uwielbienia. Gołym okiem widać było, że nareszcie temat zboczył w kierunku, który jej odpowiadał. – Tam, na górze, w całym Ragharranie nazywa się was odmieńcami. Szykanuje przez to, że jesteście inni. Pomyśl tylko sama – też tego doświadczyłaś, czyż nie?

– Jestem wilkokrwistą, nie odmieńcem – odezwała się niepewnie. – Stanowimy odrębny gatunek. Jak ludzie, jak elfy... Nie jesteśmy jakimiś mutantami, a tak to zabrzmiało.

– Nie mam na myśli ciebie jako wilkokrwistej. – Pewny siebie uśmieszek wykrzywił wąskie wargi. – Lhynne, mam na myśli ciebie jako kobietę, która przemienia się w wilka. Czy nie wygnano cię przez to z watahy?

Skinęła powoli głową, dusząc w sobie wskazanie, iż bynajmniej nie nazwałaby swojej społeczności „watahą". To nie była pora na łapanie za słówka.

– Sama więc widzisz. Tutaj tacy jak ty – niedocenieni, z jakiegoś powodu inni od reszty – mają szansę rozwinąć skrzydła. – Podniosła się ze swojego miejsca. Rozłożyła dłonie, chcąc nimi objąć wszystko wokół. – Tutaj będziesz mieć dostęp do wiedzy, przed którą polityka Ragharranu do tej pory cię chroniła, uważając za zbyt słabą, zbyt pospolitą. Tutaj dowiesz się tego, co zapisano w zakazanych księgach. I nie tylko się dowiesz – nauczysz się z tego korzystać, nauczysz się pokonywać ograniczenia narzucone przez trwających u władzy... zobaczysz, że nie wszystko, co powiedzieli kłamliwi bogowie, jest prawdziwe i wiążące.

– Ale... – Ugryzła się w język w ostatniej chwili, nim powiedziała za dużo. – Chyba nadal nie rozumiem paru spraw. Bo to wszystko brzmi jak ogromny spisek przeciwko władzy.

Dobrze wiedziała, że stąpa po cienkim lodzie. Niewiele brakowało, by straciła równowagę, a rozciągająca się u jej stóp przepaść wyciągnęła w jej stronę gościnne dłonie, pragnąc zagarnąć w swe objęcia... lecz czy gdyby udała nadmiernie entuzjastyczną, nie wypadłaby o wiele bardziej podejrzanie? Wątpliwości były zdrowe, i nawet Instytut musiał zdawać sobie z tego sprawę.

– To nie jest żaden spisek, moja droga. – Kobieta cmoknęła z niesmakiem. – To dążenie do prawdy. Udowodnienie innym, że są na tyle ważni i potężni, by móc po nią sięgnąć bez obaw. Bo prawda to to, co od zawsze nam się należy, co jest naszym najwyższym prawem, dziecko.

– No dobrze, ale co wam po tym, że już nas tej prawdy nauczycie? – Z ledwością powstrzymała się od skrzyżowania ramion na piersi w obronnym geście. Miała wrażenie, że jej ton i tak zabrzmiał zdecydowanie ostrzej, niż powinien, zważywszy na sytuację. – Robicie to tylko z dobroci serca? Bo brzmi dobrze, ale chyba wszyscy wiedzą, że bezinteresowne dobro praktycznie nie istnieje. Wy też musicie coś z tego mieć.

Ostatnim, czego się spodziewała, było to, że jej rozmówczyni parsknie śmiechem.

– Och, Irma mówiła o tobie samą prawdę – wykrztusiła, po kilku sekundach z najwyższym trudem zdoławszy opanować napad. – Umysł masz przenikliwy jak ostrze świeżo naostrzonego noża... Podejrzliwość wilkokrwistych jest już niemal legendarna, nieprawdaż? Otóż nie, nie mamy w tym dodatkowych celów. Prowadzimy w Instytucie swoje badania nad Czarnymi Burzami i resztą Kataklizmów, ale dla uczniów są one dobrowolne. Możecie nam pomagać, gdy zdobędziecie wiedzę na odpowiednim poziomie, lecz nikt was do tego nie zmusi. To miejsce to azyl dla takich, jak ty. To od dzisiaj twój azyl, Lhynne Lehann'rive.

To kłamstwo szyto naprawdę grubymi nićmi... lecz nie powiedziała już nic. W milczeniu skinęła głową i pozwoliła, by strażnik poprowadził ją w górę niekończącym się ciągiem schodów, po cichu trawiąc zasłyszane informacje.

Nie brzmiało to najlepiej. Oj nie... Z każdą chwilą nabierała pewności, iż Kriggs wcale nie przemieniał się w paranoika, zamierzając mieć Instytut na oku. Coś było tutaj na rzeczy... tylko co?

Czy tych nazywanych odmieńcami uczniów wykorzystywano do przyśpieszenia nadejścia Cienionocy? Jak nie spojrzałaby na sprawę, taki właśnie obraz wyłaniał się ze wszystkich kawałków układanki, obojętnie w jaki sposób by ich nie uporządkowała. Tylko w jaki sposób? I przede wszystkim po co?

Irma zerwała się ze swojego miejsca, gdy tylko wiszący w przejściu materiał zafalował, poruszony drobną dłonią Lhynne. Odczekała, aż cichy strażnik odejdzie na bezpieczną odległość, i zaraz dopadła do wilkokrwistej, pytając zdławionym szeptem:

– I co? Co się tam działo? Dowiedziałaś się czegoś?

– Dowiedziałam – mruknęła dziewczyna, opadając ciężko na przydzielone jej łóżko. – Tylko że nic z tego nie ma sensu. Wiesz może, co jest na tym poziomie, na którym mają gabinet?

Szatynka przez krótką chwilę otwierała i zamykała usta w tępym szoku, z nerwów nie zdoławszy odpowiednio szybko zareagować na zmianę tematu. Gdy wreszcie się odezwała, jej głos brzmiał zupełnie obco.

– Tam jest archiwum. I... – Zawahała się na chwilę. – Nie, nieistotne. To tylko plotka.

– Lubię takie plotki. – Lhynne uniosła się na łokciach, przeszywając ją spojrzeniem. – Właśnie po nie tutaj przyszłam, Irma...!

Nastolatka stała tak przez jakiś czas, nerwowo przygryzając wargę ładnie wykrojonych ust. Niepewnie popatrywała na wciąż falujący materiał w przejściu, krzywiąc się za każdym razem, gdy z korytarza dobiegał jakikolwiek stłumiony dźwięk.

– Widzisz, to jest tylko taka sobie historia, powtarzana między uczniami – zaczęła wreszcie niemalże szeptem. – Opowiadamy ją sobie wieczorami, żeby nastraszyć nowych, i... wątpimy, by coś w tym było, ale tylko to przychodzi nam na myśl, gdy ktoś znika. No bo...

– Wykrztuś to wreszcie! – Głos wilkokrwistej przeszedł w gardłowy charkot.

– Sama tego chciałaś. – Jej świeżo upieczona siostra opadła na materac obok. – Co jakiś czas ktoś znika. Mówią nam, że dobrowolnie zrezygnował z projektu i został odesłany do domu, ale nie chce nam się w to wierzyć. Przecież niektórzy i tak utrzymywaliby z nami znajomość, pisali listy... cokolwiek, a ze wszystkimi kontakt dosłownie się urywa. Ktoś z nas, już nie pamiętam nawet kto, wysnuł kiedyś teorię, że na tym poziomie, co gabinety – bo jego znamy najsłabiej, to jedyny, na który nie mamy głębiej wstępu nawet z eskortą – jest kostnica. I tam trzymają zwłoki naszych kumpli. Wiesz, oczywiście po tym, jak już poddadzą ich innym eksperymentom, takim tym razem dość... inwazyjnym.

Lhynne dosłownie spijała jej słowa z ust, czując rozsypującą się po przedramionach gęsią skórkę.

– Brzmi... przerażająco – jęknęła wreszcie, prostując się nienaturalnie.

– To tylko takie gdybanie bandy dzieciaków, którym pokazano zamknięte drzwi – prychnęła Irma, choć widać było gołym okiem, że zupełnie coś innego siedzi jej w głowie. – Bajki, które wymyślamy, bo nam się nudzi i żyjemy w dezinformacji. Nie mamy na to żadnych dowodów.

– A jeśli jednak coś w tym jest?

Zapadła cisza miała konsystencję gęstego żelu, wciskającego się w drogi oddechowe i uniemożliwiającego zaczerpnięcie dawki życiodajnego tlenu. Lhynne zaczynała odczuwać nieprzyjemne zawroty głowy, im dłużej tego słuchała.

– Wątpię, żeby coś w tym było. – Rezydentka podniosła się stanowczo, sięgając po porzucony zeszyt z notatkami zbyt gwałtownym ruchem, by mogło to wyglądać naturalnie. – Daj spokój.

– Tak czy siak, pewnie muszę to sprawdzić.

– Żartujesz? – Już miała wrócić do wertowania notatek, lecz uniosła zszokowane spojrzenie na swoją współlokatorkę. – Tam nie wolno chodzić. Nikt cię nie wpuści.

– Nie będę nikogo pytać o zgodę. Przecież i tak nikt tego nie pilnuje.

– A jeśli jednak? To będzie jak samobójstwo. Jeszcze dołączysz do... – Zgrzytnęła zębami, zorientowawszy się, że powiedziała za wiele. – Nazywamy ich „ziemniaczkami", wiesz? Bo sobie żyją gdzieś tam głęboko pod ziemią. I zapuszczają korzonki. A następnie zostaną zjedzeni.

– Optymistycznie, nie ma co. – Wilkokrwista skrzywiła się, krzyżując ramiona pod głową. – Tak czy siak, na tym chyba polega moja praca. W razie czego mnie stąd wyciągną... chyba.

– Kriggs von Eckhardt nie wyglądał na takiego, co nie poświęciłby jednej dziewczyny przez to, że okazała się zbyt nieostrożna. Ale rób, jak uważasz.

Obyś nie miała racji, jęknęła w myślach, przymykając oczy.

Kriggs ją stąd wyciągnie, jeśli wszystko się posypie. Prawda?

***

Ciemność w klaustrofobicznym bunkrze była lepka i miała gorzki posmak porastającej ściany pleśni. A przede wszystkim szeptała, głodna i nienasycona, obmacując natrętnymi paluchami niesprecyzowanego lęku za każdym razem, gdy tylko na krótką chwilę zdołała przymknąć powieki.

Lhynne bała się spać w dużym skupisku ludzi. Ba! Ona bała się wśród ludzi przebywać, co tu więc dużo mówić o zmrużeniu w ich towarzystwie oka. Wciąż czuła się obserwowana, a filtrowane dziesiątkami płuc powietrze było gęste, cuchnące i tak obrzydliwe, że wywoływało odruch wymiotny już samym tym, jak owijało się wokół delikatnej skóry, pokrytej warstewką lodowatego potu, co tu więc dopiero mówić o jego smaku. Ciepłe i gęste, zdawało się nie zawierać w sobie ani odrobiny życiodajnego tlenu. Choć nim oddychała, jej ciało wciąż wołało o więcej. Zdradzieckie mroczki armią ruchliwych mrówek zasłaniały pole widzenia, a ciarki wędrowały wzdłuż kręgosłupa, przez co zarówno kręcenie się w kółko, jak i leżenie nieruchomo jawiły się jako niemożliwość.

Dobrze wiedziała, co musiała zrobić tej nocy. I to była kolejna ze spraw, która przygniatała ją jeszcze mocniej, niż zwieszający się zbyt nisko nad głową sufit.

Irma oddychała spokojnie. Przyzwyczajona do tego miejsca, z pewnością traktująca je już jak swój niezbyt wygodny, ale jednak dom, nie miała najmniejszego problemu, by oddać się w objęcia Hypnosa praktycznie od razu, gdy tylko przyłożyła twarz do trącącej lekko stęchlizną poduszki. Nie przewracała się specjalnie z boku na bok i zdawała się zupełnie nie zważać na obecność dodatkowej duszy na swoim terytorium, co Lhynne skutecznie spędzało sen z powiek. Może też po prostu wiedziała, że wilkokrwista nie uczyni jej krzywdy?

Na źródła burz, Lhynne dawno się tak nie bała.

Betonowa wylewka podłogi nieprzyjemnie kąsała wrażliwą skórę stóp, nagrzaną bezczynnym leżeniem pod grubym kocem i nie najładniejszą żółtą kołdrą. Gdy dziewczyna wyprostowała się ostrożnie, wsłuchując w trzeszczenie własnych kości, miała wrażenie, że już wszyscy śpiący na niewielkiej przestrzeni ludzie – wszyscy odmieńcy, jak zaczynała nazywać ich w myślach – dobrze wiedzą, iż wybiera się robić coś zakazanego. Choć zza ścian słyszała jedynie spokojne oddechy śpiących snem sprawiedliwego po pracowitym dniu, nie mogła pozbyć się wrażenia, że w chwili, gdy ostrożnie wysunęła się na pogrążony w ciemności korytarz, tysiące oczu spoglądają w jej stronę, śledzą każdy ruch...

W ciemności mogło czaić się dosłownie wszystko. Wbrew pozorom jednak najsilniejszy lęk budziło wcale nie to, co w niej siedziało i być może ostrzyło sobie pazury na szaszłyk z wilka, lecz świadomość, że w każdej chwili ktoś mógł zapalić światło. Dopóki mogła otulić się płaszczykiem przyjaznego mroku, była bezpieczna. Była niewidzialna... Gdyby nagle nad jej głową rozbłysło brzęczące, niemalże ordynarne światło jarzeniówek, prawdopodobnie wyszłaby z siebie. Na samą myśl poczuła deszcz strachu, znaczący skórę nieprzyjemnym gorącem. Naczynia krwionośne napełnił ognisty wyrzut adrenaliny, a zmysły wyostrzyły się nadmiernie, nieraz wyłapując coś, czego bynajmniej w pobliżu nie było...

Zaklęła w myślach i osunęła się na cztery łapy. Czarna sierść połączyła się z czernią korytarza, niemal równie doskonała, jak magia Mroku, jaką operował Kriggs. Dobrze wiedziała, że to jedynie złudzenie, które rozwieje jeden nieostrożny ruch, lecz czerpała ze świadomości własnej niewidzialności energię i odwagę do działania, których z pewnością nie odnalazłaby w sobie, zajmując się rachunkiem prawdopodobieństwa.

Nie była magiem Mroku. I nigdy nie miała nim być. Ale idealnie czarna sierść świetnie nadawała się do tego, by przynajmniej przez którą chwilę się w takiego zabawić.

Jako wilk potrafiła stąpać bezszelestnie. Odnalezienie pomieszczenia z przypominającą studnię klatką schodową nie wymagało wielkiego wysiłku – wystarczyło iść po wciąż zawieszonym w powietrzu własnym zapachu, jak srebrna nić magicznego namiaru prowadzącym we właściwe miejsce. Dużych, dwuskrzydłowych drzwi nikt nie pilnował, na niewygodnych betonowych schodach również nie dostrzegła żywej duszy.

Szło gładko. Zbyt gładko...

Ostrożnie ruszyła dalej wyraźną zapachową ścieżką, uważnie strzegąc uszami, lecz na próżno – kompleks sprawiał wrażenie zupełnie wymarłego. Na właściwy poziom i korytarz również dostała się bez żadnych trudności, coraz mocniej tą dobrą passą zaniepokojona.

Zamarła na dłuższą chwilę, wsłuchując się w czarną ciszę. Wyglądało na to, że tutaj również była sama – nie słyszała szmeru głosów i ludzkiego oddechu – lecz coś kazało jej mieć się na baczności. W tym miejscu w powietrzu unosiło się coś...

Coś zwiastującego obecność kogoś, kto po prostu dobrze się maskował. Lecz czy istniała magia zdolna zatrzeć ślady przed ogromnym wilkiem o węchu tysiąckrotnie lepszym od ludzkiego? Na bogów, przecież ona czuła i słyszała wszystko – począwszy od szumu wiatru na zewnątrz wiele pięter niżej, przez szum krwi we własnych żyłach, aż do cichutkiego chrobotania pająka, zwijającego pajęczynę w kącie powyżej.

Ostrożnie posunęła się naprzód. Zajrzała do niewielkiego gabinetu, w którym była już wcześniej, obwąchała dokładnie wszystkie metalowe szafki, szukając... w zasadzie czegokolwiek. Zerknęła krótko na niepozorne drzwi prowadzące głębiej. Podeszła do nich po chwili, trąciła łapą pozbawioną ozdób klamkę – one również były otwarte. Ciszy pogrążonego we śnie Instytutu nie rozdarł żaden alarm, nie sypnęły się iskry z uruchomionej magicznej pułapki, nikt nie rzucił się z zalegającego w korytarzu mroku, by ją obezwładnić.

Ostrożnie weszła więc głębiej, wypatrując ślepia niemal do bólu.

O tak, to było tutaj. Coś... być może ktoś.

Pomieszczenie było zaskakująco duże – sufit znajdował się tak wysoko, iż z pewnością zajmować musiało przynajmniej dwie kondygnacje, a wielkością dorównywało połowie nowoczesnej sali gimnastycznej w Akademii. Nagie ściany wyłożono ciemnozielonymi kafelkami, lśniącymi w słabym świetle, a białe fugi odznaczały się na ich tle nadzwyczaj wyraźnie. W środku nie było zupełnie nic, jeśli nie liczyć stojącego na samym środku prostego, szpitalnego łóżka. Zero zapachów, zero ruchu, zero...

Ale było światło.

Ostra, aż kalecząca oczy smuga jasności dobiegała z przejścia do jeszcze następnej sali, której nie potrafiła dostrzec ze swojego miejsca. Odruchowo obejrzała się z żałością w stronę jedynej możliwej drogi ucieczki i odważnie ruszyła dalej, brzuchem niemal szorując po lodowatej posadzce. Miała wrażenie, że ostre szpony stukają po śliskich płytkach o wiele głośniej, niż powinny, słyszalne dla wszystkich w promieniu ładnych paru kilometrów.

Zamarła w połowie drogi z jedną łapą wciąż uniesioną w górę, wyprężając się jak wystawiający zwierzynę pies myśliwski.

Krew. Czuła krew... i ostry zapach chemikaliów. Syntetycznych środków czystości i leków, od którego od zawsze ją mdliło. Z ledwością powstrzymała się od kichnięcia, na krótką chwilę całkowicie wstrzymując oddech.

Cisza. Była wręcz pewna, że tam dalej ktoś jest, lecz nie była w stanie ułowić nawet stłumionego bicia jego serca. Kilkukrotnie przekrzywiła łeb, mając nadzieję, że inne ułożenie wystawionych jak radary uszu cokolwiek zmieni, lecz wyglądało na to, że była w tym miejscu gorzej niż ślepa i głucha. Do pomocy miała jedynie przeważnie niezawodny wilczy instynkt...

No właśnie. Przeważnie.

Ostrożnie przysunęła się jeszcze bliżej, aby zerknąć do oświetlonego pomieszczenia. Błękitne kafelki odbijały nieprzyjemnie ostre światło jarzeniówek, a kilka stromych stopni prowadziło do pomieszczenia znacznie mniejszego od sali, w której się znajdowała, lecz wciąż na tyle rozległego, by nie była w stanie objąć go jednym szybkim spojrzeniem. Jak plama snującego się przy samej podłodze dymu, zsunęła się po schodkach na posadzkę, dopadła do ściany, przy której nie miała przecież nawet gdzie się schować, i zajrzała do kolejnego z pokoi. Uznawszy, że również jest pusty, wślizgnęła się do niego tak szybko, jak tylko potrafiła, nie wzbudzając hałasu. Ogon bezwładnie ciągnął się za nią, długim futrem szorując po zimnych kaflach.

W tym ostrym świetle czuła się całkowicie odsłonięta. Z ulgą skryła się pod niskim stolikiem, pod którym ledwie mieściła się cała, i powiodła wzrokiem po...

Archiwum? Tak, to musiało być to. Rzędy metalowych szafek z szufladami podpisanymi nieznanym jej kodem wręcz zapraszały, by zajrzała do środka i sprawdziła, jakie też tajemnice mogą kryć.

Bała się. Lecz co miała zrobić? Nauczyła się już, że strach odczuwała wielokrotnie, lecz ani razu jeszcze jej nie zabił.

Płynnym ruchem przemieniwszy się na powrót w człowieka, zbliżyła się do szaf, na chybił-trafił wybierając jedną z szuflad. Lodowate zimno podziemnego kompleksu kąsało ciało osłonięte jedynie cienkim materiałem prostej piżamy, którą pożyczyła jej Irma, lecz zacisnęła zęby i postarała się znieść to z godnością. Zwłaszcza że było co czytać...

Wyciągnęła pierwszą z prostych, tekturowych teczek, opatrzoną napisem „Czarne Burze – wyliczenia". Niemożliwe, żeby natrafić na coś ciekawego tak szybko! Sięgnęła po kolejną, podpisaną jako „Baza wypadowa w Khreckte". Z ciekawością uchyliła okładkę i przebiegła wzrokiem po pierwszej stronie, próbując jak najszybciej wyłapać ciekawe informacje.

Szlag. Jedyną niezakodowaną informacją był adres. A właściwie równanie geograficzne, którego nie potrafiła zupełnie odczytać. Tylko po nazwie dokumentu spodziewała się, gdzie też mogła znaleźć to miejsce. Aby dowiedzieć się czegokolwiek więcej, potrzebowałaby mapy...

Szybko rzuciła okiem wokół, karmiąc się złudną nadzieją, że jedną z nich odnajdzie w zasięgu ręki, wyglądało jednak na to, że poszukiwanie ciekawostek musiała odłożyć na później. Bezmyślnie złapała jeszcze kilka teczek...

Trzask.

Podskoczyła, omal nie upuszczając ściskanych kurczowo dokumentów. Błyskawicznie domknęła szufladę, przemieniła się w wilka i ponownie skryła pod stolikiem. W ostatniej chwili – w progu pojawiła się wysoka postać w laboratoryjnym fartuchu.

Człowiek zalśnił na tle rażącego światła, jak obleczony nierzeczywistą aureolą. Rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu, mruknął pod nosem coś w dziwnym, śpiewnym języku i odszedł, nie oglądając się za siebie. Wrażliwe uszy Lhynne tym razem doskonale wychwyciły odgłos jego kroków i trzaśnięcie drzwi w drugim końcu oświetlonego pomieszczenia.

Dłuższą chwilę trwała w niewygodnej pozycji, próbując opanować szaleńcze bicie serca. Minęło ładnych paręnaście minut, nim zdobyła się na odwagę i wysunęła z kryjówki, kurczowo ściskając w zębach teczki, których nie zdążyła odłożyć na miejsce. Krótkim spojrzeniem obrzuciła zamkniętą już szufladę i dzielącą ją od niej drogę...

Nie powinna tego zabierać. Gdy tylko dostrzegą brak dokumentów, z pewnością obarczą ją winą, a nikt nie będzie musiał zadawać sobie specjalnego trudu, aby znaleźć zaginione przedmioty wśród rzeczy, które otrzymała od obsługi Instytutu. Nie miała gdzie ich ukryć, nie miała jak ich teraz przeczytać...

...i prawdopodobnie nie będzie miała możliwości, aby tu po nie wrócić. Wątpiła, by ponownie mogła mieć takie szczęście. Nigdy w nie nie wierzyła...

Była tak nieznośnie, niesamowicie głupia!

Jak cień o lśniących ze strachu ślepiach skierowała się w stronę klatki schodowej i pokoju Irmy, starając się nie rozmyć nieczytelnego tekstu własną śliną.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top