Rozdział 7
Kriggs
Czarne niebo wciąż płakało, a Kriggs nie wiedział już, co powinien uczynić, by to zmienić. Nie miał sił, by sprawić, że między ołowianymi chmurami pojawi się przebłysk słońca, tak samo, jak bezradny okazywał się podczas prób przegnania precz natrętnych, bolesnych wspomnień, choć minęło już tak wiele lat, że powinien dawno się na nie uodpornić.
Za każdym razem, gdy obrazy pojawiały się w jego głowie, miał wrażenie, że krucha równowaga, w której nauczył się trwać na przestrzeni lat, roztrzaskuje się na drobne kawałki. Kawałki ostre, lekko sypkie, jak zmiażdżony kryształ, i lśniące wielobarwnymi refleksami jak najdroższe diamenty...
Kawałki w kształcie śnieżnobiałych, lśniących łusek, które nadal nawiedzały go we wszystkich snach, gdy ukołysany złudnym spokojem dnia, zapominał o lekarstwie w postaci mocnego alkoholu i słodkiego dymu papierosowego.
Deszcz czarnej burzy miał metaliczny posmak świeżo przelanej krwi i duszny zapach niespełnionego snu, a niebo wciąż milczało, choć posłał w jego stronę tak nieprzebraną ilość próśb, że nie był w stanie już ich choćby zliczyć.
Było blisko, ledwie na wyciągnięcie dłoni... a on wciąż nie potrafił go dotknąć.
Twa udręka jest mą udręką, szeptał Zarroth, zupełnie nie zważając na lśniące krople, spływające po kolczastych łuskach w kształcie klinów. Twój ból jest mym bólem, panie.
Ile razy wspominał mu już, by przestał tytułować go panem? Na wszystkich bogów, niegdyś próbował to liczyć. Przeklęta bestia za nic nie potrafiła zrozumieć, że oczekiwał od niej czegoś zgoła innego. Czegoś dumnego, czegoś...
Na Radrossa, wciąż spodziewał się usłyszeć pełen samozachwytu ton i przepełnione narcystyczną pewnością siebie „spójrz, jaka jestem wspaniała". Ogromny, czarny smok o połamanym umyśle wbrew pozorom był o wiele rozsądniejszy niż...
Burzowe wspomnienia. Jak sprawić, by nareszcie zniknęły? Mocniej przylgnął do owijającej go w pasie końcówki kolczastego ogona, gładząc odstające jak nastroszona sierść łuski z czułością.
Jak sprawić, by niebo przestało płakać krwią?
Jak sprawić, żebyś przestał żyć przeszłością, durny człowieku?
Powoli poruszył głową, mając nadzieję rozluźnić w ten sposób napięte mięśnie karku i przynajmniej odrobinę uporządkować chaotyczne myśli, rozbiegające się jak stado nieposłusznych mrówek, umykających z rozdeptanego mrowiska. Nie pomogło. Kapiąca z włosów deszczówka zalała szczypiące oczy dokładnie w momencie, w którym fioletowa błyskawica rozcięła ciemność ponurego poranka, wgryzając się pomiędzy pędzące po nieboskłonie chmury jak klinga dobrze naostrzonego miecza.
Lewa dłoń swędziała, a ukryte Mgielne Ostrze nawoływało, by je przyzwać, lecz o wiele bardziej, niż pradawną broń, pragnął zobaczyć zupełnie inny miecz... Miecz w kolorze kości, którego nie trzymał już od tak dawna, mając nadzieję, że gdy nie będzie choćby spoglądał w jego stronę, zapomni, jakoby kiedykolwiek istniał.
Odwrócił się powoli w stronę ogromnego, czarnego jak noc kształtu. Zarroth wyglądał jak plama nieprzeniknionego mroku w kształcie smoka, wycięta w powierzchni rzeczywistości wprawną ręką jakiegoś starego boga o dawno zapomnianym imieniu. Trwał zupełnie nieruchomo, a od złudzenia odróżniały go jedynie kłębki białej pary, unoszącej się nad nozdrzami w rytmie powolnego oddechu.
Dlaczego ja nie mogę po prostu zapomnieć? pomyślał, choć wiedział doskonale, że smok nie udzieli satysfakcjonującej odpowiedzi. Taka prawdopodobnie nigdy nie istniała i powinien przestać łudzić się, że kiedykolwiek ją odnajdzie, lecz...
Boś głupi. Lodowaty błękit zabłysnął jak latarnia, z początku lśniąc wąską wstęgą i stopniowo się powiększając, w miarę jak olbrzym powoli rozchylał powiekę jedynego, lewego oka. Wąska, pionowa źrenica zdawała się odbijać w sobie wszystkie istniejące lęki świata, a w jej nieprzeniknionej czerni Kriggs widział jedynie prawdę...
Prawdę, której lękał się już od tak długiego czasu, choć nie umiał choćby określić, jakie miano powinna nosić.
Klęczał tuż przed ogromnym smokiem, kurczowo przytulając owinięty wokół ciała ogon, jakby to on stanowił ostatni most łączący go z rzeczywistością. Nie przejmował się mundurem nasiąkającym wodą i błotem. Porywisty wiatr przechodzącej czarnej burzy szarpał nim, lecz zupełnie go ignorował. Burze zawsze były mu przyjazne...
Nie na darmo kiedyś nosił przydomek Burzą Błogosławionego. Niestety ten jeden, choć jego ulubiony, zaginął w odmętach historii, przyćmiony częściej używanymi i łatwiejszymi do zapamiętania, z których pechowo żaden nie miał już podobnego wydźwięku. A szkoda.
Czy jestem żałosny, smoku? spytał powoli, dokładnie smakując każde słowo na myślowym języku. Nie umiał wytłumaczyć, dlaczego akurat to jedno pytanie wysunęło się przed szereg. Przed Zarrothem nie miał żadnych tajemnic i nie zamierzał krygować się z powodu nieostrożnych myśli.
Czy jesteś...? Wielki łeb przechylił się, a w tęczówce koloru górskiego lodowca błysnęło zdumienie pomieszane z niezrozumieniem. Niski, zachrypnięty głos, pomimo lat nadal dziwnie odległy i brzmiący jak przytłumiony warstwą chłonącej dźwięk waty, na krótką chwilę zupełnie ucichł, gdy smok swoim starym nawykiem zaczął używać obrazów miast zrozumiałych słów. A cóż to znaczy? Czy...
Nie miał sił, by to tłumaczyć. To cholerne zwierzę nadal nie rozumiało tak wielu kwestii, a było już zbyt stare, by zmienić jego sposób postrzegania świata. Zarroth już zawsze miał myśleć bardziej jak Dziki niż zwyczajny smok.
Moja matka kiedyś powiedziała, że jestem stworzony do wielkich rzeczy. Dlaczego, na burze, nagle zaczął to wspominać? Nie miał pojęcia. Nie umiał jednak powstrzymać słów, gdy już znalazły drogę ujścia. Dzieciakiem byłem słabym i chorowitym, wiesz? Ojciec praktycznie niemal natychmiast spisał mnie na straty, musiało minąć wiele czasu, by zaczął ze mną pracować. Zwrócił na mnie uwagę dopiero gdy okazało się, że będę jego jedynym synem. A ja chciałem mu coś udowodnić. Chciałem być wojownikiem i miałem głęboko gdzieś, że z początku zupełnie się do tego nie nadawałem. Pierwszy miecz ukradłem mu bezpośrednio z gabinetu i chwyciłem w dłonie jako pięciolatek. Po siódmych urodzinach praktycznie zamieszkałem w obozie wojskowym. Ćwiczyłem, kiedy tylko mogłem. Inne dzieciaki bawiły się w jakieś głupie gry, a ja szlifowałem walkę z cieniem. Roześmiał się gorzko. Ojciec w końcu dostrzegł we mnie potencjał... a ja zacząłem go przez to przeklinać. To była kolejna z sytuacji, gdy nie potrafiłem docenić tego, co mam. To chyba mój standardowy problem. Tyle lat, a ja wciąż się tego nie nauczyłem. I ze szczytu wylądowałem na pieprzonym dnie. Zabawne, czyż nie?
Po co mi to mówisz? Wielkie oko ponownie się zamknęło. Kolejna przeszywająca niebo błyskawica ukazała na krótką chwilę rozległą czerwoną bliznę w miejscu, gdzie powinno znajdować się drugie. Na bogów, jakim cudem ten potwór to przeżył?
Jakim cudem Kriggs na to pozwolił...?
Oparł twarz na gorącym nosie i przymknął oczy, wsłuchując się w bicie własnego serca.
Dlaczego to zawsze musiało kończyć się w podobny sposób?
– Wszystko gotowe, generale.
Wzdrygnął się i odwrócił nieprzytomnie, słysząc za sobą głos oficera. Iarhorh był mężczyzną wysokim i szerokim w ramionach niemalże do przesady, co w połączeniu z iście małpim wyrazem twarzy i trzema długimi bliznami, przecinającymi blady policzek, nadawało mu wygląd niezbyt lotnego osiłka, lecz w ciągu lat wojskowej służby Kriggs zdążył zauważyć, że człowiek ten lubił zaskakiwać. Pomimo niezachęcającej aparycji, myślał przerażająco szybko, a pomysły, które pojawiały się w tej nieco kanciastej głowie, nieraz uratowały im wszystkim tyłki.
Zarroth zawarczał basowo za jego plecami, a ziemia aż zadrżała od jego głosu. Ciemność mijającej burzy rozjaśniło kilka oślepiających płomieni ognia, tryskających między wyszczerzonymi na wilczą modłę zębiskami. Długi, rozwidlony język wysunął się z pyska i posmakował powietrze, niknąc tak szybko, że równie dobrze mogło to być jedynie złudzeniem. Kilku przyczajonych nieopodal żołnierzy w charakterystycznych oliwkowych mundurach Ragharranu obejrzało się z podziwem i nabożnym lękiem na ogromnego smoka.
Każdy skrzydlaty gad robił odpowiednie wrażenie i podnosił ogólne morale, więc przydawało się brać go ze sobą nawet jeśli nie miał odegrać w bitwie szczególnej roli. A gdy dodatkowo tym gadem był olbrzymi Dziki, nad którym wedle legend nie dało się zapanować...
Kriggs dobrze wiedział, jak to sprawił. I wciąż szczerze siebie za to nienawidził, choć Zarroth nigdy nie dawał mu odczuć, jakoby żywił urazę.
– Świetnie. Piątki wiedzą, co mają robić? – upewnił się surowym tonem, ponownie skupiając na Iarhornie. Wstał z błota i wyprostował się, na co osiłek pobladł lekko i czym prędzej uciekł wzrokiem, nie zdoławszy znieść niecierpliwego, krwiożerczego błysku w dwubarwnych tęczówkach.
– Oczywiście, panie generale – odpowiedział mimo wszystko pewnym głosem. – Czekają na sygnał. Myślę, że to odpowiednia pora, żeby zaczynać.
Zarroth?
Smok podniósł wyżej ciężki łeb, łuski na jego gardle rozjarzyły się bursztynowym blaskiem, zupełnie jakby w gigantycznym cielsku zamiast krwi płynęła lawa. Ciężkie, chaotyczne myśli ukierunkowały się w stronę, w którą poprowadził je rozkaz jeźdźca i własne szaleństwo – wściekłość zapłonęła w żyłach, a chęć niesienia zniszczenia rozjaśniła jedyne oko wręcz fanatycznym światłem. Olbrzym zadrżał z niecierpliwości, nie mogąc już wytrzymać przywiązania do ociekającej błotem ziemi twardym nakazem swojego pana. Warkot stawał się coraz bardziej ponaglający, a skrzydła rozłożyły się jak dwie bliźniacze plamy rozlanego na kamiennym niebie atramentu, obejmując we władanie niemalże cały widoczny horyzont. Zdawało się, że nawet porastające równinę młode świerki i krzewy jeżyn skuliły się z trwogi, przeczuwając, co zaraz nastąpi.
Na twój rozkaz, Czarny Cieniu, warknął Dziki, a kły zalśniły śnieżną bielą w blasku odległego pioruna, rozjaśniającego na krótką chwilę pogodniejące niebo gdzieś nad słabo widocznym zarysem pobliskiego modrzewiowego lasu.
Ruszaj, potworze.
Zarroth tylko na to czekał. Z zaskakującą jak na zwierzę jego gabarytów gracją zerwał się na cztery łapy, ryknął w zachmurzone niebo, wznosząc wysoko kolczasty łeb, a następnie machnął skrzydłami, jednym płynnym ruchem podrywając się w przesiąknięte zapachem deszczu powietrze. Podmuch wiatru niemal zwalił nieprzygotowanego Iarhorna z nóg.
Nad rozległą równiną rozpętało się piekło.
Równa połowa kamiennej wieży runęła jeszcze przed wiekami, a za starą uznawano budowlę już w czasach, gdy stanowiła ledwie fragment większej konstrukcji – wzniesionego z białego minerału zamku, po którym obecnie pozostały jedynie rozsypane po okolicy gruzy, świecące wśród wysokich traw i chwastów jak odłamki kości olbrzyma. Przysadzista konstrukcja ze skały, jakiej nie znali żadni współcześni uczeni, celowała w ołowiane niebo ostrymi szpicami z trudem ocalałych blanków, strasząc gamą odsłoniętych pięter. Wyglądała zupełnie jak ucięta przez ogromne Mgielne Ostrze, choć okoliczna ludność do znudzenia powtarzała legendę, jakoby zniszczeń tych dokonała jedna z największych czarnych burz, jakie pamiętali jedynie najstarsi, choć nikt, kto posiadał głowę na karku, nie dawał podobnym bzdurom wiary. Kriggs von Eckhardt z pewnością głowę posiadał, i to o wiele sprawniejszą, niż niejeden mógłby sądzić, sugerując się pierwszym, czy nawet czwartym wrażeniem, przeczuwał więc, że budowla musiała pochodzić jeszcze z czasów sprzed Cienionocy, a jej destrukcja miejsce musiała mieć niedługo po tym, jak powstała. Bo dlaczego historia by o tym milczała?
Cokolwiek to było, stanowiło żywy relikt przerażającej przeszłości i tego, co powrót Wiecznych Kataklizmów mógłby uczynić ze znaną cywilizacją. Jak przestroga, wznosiła się dumnie nad pustą w promieniu wielu kilometrów okolicą, swoim ponurym tchnieniem odstraszając lokalnych śmiałków skuteczniej, niż byłaby w stanie to uczynić nawet najpotworniejsza legenda.
I była kolejnym dowodem na to, że cokolwiek wiedział tajemniczy Instytut, należało to zbadać jak najprędzej. Najlepiej dostając się bezpośrednio do jednego z jego badawczych gniazd...
Kriggs sięgnął do kieszeni czarnego munduru i zaklął szpetnie, gdy poczuł pod palcami wilgoć. Na burze, przeklęty deszcz! Ze złością wyciągnął jednego papierosa z rozpuszczającej się paczki i skupił się na delikatnym osuszaniu go za pomocą magii Ognia. Dlaczego to musiało się dziać za każdym razem, gdy najbardziej chciało mu się palić?
Zarroth kolejny raz ryknął, wprawiając grunt w przemożne drżenie, zatoczył koło wokół monumentalnej konstrukcji, w której pobliżu zdawał się znacznie mniejszy niż w rzeczywistości, i plunął oślepiająco jasnym strumieniem ognia. Porastający prastary kamień mech, choć wilgotny, błyskawicznie zajął się ogniem, sypiąc wokół snopami jaskrawych iskier we wszelkich możliwych kolorach, jak miniaturowymi wyładowaniami elektrycznymi.
– Czwarta i ósma, naprzód! – krzyknął Kriggs. Mgielne Ostrze wyłoniło się z lekko zielonkawego oparu i uformowało w ciągu dwóch uderzeń serca, długim, wciąż lekko wilgotnym po materializacji sztychem wskazując kamienne piekło. – Uważać mi tam, żeby żaden sobie nie przypiekł jajec, zrozumiano?!
Dwie pierwsze z piątek, na które wcześniej podzielił oddział, poderwały się z bojowymi okrzykami i ruszyły w stronę płonących jak ogromna pochodnia ruin. Zarroth właśnie kąpał je w kolejnej powodzi płomieni, od której zaczynały zajmować się pobliskie krzewy kolcolistu. Soczyste, czerwone owoce wielkości ludzkiej pięści, od których uginały się wątłe kolczaste gałęzie o zielono-czerwonych liściach, wybuchały od nieznośnego gorąca, barwiąc gruzy przypominającymi krew plamami.
Zalśniły ostrza mieczy, zachrzęściły ognioodporne zbroje. Pierwsza i Druga piątka, pozbawione podobnej ochrony, bo ubrane jedynie w standardowe mundury, gotowały się z długimi łukami, gotowe wypatrywać wylewających się z podziemi wieży wrogów, uciekających przed potwornym gorącem. Kriggs szczerze wątpił, by ktokolwiek z nich miał dość sił i ochoty, by podejmować walkę, lecz Trzecia, Piąta i Szósta czekały na ewentualnych wojowników, niecierpliwie rozgrzewając wyziębione podczas ulewy mięśnie.
Nie daj się pokiereszować, Zarroth. Błagam, nie daj się...
O to możesz być spokojny. Mglisty gotów byłby przysiąc, że smok roześmiał się sarkastycznie i krótko obejrzał w jego stronę, nim kolejny raz zapłonął od środka. Łuski wzdłuż jego kręgosłupa stały jak zjeżona sierść.
Mimo wszystko i tak powinienem był założyć ci zbroję.
Niedoczekanie twoje, człowieku. Tylko by mnie ograniczała.
– Pamiętajcie, że jeśli ktoś nie podejmie walki, możecie go jedynie okaleczyć! – ryknął na łuczników. – Tylko wojowników wolno wam zabić, resztę zamierzam osobiście przesłuchać! Macie nie dać im się rozbiec po okolicy, ale trupy ograniczyć do minimum! Siódma, jak u was z gotowością? – Obejrzał się na swoją osobistą eskortę.
Żołnierze milczeli, czekali, a obnażona broń leżała pozornie aż zbyt swobodnie w silnych, lekko opancerzonych dłoniach. Ten oddział stanowili jedynie najlepsi z najlepszych... ludzie pozbawieni skrupułów i gotowi wykonać każdy rozkaz bez chwili zbędnego wahania. Ludzie, którym bez obaw powierzał własne życie.
Sięgnął w stronę własnej mocy. Mrok kotłował się gdzieś tuż obok, jak żywa istota niecierpliwiąc się i pragnąc, by jak najprędzej po niego sięgnął, a Ogień, wyjątkowo spokojny i posłuszny, zatańczył na palcach prawej dłoni. Niedopałek papierosa zgasł w narastającym deszczu, celnym pstryknięciem posłany w pobliską kałużę. Gdy tylko ognioodporni zniknęli we wnętrzu wieży, dwóch giermków pomogło Kriggsowi założyć ciężką kolczugę i stalowe ochraniacze na kolana i łokcie; siódma zaczęła się rozgrzewać, gotując do biegu.
– Przejmujecie dowodzenie, oficerze – zawołał niewyraźnie do obserwującego wszystko z pewnej odległości Iarhorna, usiłując jednocześnie zaciągnąć wiązania lewego skórzanego karwasza zębami, podczas gdy giermek zajmował się prawym.
– Jasna sprawa, generale. – Osiłek uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Nie macie się czego obawiać.
– Ja myślę. – Podskoczył, sprawdzając mocowanie oprzyrządowania, i ponownie Przywołał Ostrze.
– Bij! Zabij! – ryknęła siódma i ruszyła w kierunku wieży, gdy tylko ognioodporni zajęli jedno z dwóch prowadzących do wnętrza budowli wejść.
Adrenalina rozlała się po całym ciele Mglistego, a Dreszcz nareszcie rozpalił się jasnym płomieniem na samym dnie czarnego serca. Nie zdołał dłużej powstrzymywać szerokiego uśmiechu, pędząc na czele żołnierzy w kierunku pożogi.
Walka była dla niego jak narkotyk, ale czy był sens, by temu zaprzeczać? Przecież ktoś musiał się tym zajmować, czyż nie?
Pierwsi uciekinierzy pojawili się na tle złocistego piekła. Dwóch padło na ziemię z niegroźnymi ranami od strzał czujnych łuczników, lecz czwórka wyciągająca miecze w stronę atakujących zginęła rozcięta wpół jednym ruchem długiego Mgielnego Ostrza. Krew trysnęła na czysty metal kolczugi i nieskazitelną czerń skórzanego karwasza, a gdzieś wysoko na ciężkim niebie Zarroth zaryczał z głodem. Kolejna fala ognia splamiła mrok leniwie przelewających się chmur, wypluta właściwie jedynie dla samej smoczej satysfakcji. Roztrzaskany umysł Dzikiego w takich chwilach funkcjonował niemal jak niegdyś, choć w normalnych sytuacjach praktycznie w niczym już nie przypominał tej częściowo kalekiej bestii, jaką na pierwsze lata życia uczynił go jego pan.
Na burze!
Kolejny człowiek padł, krztusząc się własną krwią, nadziany na sztych Ostrza. Kriggs kopnął go ze wściekłością, odsuwając z drogi.
Biały kamień nie płonął. To żarzył się pokrywający go od wieków brud, blask więc stopniowo przygasał, w miarę jak wyczerpywało się jego życiodajne paliwo. Biel lśniła coraz mocniej, odbijając oślepiające promienie wschodzącego słońca.
Tak, zdecydowanie najlepiej było atakować tuż przed świtem. Wtedy nawet najlepsze warty potrafiły stracić czujność. Choć aż dziw, że nikt z nich nie zauważył wielkiego smoka, który do najdyskretniejszych nie należał.
Nieważne. Jeśli ktokolwiek znajdował się w samej wieży, a nie ciągnących pod nią labiryntach, nie miał szans ujść z życiem z takiego piekła.
Do wąskiego wejścia dotarł jako pierwszy. Wpadł do ciemnego, ociekającego gorącem wnętrza, pozwalając, by Ostrze rozpłynęło się w kłąb mgły. Było zdecydowanie za duże, by walczyć nim w tak wąskim przejściu, a Mrok był przecież tuż obok, aż się prosząc, by nareszcie go użył...
Człowiek z krótką creońską szablą pojawił się właściwie znikąd, praktycznie wynurzając z plamy ciemności. Stal błysnęła wśród dogasających płomieni, zdradzając położenie swojego właściciela. Mrok skrystalizował się, na krótką chwilę przyjmując zupełnie materialną formę, i rozciął mężczyznę na dwie równe połowy. Pozbawiona właściciela broń potoczyła się po kamiennej posadzce, rozmazując plamy sadzy. Okruchy wszechobecnej ciemności ożyły i wijąc się jak bezokie węże, ruszyły na zwiad, kierowane wprawną dłonią swojego pana.
– Z prawej czysto – zameldował jeden z mężczyzn – niski, stosunkowo krępy Igrer, obdarzony bujną brodą i zupełnie łysą czaszką. Ciężki topór, który trzymał w dłoniach, lśnił szkarłatem, a każdy jego krok znaczyły zacieki przelanej posoki. Generał nie miał pojęcia, jak to możliwe, że w tak krótkim czasie wojownik zdążył się tak zaprawić, lecz nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie odniósł w trakcie żadnych ran.
– Gdzie jest to burzowe zejście? – spytał ostro. Zmusił dziki Ogień do posłuszeństwa i utworzył niewielką kulę, rzucającą rozedrgane światło na puste wnętrze korytarza. Cienie milczały, nie napotkawszy więcej żadnej przeszkody.
– Gdzieś tam. – Wrokh na moment skupił się na mapie, wskazując stronę, z której przybył creończyk.
Znaczy... potencjalny creończyk. Na bogów, trzeba było najpierw spytać go o cokolwiek, a dopiero potem rozmnożyć przez podział. Pięknie, Kriggs.
Ponownie zajął miejsce na prowadzeniu. Jako jedyny z drużyny władał Mrokiem, wolał więc zająć stanowisko, z którego mógł mieć wszystko pod kontrolą. Ruszył w stronę głównej sali wieży.
W wątłym świetle ognistej kuli i wpadającym przez rozciętą przed wiekami ścianę blasku wstającego słońca dostrzegł ostre krawędzie pokruszonych stropów poszczególnych poziomów wieży. Kamień wyglądał jak ostre kły, szczerzące się, by odstraszyć nieproszonych gości, i rzucał nierzeczywiste cienie na posadzkę, wyglądające zupełnie jak...
Nie, na Khrimme Jedyną. To nie był jedynie cień. To był wzór...
– Stać! – Uniósł jedną dłoń, a żołnierze natychmiast zamarli w miejscu. – Wy też to widzicie?
Wyszedł nieco naprzód i nogą odgarnął większą stertę popiołu. Miał rację – posadzkę pokrywała skomplikowana mozaika z drobnych kamieni we wszelkich możliwych odcieniach bieli i szarości, składająca się na olbrzymi wzór, którego z tej perspektywy nie potrafił objąć wzrokiem. Zanieczyszczony przez sadzę, był jednak wystarczająco czytelny, żeby nie ulegało wątpliwościom, iż nie stanowił jedynie dzieła przypadku.
– Panie generale? – Igrer uniósł pytająco jedną brew. – Co to za symbole?
– Nie mam pojęcia – odparł z prostotą i zawołał w myślach: Zarroth?
Ziemia zadrżała, a ostatnie sterty dogasającego żaru roznieciły się pomarańczowym blaskiem, pobudzone podmuchem powietrza spowodowanym mocnym uderzeniem skrzydłami. W rozcięciu kamiennej ściany pojawiło się niemal białe smocze oko.
Wzywałeś? Smok był we wprost szampańskim nastroju.
Powiedz mi, co tutaj widzisz.
Wielki gad zamilkł, w skupieniu lustrując wzrokiem posadzkę z wysokości swojej długiej szyi. Po krótkiej chwili wepchnął cały łeb do wnętrza wieży i parsknął z niecierpliwością, kręcąc się, aby mieć jak najlepsze pole widzenia. Brak oka doskwierał mu w podobnych sytuacjach, nieraz sprawiając problemy z działaniami tak podstawowymi, jak chociażby określanie odległości.
Nie wiem, panie, mruknął wreszcie. Rozwidlony język wysunął się z pyska i posmakował powietrze. W ogromnej wieży niemożliwie wielki gad wyglądał jak pisklę. Wygląda mi to na bardzo stare pismo.
– Pismo – syknął Kriggs na głos. – Tylko że burze wiedzą, jaki to język. Nie nam to oceniać. Później przyśle się tutaj kogoś mądrzejszego.
– A jeśli to przestroga? – spytał ktoś na tyle cicho, że gdyby nie nienaturalnie wyostrzony słuch Mglistego, miałby problem, by usłyszeć słowa.
– Jaka znowuż przestroga? – parsknął Igrer. – Co niby może się stać? W tych podziemiach mieszkają burzowi ludzie. A to znaczy, że my również możemy tam wejść.
– Cokolwiek utworzyło ten wzór, musiało być starsze od samej wieży – warknął Kriggs. – Instytut zdołał wybudować tutaj pieprzone laboratorium. To nie może być nic, co by nam w tej chwili przeszkodziło. Ale warto będzie się temu później przyjrzeć.
Zarroth, byłbyś tak miły i dopilnował, by nikt tego nie zniszczył?
Przetrwało tyle lat, że wątpię, bym znał kogokolwiek zdolnego, aby to dzieło choćby zarysować.
Być może. Ale lepiej trzymać rękę na pulsie.
Smok wywrócił jedynym okiem, a w jego nozdrzach zagrały płomienie.
Doprawdy, nudne mi te zadania wymyślasz, człowieku.
Jeszcze ci mało demolki, ty durna bestio?
Ależ tak. Sam powinieneś doskonale o tym wiedzieć.
Westchnął tylko i podszedł do przypominającego studnię cypla, wyrastającego na samym środku wzorzystej posadzki, w centrum wieży o idealnie okrągłej podstawie. Wysoki na tyle, by sięgać mu mniej więcej do kolan, kamienny murek okazał się osłaniać strome schody, prowadzące na ukryty pod poziomem gruntu korytarz, do którego planowali się dostać. Cuchnący wilgocią mrok nie zachęcał, aby się w nim zanurzyć, lecz Kriggs wprost uwielbiał podobne wyzwania. Dreszcz jasno płonął w jego ciele, pobudzając do działania i zmuszając krew do szybszego krążenia w żyłach. Delikatnie poruszył palcami, posyłając kolejnych kilka cieni na zwiad.
– I tyle? – Najmłodszy z siódmej – złotowłosy Jarh – z niejakim rozczarowaniem nachylił się nad klatką schodową. – To wejście znajduje się tak po prostu na samym środku i nikt go nie pilnuje?
– Na źródła burz, dzieciaku! – zniecierpliwił się Igrer. – A czegoś się spodziewał, skoro właśnie puściliśmy z dymem całą straż? Pewnie właśnie stąpasz po ich popiołach.
– Przyspieszona kremacja, he he – parsknął Wrokh, subtelny jak zawsze. Kriggs nie zdołał powstrzymać ryknięcia niezbyt przystającym do sytuacji śmiechem.
– Panie generale! – Do okrągłej głównej sali wpadł jeden z ognioodpornych i zasalutował służbiście. – Oba wejścia zabezpieczone. Osłaniamy wasze tyły, możecie schodzić na dół.
– Słyszeli? – Mglisty obejrzał się na siódmą. – Ruchy, panowie, zaraz zapuszczę korzenie i puszczę kwiatki.
W pięści zaciskając setki drobnych nici, łączących go z żywymi cieniami, stanął na śliskich, stromych stopniach i zagłębił się w ciemność, powiększając nieco lewitującą nad jego prawym ramieniem ognistą kulę.
Bogowie, dziwnie było poruszać się bez ciężaru miecza w dłoniach, choć doskonale wiedział, że równie dobrze mógł poradzić sobie bez niego. Mgielne Ostrza, choć tak zabójczo skuteczne, w niewielkich pomieszczeniach potrafiły jedynie przeszkadzać, choć w teorii kamień ścian powinny przecinać z łatwością niemal równą tej, z jaką przenikały przez powietrze.
Uważaj na siebie, głupi człowieku, warknął Zarroth, sadowiąc się wygodnie obok swojej szczeliny. Choć z łatwością mógłby dostać się do środka, wolał pozostać na zewnątrz, rozłożone szeroko skrzydła wystawiając do gorących promieni wstającego słońca. Przymknął oko, lecz nawet w tej pozycji, rozluźniony i zrelaksowany, nie tracił całej swojej drapieżnej czujności.
Zawsze na siebie uważam, odparł Kriggs z politowaniem.
Szczerze wątpię. Ludzie to doprawdy idiotycznie wręcz nieporadne stworzenia. Z całym szacunkiem, ale nigdy nie uważam ciebie za bezpiecznego, gdy oddalasz się ode mnie na więcej niż odległość zionięcia ogniem.
Słodki jesteś.
Smok zawarczał głęboko, kładąc uszy po sobie z oburzeniem, lecz przynajmniej umilkł, postanowiwszy obrazić się na parę minut. Ziemia zadrżała lekko, gdy na kształt zirytowanego kota uderzył w nią zwinnym ogonem.
Podziemia przyzywały lepkim tchnieniem tajemnicy. Panująca w przejściu ciemność miała konsystencję gęstego kisielu i lekko wiercący w nosie zapach wilgoci. Gdzieś na samym dnie mieszanki typowej raczej dla starych, niezbyt dobrze utrzymanych piwnic, czaiła się delikatna, nieprzyjemna nuta pleśni, nasuwająca pytanie, jak to możliwe, że przez lata mieszkali tutaj i prowadzili swoje tajemnicze eksperymenty ludzie.
Kriggs, jak każdy jeździec smoka, miał doprawdy przewrażliwiony węch.
Korytarz klatki schodowej okazał się na tyle wąski, że z trudnością byłoby minąć się w nim z drugą osobą, zwłaszcza jeśli było się kimś obdarzonym posturą zaprawionego w walce wojownika. Mężczyźni za jego plecami klęli na czym świat stoi, ślizgając się na spękanych, wilgotnych stopniach i nieopatrznie potrącając kompanów w migotliwym świetle jedynej kuli ognia. Delikatna mgiełka unosiła się z ociekających kroplami wody ścian, utrudniając dostrzeżenie czegokolwiek na więcej niż kilkanaście kroków, lecz posłuszne cienie dokładnie penetrowały otoczenie, drobnymi igiełkami niemożliwych do opisania uczuć raportując o wolnej drodze. Pięść, w której trzymał wszystkie kontrolujące je niematerialne smycze, zaczynała drętwieć od coraz dotkliwszego wraz z każdym pokonanym metrem chłodu.
Nie wyczuwał nikogo. Na bogów, jak głęboko pod ziemią już się znajdowali? Skoro te korytarze wydrążono tak daleko pod poziomem gruntu, to czy naprawdę pożar wieży zdołałby wywabić z nich wszystkich?
Coś tu nie gra, syknął w myślach. Lewa ręka nadal swędziała, przymuszając, aby ułożył ją w pozycji Przywołania, lecz powstrzymywał się od tego, dobrze wiedząc, że nie byłby to dobry pomysł na tak ograniczonej przestrzeni. Znał tylko jedną osobę, która ze względu na swój wzrost i posturę poradziłaby sobie w takich warunkach doskonale...
Na bogów, nie zdołał powstrzymać lekkiego uśmiechu, gdy przed oczami stanęła mu twarz Lhynne. Ta irytująca wilkokrwista miała wprost wybitny talent do zapadania mu w myśli i pojawiania się w najmniej spodziewanych momentach. Nie wątpił, że protestowałaby przed podobną misją, wymawiając się strachem, w głębi jednak byłaby uszczęśliwiona, mogąc wykazać się w taki sposób.
Poczuł nieznośne gorąco, gdy mimowolnie wyobraził sobie, jak to ją próbuje wyminąć w wąskim korytarzu o lekko łukowatym sklepieniu, a ich ciała stykają się na krótką jak mgnienie chwilę. Na burze, co to miało być...?
Zarroth śmiał się warkotliwie gdzieś w jego głowie.
Cienie rozproszyły się z sykiem, natrafiwszy na większą przestrzeń. Korytarz przed nimi zakręcał lekko, dopiero po kilku metrach łagodnego łuku wychodząc na prostą, co pozwoliło wojownikom dostrzec przebijające się przez ciemność łagodne światło. Stopnie skończyły się nagle, przechodząc w wykuty bezpośrednio w skale korytarz, na którego podłożu wilgoć zbierała się w rozległe kałuże, nieprzyjemnie chlupoczące pod nogami starającego się stąpać ostrożnie Kriggsa. Uniósł zaciśniętą w dłoń pięść na znak, by oddział się zatrzymał. Sam zgasił kulę ognia, przywołał największy z cieni, przyoblekł się w niego, stając pozornie niewidzialnym, i ruszył na zwiad, sunąc dłonią po porośniętej pozbawionym koloru mchem ścianie dla zachowania równowagi.
Podziemna sala była większa niż jakiekolwiek pomieszczenie, w którym znalazł się w ciągu swojego długiego skądinąd życia. Tak ogromna, że z trudem dostrzegał jej przeciwległy koniec, miała piękne sklepienie o misternie rzeźbionych, prawdopodobnie pozłacanych żebrach krzyżowych, co jednak stosunkowo ciężko było stwierdzić z podobnej odległości. Niemal ginące w półmroku zworniki przybierały kształt szczerzących kły wilczych łbów, w których ślepia wprawiono migotliwe kamienie. Łuki jarzmowe, płynnie przechodzące w smukłe filary, ozdobiono wijącymi się wzorami geometrycznymi, wypełnionymi czarną farbą. Pomimo tego przepychu, same ściany stanowił goły, delikatnie brunatny kamień, w słabym blasku rozsianych wokół latarń wyglądający na brudny i miejscami spękany ze starości. Zacieki sadzy w wielu miejscach jasno świadczyły o tym, że nie zawsze źródło światła stanowiły kule i żarówki – niegdyś musiano korzystać z otwartego ognia, co zadziwiało, ponieważ nadal zalegająca wszędzie wokół wilgoć wskazywała raczej na niezbyt dobrą wentylację.
Na bogów, co to było za miejsce?
Oprócz rozrzuconych tu i tam drewnianych skrzyń o nieznanej zawartości, cała hala okazała się przejmująco pusta. Kroki Kriggsa, znaczące misterną posadzkę z biało-czarnych kafli ułożonych w motyw szachownicy, zostawiały za sobą paskudne zacieki z błota i stanowiły jedyny słyszalny dźwięk w promieniu wielu metrów. Akustyka monstrualnego pomieszczenia, w którym z pewnością nawet Zarroth byłby w stanie się wyprostować i niemal całkowicie rozłożyć skrzydła, sprawiała, że wszystkie odgłosy zdawały się być przytłumione, jak słyszalne zza grubej, dobrze wytłumionej ściany.
Kriggs odegnał oblepiające go szczelnym kokonem cienie i poruszył na boki zaciśniętą lewą pięścią, układając ją nieco z tyłu ciała, na wysokości pasa. Posłuszny oddział niemal bezszelestnie zajął swoje miejsca w formacji klina, zaświszczały ostrza dobywanych mieczy, srebrzysta stal zabłysnęła w wątłym, nieprzyjemnie zimnym blasku kryształowych kul, umieszczonych w złotych kinkietach z giętego metalu, przyczepionych do ścian w zdecydowanie zbyt dużych odległościach, by zapewnić dobre oświetlenie całemu rozległemu pomieszczeniu.
– Co to jest, na męki Radrossa? – wyrwało się Yarlowi, jednemu ze starszych żołnierzy, na których polegał praktycznie od zawsze i nigdy się nie zawiódł. Choć z siwą brodą i lekko wodnistymi błękitnymi oczami mężczyzna wyglądał na starca, jego sprawność fizyczna i lekkość, z jaką posługiwał się jednoręcznym mieczem i okrągłą, staromodną tarczą, zadziwiała niejednego, zaś zdrowy rozsądek i doświadczenie nieraz ratowały tyłki całemu oddziałowi.
Problem w tym, że w takiej sytuacji ciężko było zachować spokój.
– Nie mam pojęcia – syknął Mglisty, otulając oddział kokonem Mroku. Nie potrafił zamaskować czyjejś obecności równie skutecznie jak swojej, wolał jednak trzymać rękę na pulsie. Mgielne Ostrze uformowało się, siejąc wokół lśniącą jak drogocenne kamienie skroploną mgłą, zroszoną na długim ostrzu. – Na planach nie było tego miejsca.
– Na tych burzowych planach nie ma niczego konkretnego. – Wrokh zaklął siarczyście, studiując mapę. – Tworzył je ktoś, kto pewnie nigdy nie widział tego miejsca na oczy.
– Król wypuszczał tutaj ekspedycje – wtrącił Ghregh, którego ze względu na długie, złociste włosy nazywali Książątkiem. Choć wojownikiem był równie doskonałym, jak każdy z oddziału siódmego, jego nienaganne maniery nieraz potrafiły oszołomić i przyćmić samego księcia Drella. – Ktoś musiał tworzyć sensowne plany. Jakim cudem mogą się nie zgadzać?
– To ja już nie wiem. – Przysadzisty wojownik wzruszył ramionami i prawdopodobnie zupełnie nieświadomie zakręcił młynka mieczem.
– Cisza – syknął Kriggs. – Widzę stąd cztery wyjścia. Zabezpieczyć, ja zobaczę, co jest w tych burzowych skrzyniach.
W momencie, w którym przebrzmiały jego słowa, rozległ się trzask, przypominający pękanie obciążonego nadmiernie drewna. Wojownicy przyjęli bojowe pozycje, wznosząc broń do ataku, lecz specyficzna akustyka sali sprawiała, że niemożliwością okazało się dojście do tego, skąd mógł dobiegać odgłos.
Co to było, na wszystkich bogów?
Generał uniósł lewą rękę nad głową w rozkazie zabezpieczenia i palcem wskazał żołnierzom odpowiednie pozycje. Doświadczeni wojownicy ruszyli szybkim truchtem w stronę wyjść do podziemnych korytarzy, a gdy wszyscy prócz asystującego mu Igrera znaleźli się już na miejscach, ostrożnie podszedł do sterty drewnianych skrzyń. Spróbował podważyć wieko jednej z nich, lecz nie zamierzało nawet drgnąć, wiele nie myśląc więc uderzył je Mgielnym Ostrzem. Miecz rozciął wilgotne drewno jak kostkę masła, a drzazgi posypały się wokół. Wyłożone słomą wnętrze ukazało zaś...
– Świetlne kule? – Osłaniający go Igrer szybko rzucił okiem na tajemniczą zawartość i niemal zakrztusił się z zaskoczenia. – Tyle zachodu, żeby znaleźć pieprzone świetlne kule? W dodatku nienapełnione?
Mglisty z ciekawością podniósł jedną z kryształowych kul wielkości pięści, szukając w niej czegoś ciekawego, lecz obojętnie, pod jakim kątem by jej nie obejrzał, wyglądała wręcz nieznośnie zwyczajnie. W kolejnej skrzyni okazały się kryć nowoczesne żarówki różnych rozmiarów, w niczym nieprzypominające niebezpiecznych cudów, które spodziewali się tutaj znaleźć.
– Powinniśmy iść dalej. – Generał zaklął, podnosząc się z wilgotnej posadzki.
– Jest nas za mało, żeby się rozdzielać – zauważył rozsądnie wojownik, lecz umilkł pod spojrzeniem swojego dowódcy. Dopiero po krótkiej chwili kulenia się pod ostrym spojrzeniem jego dwubarwnych oczu odważył się spytać: – Czyli co, panie generale? Robimy wypad w głąb nieznanego terenu?
– A mamy jakiś inny wybór? Zawołaj mi tu Wrokha, może ta jego mapa wreszcie się na coś przyda.
Człowiek pojawił się właściwie znikąd. Ot po prostu powietrze na skraju pola widzenia Kriggsa zamigotało, a ze snopów czarnych iskier wyłoniła się znajoma ludzka sylwetka, formująca w kształt wojownika zamierzającego się na niego mieczem. Igrer zdążył krzyknąć i wznieść topór do ciosu, lecz Mglisty okazał się znacznie szybszy – długie Ostrze świsnęło w ciężkim od zapleśniałej mgły powietrzu i uderzyło w bark nieznajomego, niemal odcinając mu prawą rękę wraz z trzymaną bronią. Mężczyzna zawył rozdzierająco i padł na posadzkę, a szkarłatna krew rozlała się rubinową wstęgą, falującą jak porzucona na wietrze jedwabna chusta. Metaliczny brzęk upadającej broni skaleczył uszy nienaturalnie głośnym zgrzytem, a ze strony jednego z przejść rozległo się ostre przekleństwo któregoś z żołnierzy. Yarl drgnął nerwowo, rozdarty między obowiązkiem pozostania na pozycji, a chęcią pomocy swojemu dowódcy.
Kriggs warknął, czując płonący w żyłach Dreszcz. Przycisnął nogą do podłogi usiłującego podnieść się wroga i przyłożył mu sztych Ostrza do gardła. Wydatna grdyka nieznajomego poruszyła się w górę i w dół, a zmętniałe z bólu oczy skupiły na śmiercionośnym mieczu. Mrok zafalował delikatnie wokół jego dłoni, lecz przygasł z równą łatwością, z jaką z rozległej rany wyciekało życie.
– Kurwa! – Mglisty z trudem opanował rodzącą się w nim wściekłość. Na wszystkie męki piekielne, co to miało być? Wyszkolony mag Mroku? Tutaj? A on go właśnie zabił?
Szlag, Dreszcz smakował tak nieznośnie słodko i upajał do tego stopnia, że nieraz ogromnego wysiłku wymagało wyrwanie się z jego zaborczych szponów. Płomienie, nad którymi na krótką jak mgnienie chwilę stracił panowanie, zatańczyły na srebrnej głowni wzdłuż falowanego zbrocza, parząc delikatną skórę człowieka.
– Kim ty jesteś?! – wycedził, nachylając się nad wojownikiem. Igrer, z wysoko uniesionym toporem, osłaniał jego plecy, wyszukując kolejnego drgania powietrza, wyglądało jednak na to, że zdesperowany mag był tutaj sam.
– Nie twój zasrany interes! – Człowiek spróbował splunąć, lecz jedyny tego efekt był taki, że ubrudził sobie twarz własną krwią. Gdy spróbował się poruszyć, by w ostatnim akcie desperacji sięgnąć po porzucony miecz, krew trysnęła z rozległej rany, przecinającej jego ciało niemalże na pół, a w ciemnych oczach zabłysło cierpienie odbierające resztki zdrowych zmysłów.
– Nie zdechniesz, dopóki nie powiesz mi, gdzie tu jest jakieś archiwum – warknął generał. Wróg i tak nie miał większych szans na przeżycie, a uciśnięcie wojskowym buciorem nadawało się całkiem nieźle do prowizorycznego zabezpieczenia rany na czas przesłuchania.
I do motywacji, jakkolwiek by to nazwać.
Mężczyzna zawył z bólu, a jego głos poniósł się echem po rozległej sali.
– Przestań! Błagam, przestań! – zaskamlał, gdy tylko zdołał zebrać myśli. – Nic ci nie powiem, burzowy człowieku! Nie po to mnie tu zostawili, żebym... – Zakrztusił się, gdy sztych Mgielnego Ostrza wyrysował idealnie okrągły kształt na jego policzku ruchem szybkim jak mgnienie. Zacisnął zęby, oddychając spazmatycznie.
– Gadaj, a dam ci szybką śmierć.
Milczał przez dłuższą chwilę, lecz obserwującemu go Kriggsowi ciężko było stwierdzić, czy to z powodu wciąż zbyt szybko wyciekającej z żył krwi, czy raczej zastanawiał się, która z opcji jest dla niego lepsza. Mimowolnie wzdrygnął się, gdy przed oczami stanęło mu wspomnienie...
Lodowate zimno liznęło skórę wzdłuż kręgosłupa nieprzyjemnym dotykiem gęsiej skórki, a nieznośny ból rozdarł zarówno jego ciało, jak i duszę, gdy niechciany obraz objął go we władanie. Czerwone ślepia z kocią, pionową źrenicą miały identyczny wyraz, gdy z rany na gardle wyciekała parująca na mrozie krew...
Szlag! Igrer złapał go za ramię i podtrzymał, gdy zachwiał się niebezpiecznie. Zatroskana twarz wojownika jasno wskazywała na to, że podobna chwila słabości nie mogła obejść się bez echa, lecz pokręcił głową na znak, że nie zamierzał o tym teraz rozmawiać. Tylko tego mu brakowało... Wystarczało już, że Zarroth zaczął mruczeć uspokajająco, nie ubierając swoich myśli w słowa, a w niosące ukojenie emocje, jak zawsze, gdy jego jeździec zaczynał zapadać się w pustkę przeszłości. Stamtąd nie było już przecież odwrotu, a jedynym, czego brakowało mu podczas tej akcji, było całkowite pogrzebanie się we własnych koszmarach...
Miał zdecydowanie za mało alkoholu pod ręką, by pozwolić im dojść do głosu.
– Archiwum – wykrztusił ranny, przywołując Kriggsa do żywych. – Tutaj nie ma żadnego burzowego archiwum. Nie wiem, co takiego pragniecie odnaleźć, ale mogę z całą pewnością powiedzieć, że źle trafiliście. Tu nie... – urwał, myśli uciekały przed jego mentalnymi palcami, nieposłuszne gasnącej woli. – Tu nie znajdziecie... To miejsce...
Oczy ostatecznie zagasły, a zastygła w grymasie bólu twarz wygładziła się. Wyciekająca z żył czerwień z wartkiej rzeki zamieniła się w leniwie kapiące resztki, tworzące wokół zamarłej na posadzce postaci coś na kształt rozłożonych skrzydeł.
Bardzo to poetyckie, do stu diabłów. Kriggs zaklął szpetnie i zmęczonym gestem pomasował czoło, odchodząc od trupa na kilka kroków.
– Nie brzmi to najlepiej, generale – mruknął ostrożnie Igrer. – Wchodzimy tam głębiej?
– A dowiedzieliśmy się czegoś, co pozwoliłoby nam uznać misję za skończoną? – W jasnoszarym oku błysnęła nieskrywana złość i nutka szaleństwa, której obawiali się nawet najbardziej zaufani podwładni generała von Eckhardta. – Ja jakoś szczególnie usatysfakcjonowany się nie czuję.
– Oczywiście, panie generale. – Z szacunkiem skłonił głowę.
– No to ruszać dupy, bo zaczyna mi się tutaj nudzić. Bierzemy pierwszy tunel po lewej. – Machnął otwartą dłonią na żołnierzy zabezpieczających pozostałe przejścia i szybko poruszonymi dwoma palcami nakazał im sformować krótką kolumnę. Ruszyli w stronę zabezpieczającego drogę Wrokha.
– Wypatrywać magów Mroku – warknął, gdy wszyscy znaleźli się na tyle blisko, by nie musiał podnosić głosu. – Był jeden, może się ich znaleźć więcej. Oczy i uszy otwarte, cokolwiek by się działo, alarmować mi natychmiast. Choćbyście mieli krzyczeć jak panienki. Zrozumiano?
Mężczyźni potaknęli w milczeniu, spięci i gotowi do ewentualnej walki. Gołym okiem widać było, że żadnemu z nich nie przypadł do gustu pomysł dalszego zwiedzania podziemi. Ciemność skalnego korytarza o łukowatym sklepieniu i ścianach porośniętych dziwnym, lekko fosforyzującym pod wpływem dotyku porostem bynajmniej nie zachęcała, żeby się z nią bliżej zapoznawać, i Kriggs pewnie doskonale by to rozumiał...
Tylko że Dreszcz syczał i skwierczał, paląc go do działania. Mgielne Ostrze pragnęło krwi, choć jego gładka głownia wciąż nosiła czerwone ślady posoki martwego maga.
Dreszcz chciał, by Kriggs zabijał, a generał nie zamierzał się z tym kłócić. Jaki by to miało sens?
Uważaj na siebie, syknął w jego myślach Zarroth. Nienawidzę, gdy wpadasz w ten nastrój, panie. Stajesz się nierozważny, a mnie nie ma u twego boku, by zareagować w porę, zanim wydarzy się tragedia.
Myślałby kto, że będziesz taki tchórzliwy, olbrzymie, prychnął, nie zdoławszy powstrzymać krzywego uśmiechu. Choć jej żywiołem były chaos i zniszczenie, ta burzowa bestia potrafiła go zadziwić swoim zdrowym rozsądkiem. Razem byli niezwyciężeni i niemożliwi do powstrzymania, lecz gdy musieli się rozdzielać, paranoicznie drżeli nawzajem nad swym losem.
Mrok zafalował, a jego cienkie nici ponownie skupiły się w prawej dłoni Kriggsa. Cienie zasyczały, okręciły się wokół niego, jak kłębowisko przyjaznych węży, i ruszyły na zwiad, zanurzając się w lepkiej ciemności. Wyglądało na to, że droga przed nimi była wolna, lecz...
Nie, do stu diabłów. Coś tam było. Tylko co?
Machnął dłonią za plecami, poganiając oddział. Ruszył szybkim truchtem, wczuwając się w otaczającą go atmosferę, lecz ulotne wrażenie obecności czegoś potężnego, czegoś rodem z innego świata, rozwiało się w delikatnej mgle. Wciąż miał wrażenie, że powinno tam być, lecz gdy rozproszył się ledwie na moment, zdołało wymknąć się jego sondującym palcom, zatrzymując gdzieś na samej krawędzi percepcji.
Mglisty czuł, że powinien coś czuć, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało.
Mało brakowało, by we własnym pędzie wpadł do rozległej, okrągłej studni, wyrosłej nagle w rozszerzeniu korytarza. W ostatnim momencie zdołał wystawić otwartą dłoń, zatrzymując spieszący oddział, a następnie ułożyć ją wierzchem do góry, lekko zginając palce, co sugerowało przeszkodę. Przywołał kulę ognia i pochylił się nad plamą czarniejszej ciemności, ostrożnie podchodząc do samej jej krawędzi.
To musiała być stara studnia. Krótkim uderzeniem miecza odkruszył od ściany odłamek szarego kamienia i rzucił go w dół, nasłuchując. Pluśnięcie wody rozległo się stosunkowo szybko, lecz w migotliwym blasku płomieni nie był w stanie dostrzec jej lustra. Machnął do oddziału, zarządzając obejście przeszkody, i ruszył dalej znacznie spokojniej...
A to co? Zmrużył oczy w kiepskim świetle, usiłując przezwyciężyć niemożliwą do przeniknięcia ciemność. Jeden z trzymanych na uwięzi cieni zadrgał na znak, że znalazł coś... niespodziewanego. Jak żywa istota zakłębił się, zdezorientowany, i powrócił do swojego pana, ocierając się o wyziębioną wilgocią skórę.
Kolejne pomieszczenie. Lecz coś było z nim nie tak, co od razu sprawiło, że wszystkie włosy na ciele Kriggsa stanęły dęba.
Wilgoć. Duszna, lekko parząca w nozdrza, jak nasiąknięta odległym echem toksycznego dymu, co wydawać by się mogło niemożliwe. Chemiczny zapach taniej farby drukarskiej i rozmiękłego, starego cementu zapalił ostrzegawczą lampkę w jego myślach. Tak cuchnęło Nienazwane. Tak cuchnęły szare mgły i wszystko, co ze sobą niosły...
Zwolnił, lecz przekazywanie sygnałów żołnierzom okazało się zbyteczne – choć pozbawieni wsparcia, jakie stanowiły dla niego strzępki Mroku, doskonale czuli zmianę w atmosferze i bynajmniej nie spieszyli się, by stawić czoła temu, co zdołało ją wywołać. Kula ognia zaskwierczała, zdradzając zdenerwowanie generała, lecz odważnie przekroczył próg wyłaniającego się przed nim łukowatego przejścia, wchodząc do kolejnej większej sali...
I dosłownie go zamurowało.
Pomieszczenie nie było tak ogromne, jak hala, z której przedostali się do tunelu. Właściwie to wyglądało na zupełnie zwyczajną, sztucznie utworzoną skalną grotę, z irytującymi prostymi kątami ścian i sufitu nie sięgając pięt przedwiecznym konstrukcjom, z jakimi mieli do czynienia wcześniej... Tylko że istniał jeden problem. W słabym blasku ognia Kriggsowi zajęło dłuższą chwilę skupienie wzroku na tyle, by zrozumiał, z czym dokładnie miał do czynienia, a gdy już jasno stanęło mu to przed oczami, nie potrafił jakiś czas zaakceptować, że nie jest to wcale złudzenie. Prędko zatrzymał oddział, czując w powietrzu wibrowanie wielkiej mocy.
Każdy skrawek pomieszczenia – czy to ścian, czy stosunkowo niskiego sklepienia, czy nawet posadzki – wyłożono szlachetnymi kamieniami. Skrzące się w blasku ognia, czerwone niby krew rubiny, ametysty o fioletowym połysku, błękitne lazuryty i rzucające tęczowe refleksy diamenty były idealnie wypolerowane, a każdy z nich miał wielkość przynajmniej ludzkiej pięści. Wmurowano je w doskonale zachowanych odległościach, lecz niestaranność wyciekającej ze szczelin zaprawy jasno wskazywała na to, że bynajmniej nie miały spełniać tutaj funkcji dekoracyjnej. Generał domyślał się, że być może widziane z większej odległości, kolory tworzyć miały wzór lub szyfr, lecz w tak skąpym oświetleniu umykał mu jego sens. Jedno było pewne: wszystko ociekało starą magią do tego stopnia, że niemal słyszał niskie buczenie naelektryzowanego powietrza.
– Co to ma być, do cholery jasnej...? – Wrokh na krótką chwilę uniósł wzrok znad swojej mapy i zamarł z szeroko rozwartymi ustami, dołączając do Ghregha w wyrazie kompletnego szoku.
– Myślisz, że ja to wiem? – Mglisty uniósł jedną brew. Odruchowo wyciągnął palec w stronę dużego kryształu, lecz cofnął go, zreflektowawszy się w porę. Nie miał pojęcia, co by się mogło wtedy stać. – Mi to wygląda na jakieś urządzenie.
– Urządzenie? – prychnął Yarl. – Widzę coś takiego pierwszy raz w życiu na oczy, a mam burzowy tytuł inżyniera luminata.
– Kamienie szlachetnie nie oznaczają od razu luminatów, ty trąbo – burknął pod nosem Igrer, z ledwością powstrzymując się od nerwowego śmiechu. – Jak dla mnie, to ma coś robić, i tyle. Bo chyba nie przygotowywali tu ślicznej mozaiki, nie?
– No, panowie – westchnął Wrokh, nareszcie poddając się w swoich próbach odnalezienia czegokolwiek wśród zawiłych oznaczeń na schemacie tuneli. – Cokolwiek by to nie było, chyba można powiedzieć, że znaleźliśmy coś znacznie ciekawszego niż archiwum. Co ten Instytut zamierzał tutaj zrobić?
– Sranie w banie – upierał się Yarl. – Łaźnię sobie tu urządzali, ot co. Przecież nawet studnię mijaliśmy. Mają rozmach, skurwysyny, ale żeby od razu robić z tego podobną szopkę? Król padnie ze śmiechu, gdy was posłucha.
– Jak zwykle, błyskotliwy niczym woda w szalecie – parsknął Igrer, wywracając oczami. – Yarl, posłuchałbyś ty czasem czegoś prócz swojej kobiecej intuicji, na dobre ci to wyjdzie.
– Przypominam, że jestem inżynierem – zdenerwował się żołnierz. – Chyba mam prawo...
– Prawo masz do tego, żeby wsadzić ryj w kubeł, jak cała reszta! – warknął na nich Kriggs. – Wszyscy dwa kroki w tył! Nie podoba mi się to miejsce.
– Ty też tu coś widzisz? – Yarl sprawiał wrażenie niepocieszonego postawą swojego dowódcy. – Na burze, przecież to nic takiego. Sami zobaczcie... – Wyciągnął dłoń w stronę jednego z błyskających kusząco ametystów.
– Nie! – ryknął na niego Kriggs, lecz już było za późno.
Coś zasyczało, coś błysnęło, w pomieszczeniu rozległ się orzeźwiający zapach ozonu. Yarl szarpnął się w tył i zawył rozdzierająco, gdy kamień rozjarzył się blaskiem i poraził go głośnym wyładowaniem elektrycznym. Igrer zaklął szpetnie, złapał kompana pod ramiona i czym prędzej wyciągnął na ciemny korytarz, poganiany pomstowaniem na wszystkich bogów Kriggsa. W pokoju zgromadziło się nieco zielonkawej mgły, niemal identycznej jak ta, z której formowało się Mgielne Ostrze, lecz w skupieniu obserwujący wypadki z już bezpiecznego miejsca za progiem, mężczyźni nie dostrzegli nic więcej... prócz tego, że część z kamieni zaczęła delikatnie świecić, jakby dotyk żywego ciała napełnił je niezrozumiałą energią.
– O kurwa! O ja pierdolę! – dyszał oparty o ścianę Yarl, nieco cuchnący spalenizną, lecz niewątpliwie żywy. – Na męki Radrossa, to faktycznie jest jakieś...
– No teraz to już po jabłkach. – Ghregh wzruszył ramionami. – Tak czy siak, trzeba to pokazać specjalistom. Coś tak myślę, że może im się to spodobać.
Kriggs zmęczonym gestem pomasował czoło, na krótką chwilę przymykając oczy. Z każdą chwilą miał wrażenie, że misję Lhynne w charakterze szpiega należało wcielić w życie tak szybko, jak to tylko możliwe...
I chyba miał nareszcie pomysł, kto mógł jej w tym pomóc.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top