Rozdział 3

Misselya

– Masz jakieś nowe książki?

Issie wyglądała na bardzo zmęczoną. Na widok stojącej na progu jej komnat Miss, odetchnęła głęboko i wywróciła oczami jak rozpuszczona księżniczka, w teatralnym geście przykładając drobną dłoń do czoła. Wyglądało to tak absurdalnie przy jej białej koszuli nocnej na cienkich ramiączkach i bosych stopach, że Miss o mało nie parsknęła śmiechem. Musiała naprawdę mocno zacisnąć usta, żeby zdołać się powstrzymać.

– Ty masz pojęcie, która jest godzina? – jęknęła złotowłosa czternastolatka, po zrobieniu odpowiedniego wrażenia rozglądając się po korytarzu z lękiem w dużych jasnoniebieskich oczach. – Matka mnie zabije, jak się dowie! Nie chcę nic mówić, ale tobie pewnie też się oberwie, Miss.

Miss wzruszyła drobnymi ramionami z obojętną miną. Jako księżniczce, obrywało jej się praktycznie za wszystko, co choć odrobinę wykraczało poza standardowe ramy, mogła więc swobodnie powiedzieć, że zdążyła do tego przywyknąć.

– Wiesz, że nie mogę zasnąć bez książki – przypomniała. – A wszystkie już przeczytałam. Jeśli nie poczytam przed snem, znowu będę mieć koszmary.

Issie skrzywiła się, lecz tym razem ze zrozumieniem i współczuciem. Doskonale wiedziała o koszmarach, które dręczyły jej najlepszą przyjaciółkę, lecz jak wszyscy mieszkańcy zamku nie dawała wiary temu, jakoby tajemnicze słowa i niezrozumiałe obrazy miały w sobie ziarno prawdy. Miss wielokrotnie jej to wypominała, lecz od jakiegoś czasu, widząc, że nie przynosi to żadnego efektu, dawała sobie spokój. Jedyną osobą, która skłonna była uwierzyć w prawdziwość wizji, był jej osobisty strażnik Ghax. Czarnoskóry Garhińczyk jednak był tylko strażnikiem właśnie – nikt nie zamierzał go słuchać. Podobnie jak jej, bo przecież miała tylko trzynaście lat, a o pokazujących przyszłość wizjach czytało się przecież tylko w książkach.

Sama czasami zaczynała wątpić, czy aby na pewno jej rodzice nie mieli racji, sprowadzając najlepszych lekarzy z całego kontynentu. W końcu jeszcze żaden z jej snów się nie spełnił, czyż nie? Fakt jednak pozostawał taki, że jeśli znajdowała sobie coś ciekawego do czytania, przynajmniej odrywała się od natrętnych myśli krążących wokół przywidzeń.

– Na co masz ochotę? – spytała Issie, gdy już upewniła się, że nikt ich nie podsłuchuje. Jej matka bardzo surowo pilnowała pór, w których córka powinna kłaść się do łóżka, przez co dziewczyna widziała obserwujące ją oczy dosłownie wszędzie. Głównie tam, gdzie ich nie było.

– Na to, co zwykle – odparła Miss. – Tamta księga o gatunkach smoków, którą wzięłam ostatnio, była ciekawa. Masz coś jeszcze w tym stylu?

Issie zmarszczyła brwi i cofnęła się odrobinę, jakby usłyszała właśnie coś co najmniej szalonego. Choć starsza ledwie od rok i niższa od Miss o niemal pół głowy, nieustannie zachowywała się jak jej starsza siostra, której prawem, a wręcz obowiązkiem było pilnować, by księżniczka sięgała jedynie po odpowiednie lektury. Jako córka lady Irvinne, nadwornej czarownicy Creonii i zapalonej bibliotekarki, opiekującej się największymi księgozbiorami w kraju, miała dostęp do zamkowej biblioteki, wiedzę, co się w niej znajduje, i misję od Boga, by naprowadzać swych czytelników na „dobrą drogę", jak lubiła to określać. Przy czym tę „dobrą drogę" nakazywała każdemu samodzielnie, nie zamierzając przyjmować żadnych sprzeciwów.

Droga, którą wytyczyła Miss, bynajmniej nie zgadzała się z jej faktycznymi zainteresowaniami. Nie miała po temu nawet najmniejszych szans, jako że każdy wiedział, iż następczyni tronu Creonii, jak i każdemu szanującemu się obywatelowi pustynnego kraju nie wolno było interesować się podobnymi rzeczami. Miss jednak nie zwracała na to większej uwagi. Niejedną reprymendę otrzymała już z tego powodu, gdy ktoś przyłapywał ją na lekturze, lecz nadal zgrywała o wiele głupszą, niż w rzeczywistości. Jej rzekoma choroba psychiczna przydawała się w naprawdę wielu sytuacjach, a to była jedna z nich. Wystarczyło udać zbliżający się atak, by nawet najbardziej wytrwały nauczyciel odpuścił... Nikt w takich chwilach nie pamiętał, że prawdziwe „incydenty", jak określał je król, zdarzały jej się jedynie w nocy, we śnie.

Nie czekając na oniemiałą ze zgrozy przyjaciółkę, Miss zagłębiła się pomiędzy regały w komnacie. Ta wymuszona dworskość Issie zaczynała ją poważnie irytować. Odkąd dziewczyna zaczęła uważać się za dorosłą kobietę, podobne teatralne zachowania zdarzały jej się notorycznie. Sama najwyraźniej nie dostrzegała, jak śmiesznie przez nie wygląda.

– Miss, zaczekaj na mnie! – krzyknęła za nią, lecz księżniczka nie zwolniła kroku. Blondynka biegała o wiele lepiej od niej, a wcale nie poruszała się tak szybko, by miała jej uciec.

Komnaty Issie były właściwie przerobionym na mieszkalne pokoje zapleczem biblioteki. Soczyście zielone ściany w odcieniu tak ciepłym, że aż słodkim, przyjemnie komponowały się z dodatkami z ciemnego drewna i solidnymi panelami na podłodze. Wielki komplet wypoczynkowy – dwie kanapy i trzy fotele w beżowych obiciach haftowanych w drobne czerwone różyczki – zachęcał, by rozłożyć się na nim z książką w ręce i zapomnieć o otaczającym świecie, a w kominku nawet pomimo panujących w Uream, stolicy Creonii upałów, często płonął wesoły ogień. Kilka obrazów na ścianach miało nieco przesadnie zdobione ramy, lecz przynajmniej kolorystycznie dopasowane do ścian, a wielkie prostokątne okna wychodziły bezpośrednio na taras, płynnie spływający do zamkowego ogrodu. Najważniejszą rzeczą były jedna wysokie niemal pod stosunkowo niski sufit regały, zapełnione niedawno zdobytymi księgami i książkami. Zanim każda z nich została wprowadzona do katalogu uzupełnianego smukłą dłonią Irvinne, kurzyły się właśnie tutaj, czekając, aż wpadną w ręce żądnej sensacji Miss. Księżniczka doskonale wiedziała, że próba wypożyczenia podobnych ksiąg z biblioteki, gdzie musiałaby to pokwitować na papierze, spełzłaby na niczym, nieustannie więc męczyła przyjaciółkę o dostęp do kolekcji.

Issie zapaliła łagodne lampy, zwieszające się między regałami. Miss złapała stojącą na swoim zwyczajowym miejscu drabinkę i powiodła przepełnionym zachwytem spojrzeniem po grzbietach nowych pozycji.

Niewątpliwie właśnie znalazła się w Raju.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Udając zmęczenie po kilkumetrowym biegu, Issie stanęła obok niej i groźnie podparła biodra drobnymi pięściami.

– No pewnie, że cię słucham. – Misselya odgarnęła na plecy jeden z pofalowanych jak sprężynki kasztanowych loków i spojrzała na starszą przyjaciółkę z pobłażaniem. – To, że nie zawsze się z tobą zgadzam, nie znaczy, że cię nie słucham. Przecież jesteś moją przyjaciółką.

– Niech ci będzie. – Choć podobne słowa zwykle potrafiły udobruchać córkę czarownicy, tym razem nie dała się tak łatwo. W jej oczach błysnęła iskierka kłótliwego ognia. – To mówisz, że chcesz coś o smokach, tak?

– Jak zawsze. – Miss uśmiechnęła się słodko. – Może być też jakaś powieść o magii. Wiesz, coś nie naukowego, tylko żeby się po prostu dobrze bawić. Brakuje mi jakiejś rozrywki, mam dosyć tych wszystkich lekcji. Nauczyciele są ostatnio nieznośni.

– Wchodzisz w dorosłość, Miss. – Isservenne skrzyżowała ramiona na zupełnie płaskiej piersi i zadarła nosa, by sprawiać wrażenie nieco wyższej. – To chyba jasne, że próbują przekazać ci wszystko, co niezbędne, zanim będzie za późno.

– Dlaczego miałoby być za późno? Gdy skończę czternaście lat, stanę się nagle głupsza? Co za bzdury. – Księżniczka odwróciła się, zamiatając gęstymi włosami. – Wydaje mi się, że umiem już naprawdę dużo, a oni ciągle twierdzą, że to za mało. Głowa mi pęka od tego wszystkiego. Te lekcje etykiety... Wyobrażasz sobie, ile istnieje sztućców do jedzenia głupiej ryby? Po co mi to wiedzieć, skoro nie cierpię ryb? To gdzie te książki?

Issie westchnęła ciężko i machnęła dłonią w odpowiednią stronę. Księżniczka wyminęła ją szybko i skupiła się na wybieraniu odpowiedniej powieści. Z namaszczeniem czytała wypisane na broszurowych okładkach streszczenia i odkładała na rosnącą stertę te pozycje, które zdołały ją zainteresować.

– Naprawdę uważam, że powinnaś czytać zupełnie inne książki. – Issie właśnie wtedy postanowiła zacząć swoją standardową litanię. Miss musiała zatrzymać się na parę chwil i w myślach policzyć do dziesięciu, zanim zdołała odpowiedzieć jej w cywilizowany sposób.

– To znaczy jakie? – zainteresowała się, choć doskonale wiedziała, co zaraz usłyszy.

– Patrz, odłożyłam kilka dla ciebie. Chodź, przynajmniej jej obejrzysz.

Miss doskonale wiedziała, jak jej najlepszej przyjaciółce na tym zależy, dlatego przełykając własną niechęć, porzuciła półkę z powieściami o magii i rycerzach i poszła tam, gdzie wskazywała drobna córka bibliotekarki. Zatrzymała się u jej boku i wzięła do ręki książkę, w którą tamta postukała palcem.

Grzbiet miała różowy. Na okładce widniało zdjęcie roześmianej dziewczyny na oko w jej wieku, trzymającej zapisany gęsto notatnik, a stylizowany tytuł z kolorowych liter głosił: „Dziennik Sophii". Książeczka była wręcz śmiesznie cienka i z pewnością odpadała przez samą kolorystykę, ale udając zainteresowanie wczytała się w opis z tyłu.

„Sophie wiedzie typowe życie nastolatki. Pierwsze szkolne miłości, przyjaźnie i zwariowane koleżanki..."

Nawet nie zamierzała czytać dalej. Na Boga, czy Issie naprawdę myślała, że powinna czytać taki chłam? Ona, księżniczka, następczyni tronu Creonii? Państwa, które według słów ojca miało niedługo obejmować cały Stary Kontynent?

– Issie... – zaczęła, lecz urwała gwałtownie, dostrzegając smutek na twarzy dziewczyny. Och, litości... – Przeczytam ją, w porządku. Ale nie obiecuję, że mi się spodoba, przyzwyczaiłam się do czegoś zupełnie innego. Przy tamtych książkach to się wydaje jakieś... przeciętne.

– Po prostu przeczytaj, może ci się spodoba – mruknęła blondynka z rezygnacją. – Mi bardzo przypadła do gustu. Jest taka... No, jest zabawna i prawdziwa. Z niej dowiesz się, jak wygląda życie normalnych dziewcząt w naszym wieku, a to ważne. Może pomoże ci też rozwiązać kilka własnych problemów z... no wiesz. – Urwała znacząco. Zawsze bała się określać problemy Miss pełną nazwą, jakby odsuwała je, mając nadzieję, że staną się przez to mniej prawdziwe.

– Wątpię, żeby akurat takie książki miały rozwiązać moje problemy, ale dziękuję. – Miss przygarnęła ją mocno do siebie i przytuliła. Mimo wszystkich różnic, uwielbiała ją przecież nad życie, o wiele bardziej niż rodzone siostry. Issie była dla niej najważniejsza na świecie, a skoro miało ją ucieszyć przeczytanie tej głupiej broszurki... Coś tej objętości pewnie zajmie jej kilka godzin, mogła się poświęcić. A nuż historyjka ją wciągnie? Wprawdzie ewidentnie brakowało w niej twardych mężczyzn z mieczami, pradawnych zaklęć i ziejących ogniem smoków, ale raz na jakiś czas przecież można przeczytać coś... hm, normalnego.

Co do rozwiązywania problemów, doskonale wiedziała, że odpowiedzi szukać powinna jedynie w tomach o starej, na wpół zapomnianej magii, a nie opowiastkach o dorastających dziewczętach i ich szkolnych przygodach. Pochłaniała kolejne tomy skierowane do osób znacznie starszych i lepiej wykształconych niż ona i nie ustawała w poszukiwaniach czegokolwiek, co mogłoby pomóc, choć jak na razie wszelkie wysiłki zarówno jej, jak i Ghaxa spełzały na niczym.

Poza tym smoki... O tak, coś ciągnęło ją do smoków jeszcze mocniej niż do magii. Może to właśnie gdzieś wśród kart kolejnej encyklopedii kryła się odpowiedź? Nie mogła tego bagatelizować. Niejasne przeczucia były jedynym, co miała, jedynym, na czym mogła się opierać. Gdyby nie wierzyła w nie z całych sił, zostałaby praktycznie z niczym.

– To gdzie masz te książki o smokach? – zagaiła pozornie beztrosko, szykując wybrane pozycje na schludnej kupce. Wątpiła, by mogła cokolwiek więcej udźwignąć, a tym bardziej niepostrzeżenie zanieść do komnaty, nawet nocą, ale przecież za każdą dostawą do zamkowej biblioteki trafiała się jakaś perła. Miałaby je tak zostawić?

– Są tam. – Issie pozornie od niechcenia wskazała jedną z najwyższych półek na regale, przy którym akurat stały. – Przyszło ich całkiem sporo. Powiedziałam mamie, żeby na razie ich nie spisywała.

Matka Issie, choć tak surowa i wiecznie niezadowolona z życia, była kolejną z osób, które kryły niecodzienne pasje Miss. Widać było gołym okiem, że za śliczną księżniczką o oczach jak dwa szmaragdy nie przepada jakoś szczególnie, lecz od zawsze twierdziła, że nie ma wiedzy niebezpiecznej, a jedynie taka, którą wykorzystuje się w zły sposób. Nie rozmawiała z nią i unikała, nie omieszkała od wytknięcia dziewczynie błędów, lecz dostęp do zakazanych ksiąg zawsze jej wręcz ułatwiała. I Misselya mimo wszystko jej ufała. Czarownica nie była szczególnie wierna koronie, nie zdradziłaby jej sekretu, bo i nie miała w tym żadnego interesu.

– Jedną odłożyłam dla ciebie na bok, bo nawet mnie zainteresowała – ciągnęła Issie, sięgając po książkę schowaną wśród romansów na najniższej półce, tak by jak najmniej rzucała się w oczy. Gdy ją wyciągnęła, okazało się, że tom ma przepiękną złotą okładkę, malowaną w abstrakcyjne wzory układające się w coś na kształt kory starego drzewa pustynnego, wyglądającej jak skamieniałe futro wielkiego zwierzęcia. W samym środku, gdzie mieścić powinna się dziupla, lśniło zielone smocze oko.

– O rany! Co to? – Miss sięgnęła po tom i z szacunkiem zważyła go w dłoniach. Otworzyła na pierwszej stronie, wczytując się w ciąg obco brzmiących nazwisk autorów.

– Spis smoków, które najmocniej zapisały się w historii Starego Kontynentu. Pilnuj jej, napisali ją historycy z Ragharranu. Zresztą większość z tych książek, które mama tu sprowadziła, pochodzi z Ragharranu. Musisz szczególnie uważać, żeby ktoś ich nie zobaczył, bo obie będziemy miały poważne kłopoty. Mama pewnie też, że zostawiła je w miejscu, do którego mamy dostęp. Rozumiesz?

– Oczywiście, że rozumiem – prychnęła Miss. – Mnie nie musisz tego tłumaczyć. Zaraz wymyślę, jak je przenieść, tylko... – Z żalem spojrzała na wysoką półkę i lśniące, niesamowicie zdobne grzbiety, które na niej dostrzegała.

– Nie krępuj się. Są tu nadal dla ciebie, nie? – Issie wzruszyła ramionami. – Tylko nie spadnij z drabiny. Bardzo się obrazisz, jeśli dorzucę ci jeszcze kilka książek od siebie?

Tak, pomyślała Miss, lecz na głos powiedziała:

– Jasne. Tylko żebym nie musiała chodzić na kilka razy, dobrze? Naszykuj coś, wezmę kilka, po resztę najwyżej zgłoszę się następnym razem. Albo w bibliotece, takie książki pewnie pożyczą mi bez problemu.

– Pewnie tak. – Blondynka wciąż wyglądała na przybitą. Lub niezadowoloną, ciężko było czasem to rozróżnić. – To uważaj na tej drabinie.

I odeszła do następnej z trzech alejek, by poszukać nastolatkowego chłamu, jak Miss zaczęła odruchowo określać w myślach książki podobne do tego nieszczęsnego „Dziennika Sophii". Rzuciła paskudnej okładce ostatnie nienawistne spojrzenie i wspięła się na podstawioną drabinę, by sięgnąć półki z księgami o smokach.

Już gdy wyciągnęła pierwszą z nich, wiedziała, że to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Fioletową, lekko perłową okładkę zdobiła podobizna ziejącego ogniem zielonego smoka o kryształowych oczach, a stylizowany tytuł głosił: „Odmiany smoków Starego i Nowego Kontynentu". Tom był upiornie ciężki, ponadto z tego, co wywnioskowała z jego opisu, stanowił dopiero pierwszą księgę z cyklu, na który składały się jeszcze cztery, ale był fascynujący. Wystarczyło, by przejrzała kilka pierwszych z niezwykle szczegółowych ilustracji, podsumowujących każdy z rozdziałów, aby poczuła charakterystyczny dreszcz ekscytacji, którym kierowała się przy doborze lektur. Następny wolumin był jeszcze lepszy – wyglądał na dość stary lub mocno już zużyty, obłożony został czarną skórą malowaną w złote wzory, a elegancki wzór wnoszący się na tle czerwonego smoczego oka układał się w słowa: „Biografia Vrarghra Lemarra: czasy Jarrhönn i czasy Zarrotha".

O tak, to było coś naprawdę niebezpiecznego. Zupełnie odruchowo obejrzała się przez ramię na pustą alejkę w lęku, że ktoś niepowołany mógłby zauważyć ten tytuł. Tylko kto, skoro był środek nocy, a nikt nie wchodził tutaj nieproszony, skoro komnata stanowiła integralną część salonów lady Irvinne i jej córki? Żaden śmiałek nie odważyłby się otworzyć prowadzących tutaj drzwi bez wyraźnej zgody, lękając się gniewu najpotężniejszej czarownicy Creonii. O to nie musiała się martwić. Lecz Ghax...

Strażnik zawsze był lojalny i traktował ją jak ojciec, którego praktycznie nigdy nie miała. Król Irhoss III nigdy nie miał wiele czasu, by zajmować się swą najstarszą córką, a widywali się przeważnie jedynie podczas posiłków, tocząc niezobowiązujący dialog nawiązujący do tego, czego nowego nauczyła się podczas lekcji i czy słyszała o wszystkich politycznych decyzjach, jakie podjął. To Ghax się nią opiekował, to on się z nią bawił, gdy była mała, to on czytał jej książki na dobranoc, zanim sama się tego nauczyła, nie zgłaszając słowa sprzeciwu. Nikt go do tego nie zmuszał, on po prostu lubił z nią przebywać. Z tego, co wiedziała, dawno temu stracił córkę, która gdyby żyła, byłaby w wieku zbliżonym do niej, domyślała się więc, że przenosił rozbudzone uczucia ojcowskie na pierwszą nieszczęśliwą dziewczynkę, która się trafiła, ale nie zamierzała narzekać. Ghax jako jedyny wierzył w prawdziwość jej wizji, spisywał je skrupulatnie i ocierał jej łzy, gdy kolejny raz nie dawała sobie z nimi rady. Dlaczego więc nagle przemknęło jej przez myśl, że nie powinna mu pokazywać tej księgi? Boże, przecież jego to nie powinno nawet obchodzić. Nie był Creończykiem, nie wyznawał ich religii, a prawa przestrzegał na tyle, ile było niezbędne do zostania zamkowym strażnikiem. Mógłby wyrazić podziw lub nawet niepokój, gdyby ujrzał ją z tym tomem, ale dlaczego nagle pojawił się lęk...?

– Miss, znalazłam ci jeszcze kilka książek. – Issie wyrwała księżniczkę z zamyślenia, kładąc na stoliku poniżej kolejnych kilka cienkich broszurek. – Kiedy stamtąd zejdziesz? Trochę chce mi się spać, jakby co. Mam nadzieję, że pamiętasz, która jest godzina.

Pokazowe zachowanie Issie obudziło w niej gniew silniejszy niż kiedykolwiek, lecz ponownie zdołała go opanować. Na chybił trafił wybrała kilka kolejnych zakazanych tomów i z trudem zeszła z nimi z drewnianej drabiny.

– Jeśli możesz, to powiedz mamie, żeby jeszcze ich stąd nie wynosiła, chciałabym wszystkie przeczytać – rzuciła do przyjaciółki. – Teraz się z nimi nie zabiorę.

W płócienną torbę, którą zabierała ze sobą na wszystkie tego typu okazje, zapakowała wybrany dobytek. Gdy mocno skupiła się na układaniu książek, by zajmowały jak najmniej miejsca, okazało się, że wszystkie całkiem zgrabnie weszły do środka. Jaka szkoda, że z ledwością zdołała ten bagaż udźwignąć.

– Pomożesz mi to zarzucić na plecy? Jakoś to doniosę, jak już tak złapię. – Posłała blondynce błagalne spojrzenie.

– Ale zaraz. Ty wzięłaś wszystkie te książki, które ci przyniosłam? – Issie oczy niemal wyskoczyły z orbit. – Miss, nie poznaję cię.

– Przecież obiecałam, że zobaczę, co w nich jest – zniecierpliwiła się księżniczka. – Już nawet jeśli mnie nie zachęcają, to muszę wiedzieć, jak ci powiedzieć, dlaczego tak jest, co nie?

O dziwo, Issie się roześmiała. Przez chwilę Miss miała wrażenie, że ma przed sobą tą samą zwariowaną dziewczynę, z którą dorastała, jeszcze nie zepsutą poczuciem własnej wspaniałości i zbliżającej się wielkimi krokami kobiecości, z którą bynajmniej nie było jej do twarzy.

– Leć już – zniecierpliwiła się córka czarownicy po tym, jak z trudem pomogła księżniczce odpowiednio złapać torbę. – I nie daj się nikomu złapać, dobrze?

– Jasna sprawa. – Miss puściła jej oczko i zniknęła w mroku wypełniającym korytarz, mimo ciężaru na plecach starając się stąpać zupełnie bezszelestnie.

***

Przebudzenie bynajmniej nie należało do przyjemnych. Przez dłuższą chwilę nie wiedziała nawet, czy nadal jest pogrążona we śnie, czy otwarcie oczu nie jest jedynie złudzeniem, które rozwieje się zaraz w czarnej mgle zapomnienia, zastąpione kolejnym koszmarem.

Głosy krzyczały. Głosy mówiły jeden przez drugi, a słowa w niezrozumiałym języku zlewały się w bełkotliwą litanię, od której ból zdawał się niemal rozsadzać jej czaszkę.

Głosy prosiły. Głosy błagały. Głosy pragnęły, by ich wysłuchała, a gdzieś nad nimi wznosił się ten jeden dominujący, ten, na którego zawsze prędzej czy później zwracała największą uwagę. Niski, chrypliwy, nieludzki...

Z trudem balansowała gdzieś na samej krawędzi snu i jawy. Spróbowała krzyknąć, by obudzić śpiącego w sąsiedniej komnacie Ghaxa, lecz nie miała nawet pewności, czy jej usta opuścił jakikolwiek dźwięk. Z trudem przewróciła się na bok, wyciągnęła dłoń do stojącej koło łóżka pozłacanej nocnej lampki i zrzuciła ją z hukiem na podłogę, nie zdoławszy odnaleźć włącznika drętwiejącymi palcami.

Odpływała. A następnie powracała, w jednej sekundzie odzyskując zdolność racjonalnego myślenia. I kolejny raz odpływała w czarną, kłębiastą pustkę koszmaru, całkowicie tracąc świadomość, gdzie tak właściwie się znajdowała. To nadal był koszmar? Czy może jednak wizja?

Boże, każ im przestać...!

– Miss?! – Zmartwiony Ghax pojawił się jakby znikąd. Ostre elektryczne światło zalało komnatę, z trudem docierając do przysłoniętych czarną mgiełką oczu. – Miss, co się dzieje?

Wzdrygnęła się, gdy znajome silne ramiona złapały ją i zmusiły do podniesienia z ciepłego materaca. Jęknęła, czując chłód marmurowej posadzki na bosych stopach, ale zupełnie bezwolnie pozwoliła, by czarnoskóry strażnik podprowadził ją do okrągłego, rzeźbionego w fantazyjne kwiaty stołu, przy którym zwykle się uczyła. Dosłowne przelewała mu się przez ręce. Od chwili, w której postawił ją w pionie, aż do spoczęcia na obitym aksamitem krześle zdążyła przysnąć przynajmniej cztery razy. Za każdym razem przebudzenie było równie trudne, bolesne i przepełnione panicznym lękiem przed kolejną utratą świadomości; nie minęło wiele czasu, aż zaczęła płakać jak dziecko.

– Miss, proszę, skup się na mnie. – Gharińczyk pomachał jej dłonią przed twarzą i mało delikatnie poklepał po policzkach. Na szczęście przyniosło to całkiem niezły efekt – otworzyła szerzej oczy i skupiła na nim uwagę. Sądząc po wiedzy czerpanej z poprzednich incydentów, nie miało to potrwać długo.

Odruchowo zacisnęła palce na podsuniętym piórze i pozwoliła, by mężczyzna ułożył jej ciało tak, by mogła pisać na leżącej przed nią pożółkłej kartce z notatnika, którego używała podczas lekcji matematyki. Gdy głowa zaczęła jej opadać, a powieki nieprzyjemnie się kleić, kolejny raz siłą ją wyprostował.

– Miss, powiedz, co widzisz – rozkazał łagodnym, lecz stanowczym tonem, któremu nie potrafiła nie ulec. Jaka szkoda, że jej ciało nie pamiętało, w jaki sposób słuchało się podobnych poleceń...

– Misselyo! – Ghax niezbyt dyskretnie nią potrząsnął, przez co o mało nie spadła z rozkosznie wygodnego krzesła. – Nie zasypiaj! Co takiego widzisz?

Miss ostatkiem sił spróbowała się skupić, całą swoją uwagę przenosząc na długopis i rozbrzmiewające w jej głowie głosy. Jej ręka właściwie sama zaczęła pisać.

Czarnoskóry z uwagą śledził tworzące się na kartkach zdania. Każde z nich wyglądało jak wyrwane z ogólnego kontekstu, wypisane różnym charakterem pisma sprawiały wrażenie zbiorowiska kompletnie pozbawionego większego znaczenia, lecz dobrze znał jej wizje. Wiedział, na co czekać. Wiedział, że teraz nie była pora na analizę.

Vrhes irhae venittlehes aurmshaurr – napisała jej ręka. Umysł wciąż uciekał w stronę czarnej mgły, przysłaniającej częściowo pole widzenia. Szeptem powtarzała kolejne słowa, nie mogąc się powstrzymać od intonowania w szczególny sposób tych, jakie wypowiadał najpotężniejszy głos, ten, którego bała się najmocniej ze wszystkich.

Trwało to może kilka minut, choć jej samej zdawało się, że upłynęły lata. Przebudziła się nagle i boleśnie, krzyknęła odruchowo i szarpnęła się w silnym uścisku Ghaxa. Gdy tylko zaczęła płakać, silny mężczyzna przyciągnął ją do szerokiej piersi i zaczął gładzić delikatnie po głowie, szepcząc uspokajające słowa w swoim skomplikowanym języku, którego pomimo wielu lat ćwiczeń nie była w stanie pojąć.

– Już dobrze, mała – powiedział w pewnym momencie, odsuwając ją na długość ramion. – Już dobrze, już wszystko się skończyło, prawda?

Skinęła głową. Gardło miała zbyt ściśnięte, by ryzykować wydobyciem z siebie głosu.

– Chcesz, żebyśmy sprawdzili, co napisałaś?

Znowu potaknęła, biorąc się w garść. Tyle lat, a ona nadal ulegała wizjom w takim stopniu? Wstyd. Była następczynią tronu Creonii, nie mogła okazywać takiej słabości nawet w zaciszu własnych komnat. A przynajmniej tak twierdził jej ojciec. Ileż by dała, żeby choć w niewielkim stopniu móc spełnić jego wygórowane oczekiwania... Przeważnie nie zawracała sobie tym głowy, wiedząc doskonale, że zadowolenie tego człowieka graniczyło z cudem, lecz zdarzały się dni, gdy uścisk w piersi i tajemniczy smutek, nad którego pochodzeniem wolała się nie zastanawiać, nakazywały zwrócić uwagę na swoje zachowanie. I dbałość, z jaką ukrywała przed innymi prawdziwe emocje.

Wiele dałaby, żeby ojciec przynajmniej jeden, jedyny raz powiedział, że jest z niej dumny...

Wzięła zeszyt w drżące dłonie i skupiła się na zapisanych rozwlekłym pismem stronach, usiłując wyczytać z nich cokolwiek, co miało sens.

– Kurczę – mruknęła, z ledwością dobywając głos z zaschniętego gardła. – Irh ax irhae? Na Boga, co to znaczy? Przecież to wszystko... – Przerzuciła kilka kartek. – Ghax, przecież niemal wszystko to jakiś bełkot.

Mężczyzna ze spokojem wyjął jej papier z rąk i zmarszczył brwi, próbując odczytać bazgroły. Stopniowo wyłaniające się na jego twarzy zmartwienie było niemożliwe do przeoczenia.

– Ghax? – pogoniła go niecierpliwie, zaciskając drobne dłonie na umięśnionym ramieniu mężczyzny.

– To jest ragharrański, księżniczko – powiedział wreszcie dziwnie powoli, jakby musiał dobrze zastanowić się nad wymawianymi słowami. Choć podczas trwania wizji zwracał się do niej jak do własnego dziecka, tak podczas normalnych sytuacji przynajmniej w mowie zachowywał stosowny dystans, dzięki czemu nikt nie mógł zarzucić mu zbyt silnego uczucia, jakim obdarzył podopieczną.

– Ragharański? – Miss powtórzyła zupełnie bezwiednie, prostując się gwałtownie na krześle. – Ghax, ale ja przecież nie znam ragharrańskiego. Jakim cudem mogę w nim pisać? I co to wszystko znaczy?

– Ja sam nie znam tego języka aż tak dobrze – przyznał, nachylając się mocno nad papierem. – Irh to katedra, jeśli dobrze kojarzę. Ale Irh ax Irhae? Irhae z pewnością powinno być zapisane wielką literą, a przynajmniej tak mi się wydaje. Chociaż... – Jeszcze raz przeczytał wypisane zupełnie dorosłym charakterem słowa, wodząc po nich palcem. – Nie, to nie jest rzeczownik, to przymiotnik. Katedra ponad katedralnymi? To nie ma sensu.

Irh może oznaczać też świat – szepnęła Miss, zanim zdążyła się powstrzymać.

– A ty skąd to wiesz? – Garhińczyk spojrzał na nią ze zdziwieniem w czarnych oczach.

– Ja... po prostu wiem – wydukała nieśmiało. – Nie wiem dlaczego. Po prostu... tak czuję, Ghax.

– Rozumiem. – Skinął powoli głową i z boku kartki wypisał zdanie: „Świat ponad światowymi".

– To również nie ma sensu – mruknął. – Ale wydaje mi się, że dostrzegam go już nieco więcej...

– To zdanie powinno brzmieć: „Świat ponad światami" – wtrąciła, wyrywając mu pióro. – Nie, nie wiem, skąd to wiem – dodała, widząc, że już otwierał usta. Szybko zapisała te słowa i oznaczyła wielkim znakiem zapytania na marginesie. – Ale wiem na sto procent. Raczej Chyba przydałby nam się słownik.

– Też tak myślę. Przymiotniki i liczby mnogie w tym języku są chorobliwie podobne, a ja uczyłem się tego jako dzieciak ledwie w twoim wieku, mało co już pamiętam. – Strażnik wstał i ze złością zaczął przechadzać się od jednego krańca komnaty do drugiego, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. – Księżniczko, a mówiłem ci, żebyś nie czytała tej książki przed snem.

Miss odruchowo zerknęła w stronę ozdobnego nakrycia, pod którym ukryła biografię Vrarghra Lemarra.

– Myślisz, że to ma jakiś związek? – spytała z powątpiewaniem. – Dobrze, dzieje się w Ragharranie i opowiada o facecie, który został jego królem, gdy nas prawie wymordował, ale przecież jest napisana po creońsku, nie po ragharrańsku. Skąd ja miałabym znać ten język? Może po prostu ta historia coś we mnie odblokowała? Nie wiem...

– Na bogów! – wyrwało się Ghaxowi. Był tak zdenerwowany, że nawet nie zreflektował się, widząc jej ganiące spojrzenie. Politeistyczna religia, którą wyznawał, nadal była przedmiotem ich sporów, dlatego oboje unikali tego tematu jak ognia. – Dobrze, brzmi to całkiem prawdopodobnie, ale dlaczego miałabyś mieć wizje związane z Ragharranem? Z tego, co wiem, w rodzinie królewskiej Creonii nigdy nie było kogoś nieczystej krwi.

– Nie było – przyznała. – Chyba że ktoś ten fakt ukrył. Ale myślę, że to nie ma z tym związku. Po prostu... – Chwilę szukała odpowiedniego słowa. – Może ten ktoś, kto zsyła wizje, znajduje się w Ragharranie? Kiedyś podobno cały Stary Kontynent był jednym krajem, więc jeśli to coś jest odpowiednio stare...

– Coś? – Ghax zatrzymał się wpół kroku. – Chcesz powiedzieć, że te wizje pochodzą od...

– Nie wiem, skąd pochodzą! Czasem mam wrażenie, że są obce, że to coś mi je zsyła, ale nie zastanawiałam się nad tym nigdy, dobra? Ale... właściwie to skąd miałyby się wziąć? Chyba sama bym ich nie wywołała.

– Też wątpię. – Czarnoskóry wojownik w zamyśleniu pokiwał głową. – Tak, masz rację, księżniczko, to trzymałoby się kupy. Ale co to w takim razie mogłoby być?

– Tego już nie wiem. Coś... Po prostu coś. – Czując kiełkującą gdzieś w przełyku złość, skupiła się na notatkach. – A to długie zdanie? Vrhes irhae venittlehes aurmshaurr? Co to znaczy twoim zdaniem? Znowu pojawia się to całe irhae.

– Jeśli masz rację, powinnaś zapisywać je wielką literą – przypomniał, kolejny raz odbierając jej pióro. Pisał znacznie szybciej niż ona, błyskawicznie poprawił więc wszystkie błędy. – Aurmshaurr to chyba też rzeczownik. Kojarzy mi się z armią, ale głowy nie dam. Bogowie, gdyby nie ta godzina, zaraz poszedłbym po słownik, takie gdybanie nie ma najmniejszego sensu, jedynie jeszcze bardziej się w tym wszystkim zagubimy.

– Pewnie tak. – Skrzywiła się. – A to później? To już jest po creońsku. – Postukała palcem w wypisane zupełnie innym charakterem pisma sentencje. Jak wykonane ręką kogoś obcego, kogoś...

Z wysiłkiem przełknęła ślinę i przeczytała na głos:

– „Obserwuję cię z samego szczytu i wiem, że tylko ty zdolnaś, by temu zapobiec". To mówi najważniejszy głos. I pierwszy raz przyznaje, że czegoś ode mnie chce. Żebym czemuś zapobiegła, tak? Tylko czemu? – Głowa znowu zaczęła ją boleć.

Garhińczyk milczał przez chwilę, wodząc wzrokiem po tym zdaniu i jeszcze kilku kolejnych. Gdy ponownie się odezwał, głos miał słaby i lekko drżący:

– Księżniczko, kojarzy mi się to jedynie z legendą o Cienionocy i jej ponownym nadejściu.

– O czym? – wykrztusiła, niemal upuszczając zeszyt. Była pewna, że słyszała to słowo pierwszy raz w życiu, lecz miała wrażenie, że otworzyło w jej umyśle jakieś drzwi. Jakiś dodatkowy pokład świadomości i wiedzy, coś...

Wzdrygnęła się, gdy gęsia skórka rozsypała się na jej odsłoniętych ramionach.

– Ragharran i Gharrhyan w to wierzą – wyjaśnił szybko strażnik. – I wszystkie inne kraje po tamtej stronie gór. Świat, który znamy, powstał po ustąpieniu największego ze wszystkich Kataklizmów – Cienionocy, podczas której upadła cała znana dotychczas cywilizacja. Legenda głosi, że Cienionoc nie była jednorazowym incydentem, lecz wydarzeniem cyklicznym, a Czarne Burze i Szare Mgły mają doprowadzić do kolejnej. To będzie koniec znanego nam świata.

– Bzdury – parsknęła księżniczka. – Wasza religia jest taka... nieprawdopodobna. To brzmi jak bajka dla niegrzecznych dzieci.

– Nie uchodzi jednak wątpliwościom, że Czarne Burze i Szare Mgły istnieją. I po drugiej stronie Gór Barierowych są prawdziwą plagą.

– Bujda.

– Smoki również uważasz za bujdę tylko dlatego, że w Creonii ich nie ma?

Ugryzła się we wnętrze policzka i z trudem powstrzymała od przekleństwa. Jeszcze tylko brakowało, by ktokolwiek się dowiedział, jakich słów uczą ją synowie mieszkających w zamku szlachciców...

– Smoki kiedyś tu żyły. Zachowało się przecież dużo dowodów, uczeni odnaleźli szkielety i...

– A Czarne Burze tu nie docierają, bo nie są w stanie pokonać Gór Barierowych. Są za wysokie, rozumiesz? To czysta fizyka. Cokolwiek je wywołuje, jest po tamtej stronie pasma górskiego. Jeśli jednak wierzyć w słowa twojego ojca, księżniczko, jakoby zamierzał wysadzić najwyższą skalną grań i utworzyć w ten sposób wygodny trakt... Cóż, stosunkowo szybko możecie wszyscy przekonać się, że Czarne Burze to nie taka znowu bajka.

– Ja wierzę w Czarne Burze – zniecierpliwiła się. – Nie widziałam żadnej na oczy, ale nie zamierzam kłócić się z tym, że istnieją. Za dużo ich w książkach. Tych naukowych zwłaszcza. Tylko że jakaś tam Cienionoc to moim zdaniem gruba przesada. Issie mnie zabije, gdy chociażby o tym wspomnę.

Strażnik z trudem powstrzymał śmiech.

– Księżniczko, litości. W obliczu tego wszystkiego najważniejszym dla ciebie jest, co sobie o tobie pomyśli zadufana w sobie przyjaciółka?

– Dlaczego ty jej tak nie lubisz? – Tym razem naprawdę się zdenerwowała.

– Bo jest płytka. I nie widzi dalej, niż czubek własnego nosa. I...

– Dobra, dobra, to było pytanie retoryczne. – Zmęczonym ruchem pomasowała czoło. Potwornie chciało jej się spać. – Czyli na czym stoimy? Zaczęłam gadać cytatami z waszego świętego pisma i...? Musi być coś jeszcze. Dopóki nie zrozumiemy tych kwestii po ragharrańsku, a jest ich trzy strony, chyba zostajemy z niczym.

– Musimy je dokładnie przetłumaczyć – przyznał mężczyzna. – Wymyślę jakąś bajkę, żeby podpytać tłumaczów. Myślę, że słownik to za mało. W każdym razie, teraz już nic sensownego nie wymyślimy, jest środek nocy, księżniczko. Tak czy siak, myślę, że powinnaś uważać.

– Na co? – Obejrzała się na niego niepewnie, zanim położyła się w łóżku, naciągając kołdrę pod brodę.

– Lekceważenie religii Ragharranu może być w tym momencie głupotą.

– A ty nadal swoje... – prychnęła. – Dobranoc, Ghax.

Bała się to przyznać, lecz w głębi duszy dobrze wiedziała, że jej ulubiony strażnik mógł mieć rację.


Lhynne

Lhynne sama nie wiedziała, czy określenie, że nienawidziła szkoły, było stuprocentowo zgodne z faktami. Może lepiej byłoby powiedzieć, że to szkoła nienawidziła jej ze wzajemnością?

Tak, chyba tak. Nawet coś tak poważnego i chwalebnego, jak Akademia Jeźdźców Smoków, przyprawiała ją o dreszcze, tak mocno przypominała z zewnątrz standardowe liceum, które ukończyła z wielkim trudem i prawdopodobnie boską pomocą. Zawsze żałowała czasu na naukę, woląc zajmować się tym, co sprawiało jej przyjemność, lecz może tutaj będzie inaczej? W końcu czego mogą uczyć się jeźdźcy? Z pewnością nie chemii, matematyki, religii i innych bzdetów, które miały nie przydać im się w życiu kompletnie do niczego, prawda?

Lhynne liczyła na szermierkę. Dużo szermierki, jak najmniej magii. Jako wilkokrwista, najprawdopodobniej miała nigdy nie nauczyć się posługiwania magicznymi aspektami, więc to chyba jasne, że pragnęła konfrontacji z nimi unikać tak długo, jak było to tylko możliwe...

Nie, tak naprawdę nie miała bladego pojęcia, jak miałby wyglądać jej plan lekcji. Dlaczego, na wszystkich bogów, ani razu nie wpadła na to, by spytać o to Kriggsa, skoro widywała go niemal codziennie podczas treningów? Myślałby kto, że taka z niej nieśmiała panienka... Żałosne. Wystarczyło jedno spojrzenie przystojnego faceta, by wilkokrwista Lhynne spłonęła rumieńcem i ustąpiła, zwiewając gdzie pieprz rośnie? Zawsze miała siebie za tchórza, ale żeby aż tak...?

– Daj spokój, kobieto – mruknęła pod nosem. – Zaczęłaś przemieniać się w wilka, choć przez to zostałaś wygnana z plemienia, wparowałaś na wojskowy trening, domagając się przyjęcia, rozważałaś zamach na następcę tronu, to i kolejną szkołę jakoś dźwigniesz.

Gdy patrzyła na ogromny budynek, miała co do tego spore wątpliwości. Czarny jak noc smok o kolczastych łuskach, owijający się wokół jej szyi jak kołnierz i rozglądający wokół czerwonymi ślepkami z czystą fascynacją, raczej też. Puszczał z nosa kłęby duszącego dymu za każdym razem, gdy kierował wzrok na ponurą elewację, a jego myśli, które dziewczyna słyszała coraz lepiej z każdym dniem, dosłownie szalały, podszyte pomarańczową mgiełką niepokoju.

Akademia składała się z kilku wybudowanych na przestrzeni wielu lat budynków, połączonych niedawno w jedno dla potrzeb rozrastającej się społeczności smoków i ich wyjątkowych treserów. Pierwszy, najstarszy, najmocniej przypominał staromodną szkołę klasztorną – o solidnych, nieco przysadzistych murach, pomalowanych na biało, niewielkich oknach zakończonych subtelnymi łukami i trzech wysokich piętrach, na których czuć było trącące stęchlizną i wilgocią tchnienie historii, liczył sobie blisko pięćset lat, a ufundowany został przez świętej pamięci króla Gharveniusa Nauczyciela, słynącego ze swojej szczodrobliwości względem edukacji właśnie. Choć mocno zaniedbany na przestrzeni wieków, obecnie niszczejący pod warstwą kiczowatej farby, jaką pomalowano wszystkie subtelne zdobienia, by jak najmniej rzucało się w oczy ich niszczenie, przyciągał aurą tajemniczości i wielkości, jakiej zafascynowana wszelkimi zabytkami Lhynne ulegała błyskawicznie. Liczne remonty, służące głównie temu, by w środku było wygodnie, a nie pięknie, niestety zdążyły zeszpecić go tak mocno, że nie mogła powstrzymać się od krzywienia na widok ingerencji. Dobrze wiedziała, że wnętrza ociekają kiczem, typowym dla pierwszych kilkudziesięciu lat po Wojnach Creońskich, co widziała podczas dni otwartych. Stare okna wykładane witrażami formującymi się w mitologiczne sceny zastąpiono tymi w prostych plastikowych ramach, a te o najdziwniejszych kształtach zamurowano, gdy utrzymujący budynek uświadomili sobie, że wymienienie ich na takie, które wytrzymają podczas naporu choćby najsłabszej Czarnej Burzy, znacznie przerasta fundusze, którymi dysponowali. W większości klas i korytarzy drewnopodobna boazeria w ciemnym kolorze, przez który nawet z daleka nie kojarzyła się z litymi deskami, objęła we władanie niemal wszystkie ściany do wysokości ludzkiego wzrostu.

Lhynne szczególnie mocno go żałowała. Domyślała się, jak wiele tajemnic musiał w sobie kryć budynek tak wiekowy, i przeczuwała, że to nie lekcje będą zajmowały jej tam najwięcej czasu... Jak tylko dowiedziała się, że będzie miała do tego miejsca nieograniczony niczym dostęp, za życiowy cel obrała sobie zwiedzenie wszystkich zakamarków, choćby były skrzętnie ukryte przed ciekawskimi.

Kolejny z budynków robił już zdecydowanie lepsze wrażenie, gdyż odnowiono go stosunkowo niedawno, jako że po pożarze sprzed parunastu lat przedstawiał sobą widok o wiele smutniejszy, niż zaniedbany zabytek o spękanym ze starości tynku. Wzniesiono go z czerwonej cegły, elegancko wyczyszczonej z sadzy do tego stopnia, że wyglądała niemal jak nowa, a cała czteropiętrowa konstrukcja była strzelista, upstrzona wielkimi oknami i fantastycznymi wieżyczkami o spiczastych dachach oraz zwieńczona wysokim strychem, krytym dachem z solidną czerwoną dachówką. Zdobienia – formowane w sylwetki smoków wiatrowskazy, gazowe latarnie i kraty w oknach, na których w czasie załamania pogody montowano burzowe okiennice – wykonano z czarnego, kutego metalu z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Posadzki wykładano kolorowymi płytkami, a strzeliste łuki okien i przejść wprawiały Lhynne w szczery zachwyt. Podejrzewała, że całość tę wzniesiono w tych samych czasach, w których powstał jej malutki domek – znać było uwagę, jaką przywiązywano do każdego najmniejszego ułożenia cegieł. Z daleka wiadomo było, że w tych latach nie budowano jedynie w celach użytkowych, ale tak, by przede wszystkim cieszyć oko nieprzesadzonym pięknem.

Niestety oba te budynki łączyła najnowsza część, o której wilkokrwista wiedziała, że wzniesiono ją ledwie dwadzieścia lat wcześniej. Część ta wyglądała jak najnormalniejsza nowoczesna szkoła dla zwyczajnej młodzieży, od której czuła niemalże fizyczne odpychanie, nakazujące jak najszybciej odwrócić wzrok. Nowoczesny klocek z prostokątnymi, plastikowymi oknami pomalowano kolorami, które nie pasowały kompletnie do niczego, a zwłaszcza do otoczenia starożytnego starego miasta. Barwy te – bladą miętę, brudną żółć i szpetny jak sto nieszczęść błękit – uzupełniono tandetnymi płytkami w kolorze ciężkiej sraczki, które w mylnym założeniu architekta zapewne przypominać miały klinkier. W korytarzach królowało miętowe linoleum, o którym nie dało się jednoznacznie powiedzieć, czy bliżej mu do niebieskiego, czy jednak zieleni, a jasnoszare ściany po prostu źle wyglądały ze świadomością, że na wyciągnięcie ręki ma się te ceglane. Wielki hall, do którego wchodziło się głównym szkolnym wejściem, najmocniej przypominał nowoczesne centrum handlowe z czerwonymi podłogami, okrągłą galerią i kolumnami z pomarańczowej blachy, przywodzącymi na myśl coś odzyskanego ze skupu złomu. Najgorsza jednak była część sportowa, tak surowa, nowoczesna i bezpłciowa, że Lhynne niemal czuła ból, gdy na nią patrzyła. Kolorystyka lodowatego błękitu, szarości i sterylnej bieli kojarzyła jej się ze szpitalem, ponadto sprawiała, że nawet w środku upalnego lata odnosiła wrażenie, jakoby było tam ładnych kilka stopni poniżej zera.

Gdy patrzyła na to w ten sposób, wilkokrwista miała wrażenie, że wcale jednak temu zadaniu nie podoła.

– No już, Mały, jakoś musimy to przetrwać. – Pogładziła smoka po łebku, udając, że wcale jej zbytnio nie ciąży. Choć był wielkości średniego psa, ważył już swoje i bynajmniej nie zamierzał używać własnych łap i skrzydeł, by się przemieszczać, wciąż przesiadując jej na barkach. Poniekąd było to całkiem miłe, lecz nie w przypadkach, w których pękający z bólu kręgosłup wołał o pomstę do burz. – Damy radę, prawda? O ile nas stąd nie wyrzucą, gdy cię zobaczą.

Nadal liczyła się z taką możliwością. Choć może przez Kriggsa von Eckhardta spojrzą na jej problem łaskawiej? Mały nie był w stu procentach Dzikim, skoro zdołała stworzyć z nim więź. Musiał mieć w sobie coś z zupełnie normalnych bestii, z jakimi pracowali jeźdźcy. Kriggs również połączył się z Zarrothem i jakimś sposobem odbył szkolenie, czyż nie?

Szkoda tylko, że przez pryzmat szalonego króla Vrarghra Lemarra nikt nie patrzył na Dzikie tak, jak powinien. W historii zapisały się jedynie jako porywcze bestie, nad którymi nie dało się zapanować, o ile nie dysponowało się mocą zdolną do zmiażdżenia ich umysłów i stworzenia ich na nowo. Chodziły pogłoski, jakoby nawet Vrarghr Lemarr, choć podporządkowywał sobie Dzikie, nie do końca potrafił nad tym panować, przez co żadna z bestii nie była już zdolna do samodzielnego życia po tym, jak ją złamał.

Mały taki nie był. Małego nie trzeba było łamać, bo sam chodził za nią krok w krok, wtulał się w nocy w jej ciało, wślizgując pod kołdrę, i skamlał, gdy musiała zostawić go samego. Ponadto słyszała jego myśli. Był jeszcze zbyt mały, by formować je w konkretne słowa, na razie więc nie przewyższaj intelektem zwykłego psa czy kota, lecz potrafiła bezbłędnie odczuwać targające nim emocje i spoglądać na świat jego oczami. Wątpiła, by w przypadku zwykłych smoków wyglądało to o wiele inaczej.

Mały musiał być mieszańcem. Tylko co z tego, skoro wyglądał zupełnie jak Dziki? Szanowna dyrekcja Akademii może nie być chętna, by słuchać jej argumentów...

– Kobieto, weź się ogarnij – warknęła na siebie w myślach, mocniej przygarnęła torebkę do boku i skierowała się do głównego wejścia.

Położyła dłoń na paskudnej zielonej klamce i wczytała się w wywieszone na przeszklonej ścianie informacje. Kartki, przy których nikt nie zadał sobie wystarczająco trudu, żeby je chociaż wydrukować, przyklejono do szyby taśmą klejącą tak krzywo, że Lhynne aż zaklęła w myślach, a Mały zawarczał gardłowo. Spomiędzy jego wilczych kiełków wytrysnęło kilka płomieni różnobarwnego ognia, a ślepia zmrużyły się groźnie. Tym razem jego myśli były czerwone od kipiącej złości.

– No już dobrze. – Wilkokrwista pogładziła go po łebku na długiej kolczastej szyi. Dobrze wiedziała, że najlepszym sposobem, by jak najszybciej zmusić pisklaka do mówienia, jest gadać do niego tak często, jak to tylko było możliwe, lecz nadal czuła się cokolwiek dziwacznie, prowadząc niekończące się monologi z kimś, kto niekoniecznie potrafił jej odpowiadać. – Z tego badziewia wynika, że pomieszczenia dyrekcji są w najstarszej części szkoły, a interesanci mają składać papiery właśnie tam. I co na to powiesz?

Czarny rogaty łebek przechylił się, a w myślach pojawiło się wyraźne zapytanie.

– Oto, co zrobimy: kilka dodatkowych metrów – burknęła, zgrzytając zębami. Zawróciła, o mało nie wpadając w grupkę roześmianych osób na oko w jej wieku, odprowadzających ją zszokowanymi spojrzeniami. Dzielnie udawała, że zupełnie nic sobie z tego nie robi.

Boczne wejście, mieszczące się w najstarszym budynku, nie wyglądało wcale na takie boczne. Ogromne wrota z rzeźbionego w sceny bitew drewna zapraszały do środka, otwarte na oścież. I chwała bogom, ponieważ Lhynne wątpiła, by ze swoją posturą zdołała je samodzielnie poruszyć. Zabawne, jak wiele czynności sprawiało jej problem, choć dla zwyczajnych ludzi wydawały się proste i oczywiste. Myślałby kto, że od sześciu lat codziennie ćwiczyła walkę długim mieczem, a nadal miała problem z czymś tak prozaicznym, jak przyniesienie do domu torby z większymi zakupami.

Tuż za wejściem korytarz rozwidlał się, jakby nagle znalazła się we wnętrzu korzeni ogromnego drzewa. Dwa tunele prowadziły w głąb budowli, pogrążone w cuchnącym wilgocią mroku, kolejny biegł idealnie na wprost, znacznie lepiej oświetlony, lecz przegrodzony tabliczką z wyraźnym napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Lhynne z braku możliwości wybrała szerokie schody ze zmatowiałego marmuru, łukowatym przejściem prowadzące na wysoki korytarz pierwszego piętra. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się zamknięte na głucho drzwi z lakierowanego drewna, odpychające wypisanymi na złotych tabliczkach danymi, które kompletnie nic jej nie mówiły, a po drugiej stosunkowo duże okna wpuszczały do środka nieco promieni słonecznych, wyszczególniających złocistymi plamami wszystkie niedoskonałości pomalowanych na biało ścian. Kilka sporych pęknięć rozgałęziało się na murze jak sieć naczyń krwionośnych, sięgając poplątanymi gałązkami jak maleńkimi dłońmi w stronę wysokiego, na razie wyglądającego na solidne sklepienia. Z historycznych obrazów wiedziała, że niegdyś było malowane w przepiękne mitologiczne sceny, obecnie jednak żaden z fresków nie był widoczny – wszystkie przykryto tą samą wapnowatą emulsją, co ściany. W rogach zbierały się już siatki falujących w niewyczuwalnym przeciągu pajęczyn. Zapewne znajdowały się zbyt wysoko, by komukolwiek chciało się je regularnie sprzątać.

– Freski byłyby lepsze – wytłumaczyła Małemu, z fascynacją rozglądającemu się wokół. – Jak coś jest wielokolorowe, to brud nie rzuca się aż tak mocno w oczy. Moja mama niegdyś określiła te słowa „Pierwszą zasadą perfekcyjnej pani domu". Musisz poznać kiedyś moją mamę, pewnie da ci tyle smakołyków, że pękniesz z przejedzenia.

Pisklak oblizał się ze smakiem, gdy uformowała w myślach kawałek apetycznego krwistego steku, którym sama zdecydowanie by nie pogardziła. O tak, zamówienie takiego w drodze do domu brzmiało jak bardzo dobry plan. Tylko że najpierw należało przeżyć...

Przeszła wzdłuż korytarza, mając nadzieję, że wypisane na drzwiach nazwiska cokolwiek jej podpowiedzą, lecz obojętnie, ile razy je przeczytała, nadal tak samo nie miała pojęcia, jak mógł nazywać się dyrektor tej burzowej Akademii. Zatrzymała się na moment obok szerokich schodów prowadzących na wyższe piętra. Z niejaką fascynacją przyjrzała się drewnianym rzeźbieniom balustrady i krawędzi łukowatego sklepienia, które z daleka wyglądały jak abstrakcyjna koronka. Przejechała palcem po ciemnym drewnie i wciągnęła powietrze, ciekawa, co też wilczy nos jej podpowie. Skrzywiła się delikatnie, wyczuwszy przywodzący na myśl kościół zapaszek pasty do parkietów, lecz musiała przyznać, że miało to swój urok. I było zdecydowanie lepsze od smrodku wilgotnej ścierki, jaka zwykle unosiła się w starych kamienicach.

Jedne z drzwi uchyliły się. Z pomieszczenia wyszła podstarzała kobieta z teczką pod pachą, ubrana w ołówkową spódnicę i jasnoszary sweter, niezbyt dobrze współgrający z pociągłą, odrobinę końską twarzą i drucianymi oprawkami mocnych okularów. Nie przejmując się wrażeniami estetycznymi, Lhynne zaraz do niej doskoczyła, nie martwiąc się, że sięgała jejmości najwyżej do ramienia.

– Przepraszam! – zawołała, by zwrócić na siebie uwagę. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie nowi uczniowie powinni składać dokumenty? Chyba się zgubiłam...

Kobieta skrzywiła się, jakby zjadła plasterek cytryny, i zmierzyła wilkokrwistą niechętnym spojrzeniem. Uniosła w zdumieniu brwi, gdy dostrzegła wyłaniające się spod jasnych włosów dziewczyny czarne łuski. Mały, zaciekawiony zapadłą ciszą, wysunął łebek bardziej naprzód i zaczął węszyć, zezując niepewnie na dłonie kobiety.

– Trzecie drzwi od początku korytarza. – Sucha, koścista dłoń wskazała odpowiedni kierunek. Odprowadziła ją zaniepokojonym wzrokiem, najprawdopodobniej zupełnie zapominając, gdzie szła.

Lhynne to również postanowiła zignorować.

We wskazanym pokoju kłębił się już niewielki tłumek interesantów. Okazało się, że jedynym, co należało zrobić, było zostawienie papierów w odpowiednim miejscu i wypełnienie krótkiego formularza, którego odbitki czekały na małym stoliku podsuniętym obok drzwi, zabrała się więc szybko do pracy, mając nadzieję, że wyjdzie równie niepostrzeżenie, jak się pojawiła. Mały owinął się wokół jej szyi, ze złością łypiąc na niewielkiego czerwonego smoka, który kręcił się u stóp wysokiej, tęgiej brunetki, uciszyła go więc cichym syknięciem i rzuciła papiery na niewielką kupkę. Już miała wyjść, szybko zamykając za sobą drzwi, gdy za sobą usłyszała zszokowany głos:

– Na bogów! Czy to jest Dziki?!

Nie widziała sensu w udawaniu, że słowa nie odnosiły się od niej. Bo niby do kogo innego można było je skierować, skoro drugi z obecnych smoków już samym kolorem swoich łusek zaprzeczał jakimkolwiek podejrzeniom? Odwróciła się powoli, próbując przywołać ukryte gdzieś na samym dnie świadomości ostatki pewności siebie.

– Myślę, że nie do końca – wydukała, kuląc się lekko pod twardym spojrzeniem dumnej kobiety o sylwetce wojowniczki. Choć wyglądała na sporo ponad siedemdziesiąt lat, nadal można było rozpoznać w jej ciele resztki dawnej fizycznej siły. Wciąż olśniewająco piękna, ze srebrzystymi włosami ułożonymi w łagodne fale i czerwonymi kolczykami podkreślającymi ostre rysy twarzy, miała na sobie czarną suknię z opinającym gorsetem i rozkloszowaną spódnicą, sięgającą do samych gostek. Wyglądała na stanowczą i nawykłą do wydawania rozkazów.

Lhynne bynajmniej nawet nie czuła się tak, jak ona wyglądała.

– Nazywam się Rhienne Bhardo, jestem dyrektorem Akademii – przedstawiła się kobieta, wyciągając w jej stronę chłodną, żylastą dłoń. Uścisk miała równie silny i pewny siebie, jak całą sylwetkę. – Rozumiem, że jesteś jedną z nowych uczennic? – Nie czekając na odpowiedź, podniosła przed momentem wypełnione przez wilkokrwistą oświadczenie. – Lhynne Lehann'rive, jeśli dobrze widzę?

– Tak, pani Bhardo. – Postarała się zachować powagę, choć ze wszystkiego najmocniej pragnęła przemienić się w wilka i schować pod najbliższym stołem. – Mój smok nie jest w pełni Dzikim, jeśli dobrze się w tym orientuję. Z tego, co wiem, z Dzikimi nie da się nawiązać więzi, a nam się to udało. Słyszę jego myśli.

– Ciekawe. – Rhienne w zamyśleniu wyciągnęła do Małego dłoń i pozwoliła, by ją powąchał. Nie skrzywiła się i nie wzdrygnęła, gdy z nozdrzy pisklaka wyskoczyło kilka jaskrawych iskier. – To pierwszy taki przypadek od czasów Zarrotha. Nie szkoliłam generała Kriggsa von Eckhardta osobiście, lecz sporo o nim słyszałam. Czy to ty jesteś jego podopieczną?

– Podopieczną? – Lhynne o mało się nie zakrztusiła. – To trochę za dużo powiedziane, proszę pani. Generał nadzorował moje egzaminy wstępne, gdy poprosiłam o lekcje szermierki. Zdarza się, że to on prowadzi zajęcia, ale oprócz mnie w grupie jest jeszcze trzydzieści innych osób.

– Trzydziestu mężczyzn, mam rację?

– Tak, ale co to ma...

– Właściwie to nic takiego. – W jasnozielonych oczach kobiety rozbłysł figlarny ognik, a wąskie usta ułożyły się w delikatnym uśmiechu. – Po prostu bardzo przypominasz mnie w młodości, o ile jesteś w stanie w to uwierzyć. Czy możemy chwilę porozmawiać? – Gestem wskazała na ozdobne drzwi, prowadzące go kolejnego pomieszczenia.

Lhynne wątpiła, by miała inną możliwość, posłusznie ruszyła więc za starszą kobietą. Zignorowała czerwonego smoka, który w przelocie spróbował złapać ją za rąbek sukienki.

Gabinet okazał się bardzo mały. Mieściły się w nim jedynie przysadziste biurko z żelaznego dębu, dwa identyczne krzesła ze skórzanym obiciem i wąska szafa, umieszczona w rogu tuż koło wejścia. Pojedyncze okno lśniło czystością, a wpadające przez nie światło dnia rozjaśniało białe ściany. Choć pozbawione ozdób, pomieszczenie wydało się wilkokrwistej zaskakująco przytulne.

Z zaskoczeniem musiała przyznać, że w obecności Rhienne Bhardo czuła się swobodnie. Nie odczuwała potrzeby budowania wokół siebie bezpiecznego muru, a wilczy instynkt podpowiadał, że pokazanie kobiecie swojego prawdziwego oblicza nie będzie niebezpiecznym ryzykiem, a wręcz dobrą opcją. W tej staruszce warto było mieć swojego sprzymierzeńca.

Usiadła na wskazanym krześle i przyjęła wyczarowaną nie wiadomo skąd filiżankę aromatycznej herbaty.

– Obiecuję, że nie zajmę ci wiele czasu. – Rhienne wyprostowała się na swoim siedzeniu i złożyła dłonie na podołku, poważniejąc. – Na samym początku pragnę ci powiedzieć, że nie mam wobec ciebie żadnych złych intencji, choć niektóre moje słowa możesz opacznie zrozumieć. Proszę, byś wzięła to ostrzeżenie pod uwagę i pamiętała, że cokolwiek zaraz usłyszysz, mówię to w dobrej wierze. W porządku?

W milczeniu skinęła głową, bojąc się użyć zapewne rozedrganego głosu. Mały z ramion przeniósł się na jej kolana i choć przez tych kilka dni urósł na tyle, by mieścić się na nich z najwyższym trudem, zwinął się w kłębek. Powolnie głaskanie jego szorstkich, kolczastych łusek niosło ze sobą poczucie spokoju i bezpieczeństwa.

– Lhynne, nie będziesz miała w tej szkole łatwo – podjęła kobieta. – Nie zamierzam tego ukrywać. Sama pewnie dostrzegłaś, jak ludzie na ciebie reagują. Sytuacja jest ciężka i nie wiem, jak ci pomóc. Już jako wilkokrwista napotkasz wiele problemów, nawet pomijając twoją sławę. Dziki smok... – Jej spojrzenie na moment uciekło w stronę Małego. – Podejrzewam, że wiesz, skąd wzięło się uprzedzenie do Dzikich. Od czasu upadku Vrarghra Lemarra nie traktuje się ich jak odrębnego gatunku, tylko jak uosobienie czystego zła. Ludzi nigdy nie będzie już obchodzić, jakie Dzikie są w rzeczywistości, bo patrzeć będą jedynie przez pryzmat Zarrotha – tego Zarrotha z historii – i armii, którą stworzył Lemarr. Musisz wiedzieć, że to nie były łatwe czasy. Niewielu już żyje takich, którzy by je pamiętali, lecz w świadomości ludu pozostało całe zło, jakie wtedy się wydarzyło. W twoim smoku widzieć będą echo tamtych zdarzeń, nie licz więc na to, że ktokolwiek zapała do niego miłością. Znam generała von Eckhardta, wiele razy zdarzyło mi się być świadkiem tego, jak obcy odnoszą się do niego i młodszego Zarrotha, choć powinni postrzegać ich jako obrońców, wręcz bohaterów. Musisz przygotować się na to samo. Ba, to samo!

Lhynne zjeżyła się odruchowo.

– Kochana, będzie znacznie gorzej. – Rhienne nachyliła się nad biurkiem i zamknęła w żelaznym uścisku jej drobną dłoń. – Znacznie, znacznie gorzej. Spotkasz się z niechęcią zarówno ze strony uczniów, jak i nauczycieli, zwłaszcza że w Akademii od kilku lat nie dzieje się najlepiej. Zrobię co w mojej mocy, żeby ułatwić ci najbliższe lata, lecz musisz wiedzieć, że nie zdołam zapobiec wszystkiemu. Jestem tylko jedna, a ludzi są tysiące.

– Jestem przyzwyczajona do bycia wyrzutkiem – mruknęła Lhynne, spuszczając wzrok. – Wygnano mnie z własnego plemienia. O ludzkiej niechęci wiem niemal wszystko. I można powiedzieć, że nauczyłam się z nią żyć. Mniej więcej.

– Wygnano cię? – Wąskie brwi ściągnęły się na pokrytym siecią zmarszczek czole. – Byłam pewna, że sama się od niego oddzieliłaś. Tak mówią... – Stropiła się nagle. – Wybacz, ale tak mówią wszystkie plotki. Wiem, że nie powinnam posiłkować się pogłoskami, lecz...

– Ja sama tak wszystkim mówię – wyjaśniła wilkokrwista. – Bo tak jest wygodniej. Ale prawda jest taka, że zostałam wygnana. Od dziesiątków lat wilkokrwistym kobietom nie wolno się przemieniać, to przywilej jedynie dla mężczyzn. Nas sprowadza się do roli kur domowych, które mają dbać o potomstwo i swojego samca. Mi to nigdy nie odpowiadało. Gdy miałam czternaście lat, przemieniłam się pierwszy raz. Po roku odkryto, że robię to regularnie, więc... – Wzruszyła ramionami. – Prawo jest prawem. Nie pogodziłam się z losem kolejnej klaczy rozpłodowej, więc należało się mnie pozbyć. Przepraszam za dosadne słownictwo. Wolno mi widywać się z rodziną, nadal mam z nią bardzo dobry kontakt, lecz mam zakaz przebywania na wilczych ziemiach dłużej niż przez osiem dni w miesiącu.

– Barbarzyńskie zwyczaje. – Rhienne aż się wyprostowała, blade policzki pokryły jej się różem. – Jestem jedną z nielicznych kobiet, które ukończyły wojskowe szkolenie. Nawet wśród jeźdźców jest nas niewiele, większość wybiera inne profesje. Ja jednak postanowiłam iść na przekór obyczajom... zupełnie jak ty. Od początku dostrzegłam w tobie pewne podobieństwo. Czy nadal się przemieniasz, jeśli można spytać?

– Gdy tylko mam okazję. – Lhynne uśmiechnęła się półgębkiem. – Gdy już raz się tego spróbowało, nie można żyć bez drugiej skóry. Nie na darmo mówi się, że ona jest prawdziwsza od tej ludzkiej. Lepiej na nas pasuje. Jakbyśmy byli tak naprawdę wilkami, które przemieniają się w ludzi, nie odwrotnie.

– Podejrzewam, że będzie to twoim sporym atutem podczas ćwiczeń. – Przyciągnęła do siebie kilka dokumentów, których na blacie z pewnością wcześniej nie było. Musiała być magiem Tworzącym. Prawdziwa rzadkość, niemal równie sporadycznie spotykana, jak Ogień i Mrok. – Wątpię, byś zdołała się nauczyć posługiwania magią w taki sposób, jak będą to robić inni, dlatego powinnaś odkryć jak najwięcej podobnych mocnych stron. Bo rozumiem, że zostaniesz wojowniczką?

– Myślę, że tak – przyznała Lhynne. – Nudziłabym się w innej profesji.

– Cieszy mnie to. – Kobieta z uśmiechem podniosła się z miejsca. – Możesz już iść, jeśli chcesz. Widzimy się jutro na oficjalnym rozpoczęciu roku akademickiego. Pamiętaj, że jeśli będziesz mieć jakikolwiek problem, możesz zgłosić się z nim do mnie.

Lhynne podziękowała i odeszła znacznie lżejsza, niż zdawało jej się to możliwe.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top