Rozdział 27 cz. 2

Dławiąca klaustrofobia nie pozwoliła Lhynne zamknąć się w domu. Dłuższą chwilę patrzyła na zgromadzone w tej przecież całkiem sporej przestrzeni meble, próbując się zmusić do zatrzaśnięcia za sobą drzwi, lecz wreszcie zaklęła, szybko spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyła w stronę zamku Myllhaven, ku uciesze Khrimme, kręcącej beczki wysoko na niebie. Przywitała się sucho ze strażnikami i mając nadzieję, że nikt nie zwróci na nią specjalnej uwagi, przemknęła do swoich komnat.

Paskudne gorąco rozpierało ją od środka i wzmogło się dodatkowo, gdy zauważyła radośnie płonący na kominku ogień, lecz z jakiegoś powodu nie umiała zmusić się do zdławienia płomieni. Odsunęła fotel najdalej w głąb komnaty, jak tylko się dało, by nie utracić blasku świetlnych kul, niezbędnych do czytania, i spróbowała skupić się na książce, czekając na wieczorną senność, lecz...

Miała wrażenie, że dusi się w środku. Zabawne, bo czyż nie przyszła tutaj właśnie dla tych wysokich sklepień i oszałamiającego piękna, pod którymi można było odetchnąć pełną piersią?

Co jednak mogła poradzić na to, że tak wyraźnie czuła obecność... czegoś? Tej tajemniczej, być może zupełnie urojonej siły, którą zaczynała w myślach nazywać duchem zamku? Z westchnięciem odłożyła książkę na stolik kawowy, tak zdobny, że mogący pretendować do miana dzieła sztuki, i rzuciwszy ostatnie spojrzenie płomieniom roztańczonym w ogromnym kominku, podniosła się z fotela i podeszła do drzwi prowadzących na balkon. Dopiero wtedy z niejakim zakłopotaniem zdała sobie sprawę z tego, że wcześniej, choć znalazła czas na zwiedzenie sporego fragmentu monumentalnej budowli, nawet nie wpadła na to, aby sprawdzić, co znajdowało się w obrębie jej własnej komnaty.

Szkło wprawione w sieciowe manswerki było matowe i miało lekko złocisty odcień, przez co wyglądało jak coś żywego i ciepłego w dotyku – być może półprzezroczysta błona smoczego skrzydła, gdyby podświetliło ją mocne słoneczne światło. Okien było pięć i ułożono je w zależności od wielkości – najmniejsze po skrajnych bokach, zaś największe, w którym znajdowały się wykładane witrażem drzwi na balkon, w samym środku. Kolorowe płytki tworzyły zapierający dech w piersi obraz drzewa o poskręcanym pniu i krwistoczerwonych liściach, obłędnie lśniły w blasku świetlnych kul i paleniska. Był tak piękny, że zdawał się zupełnie przytłaczać wybite nad każdym oknem przezrocza w kształcie wielolistu, błyszczące fioletem, zielenią i złotem, podkreślanymi przez słaby blask rozsianych po niebie na zewnątrz gwiazd.

Delikatnie nacisnęła metalową klamkę, giętą w kształt liścia o łagodnie ząbkowanych brzegach, i z zaskoczeniem przyjęła fakt, że ktoś pomyślał o naoliwieniu zawiasów drzwi, dzięki czemu otworzyły się bezszelestnie i z łatwością. Odetchnęła nocnym chłodem, na chwilę wystawiając w jego stronę twarz i przymykając oczy, nim wysunęła się na zaskakująco niewielki balkon. Przedziwna konstrukcja – chwilę przyglądała się kamiennej balustradzie, z której wyrastał promienisty manswerk, nienoszący znaków, aby kiedykolwiek podpierał sklepienie inne prócz rozgwieżdżonego nieba, rozciągającego się nad jej głową w całej okazałości. Pierwszy raz widziała dekorację w tym stylu, nie spełniającą kompletnie żadnej funkcji, z pewnością zaś niebotycznie kosztowną i mocno narażoną na porywisty wiatr Czarnych Burz, jednak musiała przyznać, że podobała jej się atmosfera, jaką tworzyła ta osobliwa korona. Gdyby smukłe laskowanie owinąć łańcuchem świetlnych kul...

Bogowie, każda cząsteczka tego zamku mogła spokojnie konkurować o miano najpiękniejszego, co przyszło jej oglądać – a przez całe swoje niezbyt długie życie widziała wiele cudów rozmiłowanego w zdobnictwie Ragharranu. Z czułością przesunęła dłonią po siwym kamieniu, mając wrażenie, że w jakiś przedziwny sposób... pogłaskała właśnie przedwiecznego ducha, zaklętego w murach. Zawiązała z nim swego rodzaju sojusz – ja będę opiewać twe nieskończone piękno, ty zaś pokażesz mi, co w tobie najlepsze, i uchronisz przed wszelkim czającym się w pobliżu złem.

Ja miałam chronić cię przed złem!, żachnęła się oburzona Khrimme. Lhynne nie miała pojęcia, gdzie smoczyca znajdowała się do tej pory, lecz w chwili, gdy przebrzmiały te słowa, wielki czarny kształt zwinnie zeskoczył z miejsca znajdującego się wysoko nad jej głową, opadł nieco poniżej balkonu ze skrzydłami na wpół przyciśniętymi do boków, a następnie wzbił się z szybkością polującej jaskółki, rozkładając skrzydła na całą szerokość, zawrócił na czubku jednego z nich, okrążył celujący w niebo pinakiel, strzeliście wyrastający nieopodal, i przysiadł na jego czubku, bez trudu chwytając się pazurzastymi łapami celującego w niepełny księżyc na niebie kwiatonu. Bystre czerwone ślepia Dzikiej lśniły soczystą barwą płynnej magmy.

Lhynne, gdy już udało jej się opanować bijące szaleńczo serce, podskakujące do gardła na samą myśl, że pod ciężarem bestii kwiaton złamie się niczym gałązka, westchnęła ciężko. Zamek może i na to nie wyglądał, lecz widocznie każdy jego element stworzono w taki sposób, by podołał smoczym pomysłom...

Oczywiście, że ty mnie chronisz przed złem, rzuciła w stronę najczarniejszego cienia wśród nocnej ciemności, dla zachowania równowagi balansującego na wpół rozłożonymi skrzydłami. Postarała się nadać swoim myślom uspokajającą barwę, lecz nic nie umiała poradzić na to, że za każdym razem, gdy widziała podobne powietrzne akrobacje, przed oczami stawała jej świadomość, iż ledwie kilka dni brakuje, aby odczuła na własnej skórze, jakie to uczucie móc w nich uczestniczyć...

Jak to możliwe, że ktoś, kto tak marzył o zostaniu Jeźdźcem Smoka, panicznie bał się chwili pierwszego oderwania od bezpiecznej ziemi?

Ja tam nie mogę się już doczekać. Snop iskier rozświetlił mrok, konkurując z blaskiem gwiazd.

Ja też... poniekąd.

Nie podoba mi się twoje nastawienie. Kobieta miała wrażenie, że rogata bestia uśmiechnęła się do niej, bo jak inaczej wytłumaczyć to błyśnięcie śnieżnobiałych kłów? Ze mną nic ci się nie stanie. Nie zrzucę cię z siodła. Nie ruszę nawet skrzydłami, dopóki nie będę pewna, że zapięłaś wszystkie paski uprzęży. I dopóki się nie przyzwyczaisz, będę tak delikatna, jak to tylko możliwe.

Wiem. Skrzywiła się lekko. Pomimo szalejącego w żyłach od ładnych kilkunastu godzin pożaru, nie zdołała nie wzdrygnąć się od przejmującego ją nagle zimna.

Dlaczego mi nie wierzysz? Khrimme poprawiła chwyt na kwiatonie i wychyliła się w stronę balkonu Lhynne tak daleko, jak tylko mogła. Okazało się, że gdy przeniosła większość ciężaru na tylne łapy i wysunęła łeb na długiej szyi, mogła zbliżyć się na tyle, by Jeźdźczyni bez trudu dosięgnęła jej nosa i pogłaskała go czule, rozkoszując się bijącym z nozdrzy gorącem.

– Jesteś taka piękna – szepnęła. – Oczywiście, że ci wierzę. Po prostu nie podoba mi się wizja odrywania się od ziemi. Ziemia jest bezpieczna. Dobrze ją czuć pod nogami.

Ziemia to przeżytek.

Wilki to zwierzęta naziemne. Ty od chwili wyklucia masz skrzydła. Wilkom nie wyrastają nigdy. Nie jesteśmy stworzone, by latać, więc mamy prawo bać się tego.

Nie rozumiem, jak przy mnie możesz bać się czegokolwiek. Zachwiała się lekko, lecz szybko odzyskała równowagę, poruszywszy ogromnymi skrzydłami. Wyprostowała się dumnie – doskonała czerń na tle ciemnego granatu, poprzetykanego mrugającymi świetlikami.

A może nocne niebo to naprawdę płachta ogromnego materiału, a gwiazdy są dziurami wygryzionymi przez mole, którymi prześwituje blask słońca?, przemknęło Lhynne przez myśl.

Ciekawa koncepcja, mruknęła smoczyca, krótko zerkając w stronę przywołującego ją bezmiaru nad ich głowami.

Widoczny z profilu łeb Dzikiej miał szlachetny kształt jej pełnokrwistych przodków, przypominający nieco końską głowę porośniętą całym arsenałem kolców i jeżących się jak wilcza sierść łusek. I tak, był już tak długi, jak Lhynne wysoka – nawet w tej chwili mogłaby zająć miejsce za długimi rogami, tam, gdzie znajdowały się ruchome wypustki kostnego grzebienia, i wzbić się razem z Khrimme w noc.

– Kiedy ty tak urosłaś? – spytała cicho. Z jakiegoś powodu te słowa potrzebowały, aby wypowiedzieć je na głos.

Gdy spoglądałaś w drugą stronę. W świecących ślepiach lśnił radosny humor. Rosnę w odpowiednim tempie.

Widziałaś w tym tygodniu smoka Ayenne. Jest wielkości sporego psa!

Ten pisklak nie jest Dzikim. W głosie smoczycy zabrzmiało coś na kształt pogardy i dumy z siebie samej.

Ty też jesteś Dzikim tylko w połowie.

Widocznie to wystarczyło. Czerwone ślepia wbiły się w wilkokrwistą natarczywie. A ty próbujesz zmienić temat.

Lhynne jęknęła i obejrzała się na otwarte witrażowe drzwi, za którymi kusił złocisty apartament. Oczywiście, że to właśnie próbowała zrobić... choć nie zupełnie nieszczerze, bo zachwyt nad smoczycą – jej życiem, jej najważniejszym skarbem, jej wszystkim – nie mógłby przecież być prawdziwszy.

Rozumiem, że się boisz. Siedzę w twojej głowie. Rogaty łeb przechylił się czujnie. Ale nie rozumiem, jaki to ma cel.

Ludzkie uczucia nie mają celu. Po prostu... są. Albo ich nie ma, dodała po chwili zastanowienia, nie zdoławszy powstrzymać obrazu przeciętej blizną twarzy, migającego jej pod powiekami. Coś zakłuło w okolicach serca, na co roześmiała się gorzko, bez cienia wesołości.

Zły przykład. W tym przypadku akurat są, burknęła Khrimme z przekąsem.

Co? Lhynne omal się nie zakrztusiła i spojrzała na Dziką z szokiem. A skąd ty to niby...

Przecież to widać, odpowiedziała ta beztrosko. A ty znowu zmieniasz temat. Choć tym razem może nie specjalnie.

Zmieniam, ale o co ci chodzi? Kriggs coś ci powiedział? Nie zdołała opanować żałosnej nadziei, ściskającej niczym niewidzialna pięść wszystkie zakończenia nerwowe w splocie słonecznym.

Wydaje mi się, że sama powinnaś z nim o tym porozmawiać. Czerwone oczy zamknęły się na moment. Rozwidlony język wysunął się spomiędzy ostrych zębisk i leniwie przesunął się wzdłuż krawędzi lewego skrzydła, zmywając niewidoczny brud. To, co dla kogoś patrzącego z boku jest oczywiste, wam przychodzi z irytującym trudem... A teraz powróćmy wreszcie do tematu!

Wilkokrwista jęknęła, na chwilę ukrywając twarz w dłoniach. Znowu musiała uspokoić pragnące uciec z jej piersi serce. I wszystko z powodu... cóż, mężczyzny. Nie katastrofy, nie wojny, nie kataklizmu – tylko mężczyzny! Ta myśl paskudnie kłóciła się z wizją kobiety, jaką zawsze pragnęła być.

No właśnie!, prychnęła Khrimme. Kobieta, jaką pragniesz być. Ta wojowniczka z twoich dziecięcych wizji! Masz to na wyciągnięcie ręki, a ty się boisz? Od małego wyobrażasz sobie, jak wznosisz się na smoczym karku w niebo, stajesz w siodle i wznosisz miecz przed wpatrzoną w ciebie armią, gotową na twoje rozkazy. Powinnaś drżeć z niecierpliwości, a nie strachu.

Niecierpliwość też tutaj jest. Tak, naprawdę zrobiło jej się zimno. Jaka przyjemna odmiana po tym nieznośnym pożarze... Objęła się ramionami i potarła formującą się na odkrytym ciele gęsią skórkę. Wiesz, co najbardziej nie mieści mi się w głowie? To, że faktycznie prawdopodobnie będziemy rozkazywać wojskom.

Czyli jednak wybierzesz wojsko? Kostny grzebień na karku Khrimme rozłożył się na całą swoją wysokość, a czubek ogona zadrgał z ekscytacji. Chociaż nienawidzisz wojny?

Lhynne zacisnęła zęby aż do bólu.

Nienawidzę wojny. Ale jeszcze bardziej nienawidzę tego, co wojna robi kobietom. Chcę ochronić niewinne. A machanie mieczem akurat zawsze całkiem nieźle mi wychodziło.

Niewinne... powtórzyła smoczyca jak echo.

Możesz zajrzeć w moje myśli, czytałam o tym bardzo wiele. I powiedz sama: jak wiele wojen rozpętały kobiety? I kto na wojnach najmocniej cierpi? Złość zacisnęła nawet jej myślowe gardło, a palce lewej dłoni zaczęły nieznośnie swędzieć. To kobiety cierpią, gdy wojska maszerują przez ich ziemie. To kobiet i bogactw w pilnowanych przez nie domach pragną znużeni wojną mężczyźni. To kobiety są narażone nie tylko na śmierć, a piekło za życia. Nie zamierzam na to pozwalać. Nie zamierzam stać bezczynnie i chować się przed zawieruchą, gdy mogę uratować przynajmniej kilka z nich!

Nie tak, jak robiła to Wilczyca?

Wzdrygnęła się i warknęła z głębi gardła.

Nie. Nie tak, jak robiła to Wilczyca. Tak, jak powinna to zrobić Jeźdźczyni Smoka i pierwsza Mglista w historii.

A więc przestań bać się usiąść w siodle! Khrimme aż zatrąbiła, wznosząc łeb ku górze, z rozpierającego ją triumfu. Lhynne zgrzytnęła zębami.

A ty dalej swoje... Taką dumną chwilę mi zepsułaś! Mówiąc szczerze, bardziej boję się tego rozkazywania wojskom, niż lotu na twoim karku.

To ciekawe! Bo pomyśleć bym mogła...

Do lotu przyzwyczaję się pewnie już po pierwszym razie. A do rozkazywania setkom mężczyzn z pozycji jedynego Jeźdźca w oddziale? W dodatku radząc sobie tak koszmarnie ze strategią? Dreszcz przeszedł ją na wspomnienie zajęć z apodyktycznym profesorem Thorndickiem. Do tego trzeba ścisłego umysłu. A ja nie mam go z całą pewnością, skoro do dzisiaj liczę na palcach.

To będziesz uczyć się więcej. Dzika po smoczemu wzruszyła ramionami, parskając jak koń.

Łatwo ci powiedzieć... Zmęczonym gestem pomasowała skronie. A teraz, nie wiem jak ty, ale ja zamierzam iść na spacer. W tym zamku jest jeszcze zbyt dużo miejsc do odkrycia, bym mogła spać spokojnie.

Khrimme chwilę wpatrywała się w nią czujnymi, nieruchomymi ślepiami.

Daj mi chwilę, rzuciła wreszcie i wzbiła się w powietrze. Czarne skrzydła przecięły nocny spokój jednym silnym machnięciem, zwinne ciało poderwało się w mrok, a jego pęd wzburzył krótkie włosy Lhynne, rzucając je w jej twarz. Gdy zdołała odgarnąć je nerwowym gestem, smoczycy już nie było – pozostało jedynie echo jej śmiechu pośród myśli i mętna świadomość lotu. Zawróciła do ciemnej komnaty i przymknęła za sobą witrażowe drzwi, pomimo znowu rozpierającego ją gorąca nie chcąc, aby choć odrobina ciepła wymknęła się na zewnątrz. Jej spojrzenie kolejny raz zbłądziło w stronę kominka, gdzie dogorywały resztki płomieni, i pozostało tam nieprzyzwoicie długo, dopóki pieczenie powiek nie przypomniało kobiecie, że powinna mrugać.

Hipnotyczny trans na widok ognia... Co to miało znaczyć?

Może budzi się w tobie Aspekt Ognia?, zasugerowała Khrimme gdzieś z drugiej strony wieży.

Wilkokrwiści nigdy nie posługują się Aspektami, odparła pozornie beztrosko, potrząsając głową dla uporządkowania lęgnących się w niej paskudnych myśli. A wszyscy władający Aspektem Ognia szybko zostają zmuszeni do tego, by o swojej magii zapomnieć.

Nie rozumiem. Wy, ludzie, jesteście tacy dziwni...

Ludzie wbrew pozorom mają burzowo dobrą pamięć. Złapała czarną tunikę, niedbale rzuconą na złotą narzutę łóżka, i wciągnęła ją przez głowę, nie dbając o wiązanie na bokach. Aspekt Ognia kojarzy się z Szalonym Królem. To bardzo rzadki rodzaj magii, a ostatnią osobą, która umiała się nią posługiwać, był Vrarghr Lemarr, o którym wszyscy chcieliby wreszcie zapomnieć.

Czy Szalony Król naprawdę był tak zły?

Coś w głosie smoczycy sprawiło, że Lhynne zatrzymała się z dłonią nad klamką ogromnych drzwi. To nie było zwykłe pytanie. To było powątpiewanie kogoś, kto dokładnie przestudiował wszystkie dostępne źródła i wyciągnął z nich wnioski zupełnie inne, niż inni.

Strach liznął ją wzdłuż kręgosłupa. Ale przecież nie mogła okłamać kogoś, kto był częścią niej samej.

Nigdy nikomu tego nie powtarzaj, zastrzegła od razu. Uważam, że były... pewne plusy. Tak to nazwijmy.

Plusy... Khrimme uśmiechnęła się gdzieś tam i oblizała łakomie rozwidlonym językiem.

Nie ulega wątpliwościom, że Vrarghr Lemarr to przerażający człowiek, z którego śmierci ucieszyli się wszyscy bez wyjątku. Ale... był też przy okazji pierwszym władcą, który egzekwował prawa kobiet. To dzięki niemu dostałyśmy się na uniwersytety i do wojska. Wcześniej nawet Jeźdźczynie miewały z tym ogromny problem. Jako jedyny też domagał się dobrego traktowania zwierząt. Pomimo zła, które wyrządził Ragharranowi, zaprowadził tu też porządek, który kultywuje się do dzisiaj. Był szalony, nie ma co do tego wątpliwości, lecz miał też parę dobrych pomysłów. Uzurpator, lecz całkiem przy tym swoim szaleństwie... cóż, inteligentny.

Ja również odniosłam takie wrażenie. Lhynne wzdrygnęła się i o mało nie krzyknęła, gdy po otwarciu drzwi zastała Khrimme na korytarzu, lekko zdyszaną po szybkim przemierzeniu dzielącej je odległości. Cieszę się, że nie muszę przynajmniej tego ci tłumaczyć, dziwny człowieku.

Jak na razie to w większości ja ci tłumaczę, jak działa świat, prychnęła kobieta. Jak ty się tutaj dostałaś?

U szczytu wieży jest platforma dla smoków. Można na niej wygodnie wylądować, a wrota otwierają się dzięki zapadni, którą trzeba nacisnąć łapą. Później wystarczy znaleźć drogę w tym labiryncie.

Zabrzmiało to nadzwyczaj prosto. Lhynne zaśmiała się krótko, zamknęła za sobą komnatę, profilaktycznie przekręcając klucz w zamku (choć wątpiła, by którykolwiek z mieszkańców był tak głupi, aby wchodzić tu pod jej nieobecność, wiedząc przecież, z jaką łatwością wytropiłaby go potem z użyciem wilczego nosa) i stanęła na środku korytarza, przymykając oczy. Spróbowała wczuć się w ducha zamku. Spróbowała... uruchomić intuicję i dzięki jej podszeptom wybrać odpowiedni kierunek wędrówki. Nie szukała niczego konkretnego, chciała jedynie poznać jak najwięcej, lecz a nuż zamek sam zechce coś jej pokazać? Zaprowadzić gdzieś, gdzie powinna się znaleźć?

Nie do końca wierzyła, by tak to działało, ale i tak ruszyła w stronę, którą wskazał jej jakiś dodatkowy zmysł. Khrimme posłusznie podreptała za nią, pomimo ostrych pazurów stawiając łapy praktycznie bezszelestnie.

Błądziła bezmyślnie, pozwalając, aby prowadził ją instynkt. Wodziła dłonią po płaskorzeźbach, bardziej za pomocą dotyku niż wzroku chłonąc ich kształty. Długo syciła się bajecznie kolorowymi witrażami, przysuwając wierzch dłoni do wszystkich nieszczelności w ramach okien i z przyjemnością obserwując gęsią skórkę wykwitającą na rozpalonej skórze. Kręciło jej się w głowie, czuła się trochę jak pijana – nie miała problemu z utrzymaniem równowagi, lecz podłoga nieraz zdawała się tańczyć pod jej nogami, a zmysły wygłuszała warstwa myślowej waty, odcinająca ich najczulsze frakcje...

Miała gorączkę? Najprawdopodobniej. Może to przedziwne palenie naprawdę było jedynie objawem kiełkującej w jej ciele choroby?

Tylko skąd choroba pod sam koniec wyjątkowo ciepłego lata, zwłaszcza przy regularnych przemianach, wzmacniających odporność do granic?

Nie podoba mi się to, warczała Khrimme, podążająca za nią krok w krok z nisko opuszczonym łbem, jakby przygotowana, by zaproponować jej oparcie, gdy tylko się zachwieje.

Lhynne się nie chwiała i nie przypuszczała, by miało się to zmienić, lecz... zdecydowanie coś było nie tak.

Może jestem tylko zmęczona?, spytała słabo, sama w to nie wierząc.

Wsłuchując się w błądzące wokół echo, minęły rozległą jak katedra salę, w której arkadach kryły się empory o malowanych w roślinne zwory sklepieniach żebrowych. Nocny blask przesączał się przez wąskie okna, rzucając nierzeczywiste cienie na marmurową posadzkę, lecz oprócz tej niezwykłej gry świateł, w której matowe łuski Khrimme zdawały się lśnić niczym powierzchnia jeziora czystej rtęci, wilkokrwistej nie udało się odnaleźć wokół niczego ciekawszego ponadto, co widziała do tej pory. Coś kazało jej iść naprzód...

Wmawiała to sobie, czy naprawdę zaczynała czuć coś jak wezwanie, zachęcające ją do stawiania kolejnych kroków? To było urojenie, czy tajemnicza moc tworzyła przed nią wyrazistą ścieżkę, doskonale widoczną oczami wyobraźni, aż proszącą, by podążyła w stronę wytyczaną jej blaskiem?

Nie umiała powiedzieć, jak długo błądziła w ten sposób. Kilkukrotnie odrzucała wzywające ją z mocą przejścia zbyt wąskie, aby zmieściła się w nich Khrimme, i nie umiała w wyobraźni odtworzyć sobie, czy wybierała zupełnie nową trasę, czy może jedynie okrążała skrót, wciąż zdążając w to samo miejsce. Zresztą jak mogła gdziekolwiek zdążać, skoro nie wiedziała, co jest celem jej podróży?

Szły w dół, to nie ulegało wątpliwościom. Wijące się w nieskończoność klatki schodowe były coraz ciaśniejsze, a zwieszające się ze sklepienia zworniki coraz niższe, przez co zaczynała się niepokoić, iż jeszcze chwila, a czeka je konieczność zawrócenia – w niektórych miejscach Dzika musiała pełzać na nisko ugiętych łapach, parskając ze złością, lecz protestując za każdym razem, gdy Jeźdźczyni proponowała jej wybranie łatwiejszej trasy, zdecydowana, aby dalej podążać za przedziwnym wezwaniem. Powietrze oziębiało się stopniowo, im dalej w nieuczęszczane korytarze się zagłębiały, aż zaczęło konsystencją i temperaturą przypominać martwą wodę górskiego jeziora. Wąskim okienkiem z pękniętą szybą Lhynne wyjrzała na zewnątrz, stając na samych czubkach palców i podciągając się delikatnie na zbyt wysoko zawieszonym parapecie. W tej chwili znajdowały się na parterze, rozciągające się więc przed nimi kamienne schody musiały prowadzić do piwnic.

Tam korytarze okazały się znacznie większe i Khrimme mogła rozprostować się z ulgą, poruszając skrzydłami. Mrok był zdecydowanie głębszy niż na wyższych piętrach, zbyt absolutny, by zdołało przeniknąć go czułe wilcze spojrzenie. Lhynne cudem odszukała przymocowaną do ściany pochodnię, wyjęła ją z obejmy, modląc się, aby nie okazała się oblepiona ruchliwymi pająkami, i podsunęła ją smoczycy pod nos. Wąska struga ognia trafiła w głowicę, rozdzierając ciemność jasnym blaskiem, a nasączone przed wiekami olejem pakuły zajęły się żarem zaskakująco szybko. Być może wcale nie były tak stare, jak miały na to wyglądać? Wilkokrwista ostrożnie zbadała drewno palcami, pewna, iż powinna odnaleźć na nim ślady działania wilgoci, lecz rzeczywiście wyglądało na stosunkowo świeże.

Ktoś tędy nadal chodzi?, pomyślała w zastanowieniu, a Khrimme zamruczała głęboko, nie umiejąc podać jasnej odpowiedzi. Żadna z nich, choć wysilały zmysły z całych sił, nie zdołała odnaleźć zapachowego śladu człowieka, lecz to wcale nie znaczyło, iż go tutaj nie było. Może po prostu maskował się wyjątkowo skrupulatnie? Cokolwiek by jednak tam na nie czekało, wątpiły, aby mogło być groźne, ruszyły więc dalej, rozważnie stawiając kroki na posadzce z matowego kamienia o piaskowym odcieniu.

Ten fragment zamku jest naprawdę stary, zawarczała Dzika, rozglądając się wokół z zaciekawieniem. Drżała jej końcówka ogona, mięśnie skrzydeł przeszywały dreszcze ekscytacji.

Być może najstarszy z tych, które widziałyśmy do tej pory. Lhynne ostrożnie przesunęła dłonią po ścianie, badając łączenia trapezowych kamieni.

Kilkukrotnie mijały drzwi, lecz, niewielkie i niepozorne, wykonane z kruszejącego ze starości drewna, nie zachęcały, aby sprawdzać, co znajdowało się za nimi. Interesujące okazały się dopiero większe wrota – wrota tak wielkie, że konkurować mogły z tymi prowadzącymi do sali tronowej czy królewskiej jadalni, w których spokojnie zmieścić mógł się smok kilkukrotnie większy od Khrimme, być może nawet w pełni dorosły, jeśli tylko mocniej stuliłby skrzydła do boków. Wykonane z prostego drewna, niknęły w bogatym, głębokim portalu, którego kolejne wstęgi rzeźbiono w litery nieznanego Lhynne pisma, przeplatane płaskorzeźbami symetrycznych kwiatów o czterech lub pięciu płatkach, zdającymi się rzucać nienaturalnie głębokie cienie w tańczącym blasku wzniesionej w ich stronę pochodni. Ostrożnie dotknęła masywnych desek spiętych przerdzewiałymi metalowymi sztabami i bez większej nadziei pchnęła je na wysokości żeliwnego pierścienia. Nie spodziewała się, by mogły się okazać otwarte, i tak też było – ani drgnęły, choć za chwilę natarła na nie całym ciężarem, wciskając się ramieniem w pachnące kurzem drewno. Westchnęła zrezygnowana i wpatrzyła się w niknący w mroku korytarz, ciągnący się jeszcze daleko. Tam zdawał się znacznie wyższy, skrupulatniej ozdabiany płaskorzeźbami – jeśli dobrze rozróżniała drgające kształty i nie myliły jej oszalałe cienie, po obu stronach łukowatego przejścia w oddali wznosiły się kariatydy, w wyciągniętych ku górze dłoniach podtrzymujące ciężar beczkowego sklepienia...

Idziemy dalej?, spytała niecierpliwie Khrimme, utkwiwszy wzrok w pierścieniu wrót. Równie mocno jak Lhynne ciekawa była, co też znajdowało się za tą nieprzekraczalną barierą.

Chyba nie mamy wyboru. Wilkokrwista wyprostowała się z niechęcią po tym, jak okazało się, że również ciągnięcie nie jest w stanie ruszyć drzwi, i odsunęła się o kilka kroków...

Krzyknęła i skuliła się, gdy smoczyca machnęła łapą nad jej głową. Drewno trzasnęło i rozwarło się szeroko, resztki metalowego zamka potoczyły się w ciemność po kamiennej posadzce, kalecząc wrażliwe wilcze uszy.

– Na źródła burz, co ty robisz?! – krzyknęła na całe gardło, gdy już przestała kaszleć od wznoszącego się obłokiem kurzu.

Otwieram drzwi. Dzika dmuchnęła mocno, by obłok pyłu posłusznie oddalił się pod ściany. Przecież chciałaś tam wejść.

– Ale nie aż tak, żeby... – Lhynne urwała ze złością, nie znalazłszy odpowiednich słów. – Dobra, nieważne...

Czyli idziemy dalej?

Ekscytacja Khrimme była niemożliwa do zignorowania. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że nikt nie znajdował się na tyle blisko, by hałas go tutaj zwabił... w końcu drzwi były zamknięte z jakiegoś konkretnego powodu. Lhynne uniosła cudem ocalałą pochodnię i przekroczyła niski próg, zagłębiając się w pylisty mrok.

Sala okazała się tak wielka, że blask ognia zupełnie w niej zaginął. Wyszła daleko ku jej środkowi i okręciła się wokół własnej osi, unosząc wysoko źródło światła, lecz nie zdołała dostrzec niczego prócz napierającej na nią ze wszystkich stron ciemności. Dzika jednym susem wylądowała obok niej, miękko jak opadający na ofiarę kot, i rozpostarła skrzydła na całą szerokość, równie podekscytowana.

Tam są... szepnęła, nie będąc w stanie dokończyć. Łuski jeżyły jej się jak wilcza sierść, wrzecionowate źrenice zajęły prawie całą tęczówkę oczu. Och, Lhynne, spójrz, przecież tam są...!

Co tam jest? Wilkokrwista ostrożnie ruszyła w stronę wskazywaną nosem smoka, wysuwając pochodnię naprzód.

To przecież... Khrimme kolejny raz nie zdołała dokończyć. Zaskomlała przedziwnie i wykonawszy kolejny monumentalny skok, zanurkowała w mrok, machnięciem skrzydeł prawie zgasiwszy ogień.

– Hej, zaczekaj! – Lhynne wzdrygnęła się, gdy jej głos rozbrzmiał nieprzyzwoicie głośnym echem, i czym prędzej popędziła za niemal niewidocznym kształtem.

A następnie zatrzymała się jak wryta, z trudem powstrzymując się od krzyku.

Tym, do czego dopadła młoda smoczyca, a co wyłoniło się z lepkiej, zakurzonej ciemności w swojej pełnej krasie, była ogromna smocza czaszka. Szczerząc ostre jak brzytwy kły, leżała nieco na boku, na niskim postumencie, ogrodzona żelaznym płotkiem kutym w motyw winorośli, sięgającym kobiecie mniej więcej do połowy piersi. Cień pełgał w czarnych oczodołach, dumnie zakrzywione na końcach rogi niknęły gdzieś wysoko...

Smocza czaszka. Gdzie one tak właściwie były? Na cmentarzysku?

Są tu jeszcze jakieś?, spytała podekscytowania, odruchowo oglądając się przez ramię, choć dobrze wiedziała, że nic tam nie zobaczy.

Nie wiem, odszepnęła Khrimme, wpatrując się z nabożną czcią w zupełną czerń tam, gdzie niegdyś lśniły bajecznie kolorowe smocze oczy. Ona jest...

– Martwa od ładnych dwustu lat.

Lhynne kolejny raz krzyknęła i podskoczyła, upuszczając pochodnię. Ogień zasyczał i zgasł dokładnie w tym momencie, w którym ognisty dreszcz przeszył jej ciało, oblekając je w wilczą skórę. Na nisko ugiętych łapach przypadła do kamiennej posadzki i wycofała się ostrożnie, warcząc z głębi gardła, szczerząc kły w stronę, z której dobiegł ludzki głos...

Głos całkowicie znajomy, co olśniło ją po paru chwilach, gdy zdołała sobie przypomnieć, jak się myślało na ludzki sposób.

– To tylko ja. – Nowy płomień rozświetlił zupełny mrok, zakwitając na wyciągniętej w jej stronę męskiej dłoni. Zalśniły w nim zębiska Khrimme i jej wściekle przymrużone oczy.

– Tylko ty! – Wilkokrwista z trudem przemieniła się w człowieka, lecz została na podłodze, nie zdoławszy zmusić drżących nóg do posłuszeństwa. – O bogowie... Kurwa mać, nikt mnie nigdy tak nie przestraszył! – Jej głos zabrzmiał nieprzyjemnie wysoko.

– Możesz oddychać? – Uniosła się nieco krzaczasta brew nad niemal czarnym okiem. Jasnoszare ginęło w mroku, płomień był zbyt wątły, aby oświetlić całą twarz...

Lecz nie na tyle, by Lhynne nie zauważyła, że nie miał żadnego wytłumaczalnego źródła. Wciąż jednak zbyt roztrzęsiona, nie zdołała przepchnąć pytania przez zaciśnięte gardło.

– Chyba zapomniałam jak – wykrztusiła z trudnością. – Ja pieprzę, co ty tutaj robisz? Jakim cudem żadna z nas cię nie wyczuła? I czy ty nie powinieneś być w Górach Barierowych?! – Dopiero gdy te pytania z prędkością światła opuściły jej usta, uprzytomniła sobie, że nigdy jeszcze nie zwracała się do niego w taki sposób.

– Napisałaś, że chcesz ze mną porozmawiać, a chwilowo nie miałem nic do roboty. – Kriggs von Eckhardt wzruszył w ciemności ramionami. Sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego.

A Khrimme, choć zła z powodu jego skradania się, jak na złość wcale nie wyglądała, jakby zamierzała go ugryźć.

– Nie spodziewałam się, że wystarczy jeden nabazgrany na kolanie list, byś przyleciał tu w mgnieniu oka – parsknęła kobieta, podnosząc się wreszcie na nogi i otrzepując spodnie z pyłu, mając nadzieję w ten sposób odsłonić resztki skrywającej się pod kurzem godności.

– Ten list skłonił mnie do pośpiechu. – Mężczyzna wzruszył ramionami i jak gdyby nigdy nic odsunął się od niej, zabierając źródło światła. Podszedł do majaczącej w mroku smoczej czaszki, zatrzymał się przy samej granicy wytyczanej metalowym płotkiem. Zacisnął palce prawej dłoni na metalu tak kurczowo, że aż pokryły się występującymi żyłami...

Choć może było to jedynie grą światła?

– Zdajecie sobie sprawę, gdzie jesteście? – spytał niskim, zmienionym głosem, nie odwracając się w ich stronę.

– Wygląda mi to na jakieś burzowe cmentarzysko smoków – wykrztusiła Lhynne. Kolejne słowa nie chciały dać się wypowiedzieć, choć skóra aż ją świerzbiła z niecierpliwości, aby dowiedzieć się czegokolwiek więcej. Przede wszystkim tego, jakim cudem tak doskonale skrył się przed ich zmysłami?

– Aspekt Mroku – warknął generał przez ramię, jakby czytał jej w myślach. – A to nie jest cmentarzysko. To mauzoleum.

– Mauzoleum – powtórzyła ostrożnie, podchodząc na kilka kroków. Choć próbowała dojrzeć coś więcej z całych sił, mężczyzna obrócił się w taki sposób, by ukryć dający silne światło płomień – i źródło, z którego wypływał. – A więc kim on był? – Zrezygnowana, ponownie zapatrzyła się w smoczą czaszkę.

– Ona – poprawił ją ze źle maskowaną złością. – Miała na imię Jarrhönn.

Wzdrygnęła się od nagle rozlewającego się w ciele zimna. Znała to imię, lecz...

– Dobrze rozumujesz, wilcza dziewczynko. To jest właśnie smoczyca, przez którą Vrarghr Lemarr zasłużył sobie na miano szalonego. – Obejrzał się na nią przez ramię dzikim okiem, niemal białym w skąpym świetle. Jakiś dziwny tik na chwilę zmienił rysy jego twarzy. – To jej śmierć doprowadziła do utraty zdrowych zmysłów człowieka, który zdołał podporządkować sobie armię Dzikich i podbić największe królestwo Starego Kontynentu.

– Zawsze mnie zastanawiało, jak to się stało, że nie umarł w chwili jej śmierci – szepnęła Lhynne. Wolała się nie zbliżać, gdy był w takim stanie...

Lecz i tak coś burzowo ją do niego przyzywało. Coś dzikiego, pierwotnego... i tak silnego, że aż bolało ją serce.

– Powinien był umrzeć. – Znowu ten tik. Kriggs, zaciskając dłoń w pięść, ponownie zapatrzył się w wielką czaszkę, zwracając do niej plecami. – Powinien...

– Bo wtedy nie wydarzyłoby się całe to zło?

– Nie – wycedził ostro. Skuliła się, jakby zamachnął się na nią dłonią. – Bo lepiej jest umrzeć niż żyć dalej bez fragmentu siebie. Utrata smoka jest gorsza niż śmierć. Jest jak pogrzebanie części własnego umysłu i konieczność dalszego życia, pochylając się nad jego grobem!

Znowu przeszedł ją dreszcz. Wymieniła z Khrimme zagubione spojrzenia, żadna z nich nie miała odwagi drgnąć na swoim miejscu.

Bogowie, Lhynne nie wiedziała nawet, czy to wszystko właśnie jej się nie śniło!

– Gdyby nie to... – zaczęła słabo, właściwie jedynie z poczucia obowiązku wobec tradycji niż wiary w prawdziwość słów, które planowała wypowiedzieć, lecz generał znowu czytał w niej bez trudu.

– Postaw się na jego miejscu, wilcza dziewczynko – powiedział cicho, głosem niemal graniczącym z szeptem, niosącym się miękko w otaczającym ich ze wszystkich stron mroku. – Pomyśl, co ty byś zrobiła, gdybyś była nim?

– Usprawiedliwiasz go? – spytała nieco głośniej. Nie z przekorą, nie z niedowierzaniem – ot z zupełnie zwykłej, nieoceniającej ciekawości.

– Wszyscy Jeźdźcy go usprawiedliwiają, choć żaden nigdy ci tego nie przyzna. – Odwrócił się gwałtownie i wyciągnął dłoń w mrok. Zwinne cienie wsunęły w jego palce upuszczoną przez wilkokrwistą pochodnię, a zdający się pełgać tuż nad jego lewą ręką płomyk chciwie zaatakował niedawno zgasłą głowicę. – Wiele jego czynów jest niewybaczalnych. Ale pomyśl sama: czy ty zdołałabyś żyć dalej jak uczciwy człowiek, gdyby wydarto ci część ciebie samej?

– Nie przeżyłabym tego. – Odruchowo poszukała ciepłego boku Khrimme i rozluźniła się odrobinę, natrafiwszy na szorstkie łuski. – Nikt tego nie przeżywa.

– Oprócz Vrarghra Lemarra. – W niskim, zachrypniętym głosie zabrzmiał cień ponurej wesołości. – Oszalał, straciwszy to, co było w nim najlepsze. Stracił wszystko. Stracił sens istnienia. I okazał się zbyt tchórzliwy, by popełnić samobójstwo.

– Pogubił się... – szepnęła. Z jakiegoś powodu zawsze było jej szkoda Szalonego Króla. Nie umiała zapomnieć o jego zbrodniach, lecz równie silnie odczuwała powód, z jakiego stał się właśnie takim, jakim zapamiętała go historia, rozumiała więc, o czym mówił generał... choć nie pojmowała, z jakiego powodu budziło w nim to aż takie emocje.

Chyba że...

Och. Bogowie, miała pewne podejrzenia, gnębiły ją one od dawna – w końcu stycznych było odpowiednio wiele, by tylko głupi nie domyślił się prawdy – lecz ta opcja zdawała się tak absurdalna...

– Jak mógł się pogubić, skoro nie pamiętał już drogi, którą miał iść? – W dwubarwnych oczach pełgał na wpół szalony ognik. – Bez smoczego ognia świat jest przerażająco zimny. Nie szukaj usprawiedliwień, nie rozgrzeszaj, lecz zawsze myśl o empatii.

– Zawsze myślę o empatii. Mnie nie musisz tego mówić – syknęła i po chwili wahania wskazała na czaszkę. – Musiała być piękna. – Nie umiała powiedzieć, dlaczego te słowa opuściły jej usta. Po prostu czuła nieodpartą, niemożliwą do zignorowania potrzebę, aby je wypowiedzieć...

Zgaszona potęga. Na wpół szalony generał z jednookim smokiem. Aura nieprzystępnej, lecz fascynującej grozy...

Tak, to zbyt dobrze się ze sobą łączyło.

– Była najpiękniejsza w całym burzowym świecie. – Kąciki wąskich ust uniosły się lekko do góry. Z wahaniem, ostrożnie...

Spojrzał na nią tak... dziwnie. Wytrzymała to, nie opuszczając wzroku. Już wszystko wiem, miała ochotę wykrzyknąć... lecz nie zrobiła nic. Wystarczyło myśleć. Wystarczyło... nie oceniać, jakkolwiek trudne by się to wydawało. Wystarczyło dojść do głosu temu czemuś, co sprawiało, że nie umiała myśleć o nim obojętnie. Wystarczyło...

Cóż, wystarczyło kochać. Z dozą zdrowego rozsądku, ale jednak całym przeklętym wilczym sercem. A on wiedział to równie dobrze jak ona – nigdy jeszcze nie poczuła tak silnego porozumienia z niedostępnym mężczyzną, jak w chwili, gdy ostrożnie, z szacunkiem skinął jej głową, jakby chciał oddać jej hołd i podziękować jednocześnie. Nie powiedział nic więcej, lecz wcale nie musiał, a spełnione podejrzenie okazało się nie wprawiać w taki szok, jakiego mogłaby się spodziewać...

Przecież od początku to wiedziała, choć może nie od razu umiała to nazwać. I pokochała mimo to.

Miłość jest ślepa? Z pewnością burzowo niepraktyczna.

– Nie wiedziałam, że... – Jej głos zabrzmiał niezwykle obco, aż przez chwilę się zawstydziła, nie wiedząc, czy powinna dokończyć.

– Mów śmiało, wilcza dziewczynko. – Zapatrzył się w puste oczodoły ogromnej czaszki. Ta niezwykła łagodność nie myślała jeszcze rozwiać się w mroku olbrzymiej komnaty, wciąż zmiękczała bruzdy na jego twarzy i iskry tańczące w źrenicach.

– Koniec z tajemnicami? – spytała kąśliwie, nie zdoławszy się powstrzymać, podobnie jak nie umiała powściągnąć chytrego uśmieszku, unoszącego do góry kąciki jej ust. Khrimme zaburczała, przekrzywiając łeb z ciekawością w opalizujących ślepiach.

– Tajemnicami? – Dwubarwne oczy na chwilę zbłądziły w jej stronę, brwi zmarszczyły się w niezrozumieniu, lecz hipnotyzujące, przedwieczne spojrzenie szybko przyciągnęło go z powrotem. – Jesteś Mglistą. Ragharran nie ma dla ciebie tajemnic. Wystarczy spytać.

Ach, ależ kusiło ją, by przy takim postawieniu sprawy rzucić z pełną premedytacją: „a więc czy to prawda, że wcale nie nazywasz się Kriggs von Eckhardt i kiedyś panowałeś na tym zamku?", lecz w porę ugryzła się w język. Bogowie, humor humorem, złośliwość złośliwością, lecz czy naprawdę chciała burzyć tę chwilę zrozumienia? Na pewno nie. Z jakiegoś powodu czuła, że i w taki sposób by jej nie poruszyła – cokolwiek się między nimi zawiązało, pod spojrzeniem nieżyjącej od wieków smoczycy było wystarczająco stabilne, by znieść niemal wszystko – ale... po co próbować? Tak naprawdę nie o to chciała spytać. Po co pytać o coś, co już się wiedziało? Potrząsnęła ze złością głową.

– Nie wiedziałam, że można zachować czaszkę smoka – powiedziała wreszcie, już prawie swobodnie. – Dlaczego ona tutaj jest?

– Smocze kości posiadają ogromną moc. – Dłoń Kriggsa drgnęła tak, jakby zamierzał sięgnąć w stronę lekko pożółkłego czerepu i pogładzić go czule w miejscu, gdzie niegdyś znajdował się tryskający iskrami nos... powstrzymał się jednak, a przez twarz przebiegł mu bolesny grymas. Wilczy wzrok radził sobie z półmrokiem na tyle dobrze, by nie umknął mu skurcz przebiegający przez mięśnie szerokich ramion, spazm zwijający palce w pięść – coś, co czaiło się pod cienką warstwą skóry, a było trudniejsze do zniesienia niż ciężar całego wszechświata. – Czaszki w szczególności. To bardzo stara i wyjątkowo ponura magia. Gadać mógłbym o tym godzinami i z pewnością możesz mnie o to poprosić, gdy przyjdzie ci na to ochota, bo jak na razie nikt nie chce specjalnie słuchać takiego starego zgreda jak ja, ale dla tej bajki najistotniejszy jest fakt, że tej energii potrzebowali starożytni jeszcze przed pierwszą Cienionocą, aby wznosić takie budowle. – Zatoczył krótki gest wokół. – Nie da się wznieść niczego tak wielkiego jak zamek Myllhaven bez uciekania się do pierwotnej energii. Dziś pod nowy budynek kładzie się kamień węgielny. Niegdyś zaczynano od kamiennej krypty, w której zamykano smoczą czaszkę. Dopiero wokół niej wznoszono pierwsze fundamenty.

– Smoki godziły się na to?

Uważamy to za zaszczyt, wskazała dumnie Khrimme, zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć.

– Umierający smok może w ten sposób zapewnić sobie nieśmiertelność. – Kriggs nie dał po sobie poznać, czy usłyszał smoczycę, lecz zabrzmiał tak, jakby uzupełniał jej słowa. – Jego dusza zapewni przetrwanie monumentalnym murom na tysiące lat. Nazywano to lodogniem, wiesz? – Uśmiechnął się nagle. – Vrarghr Lemarr całkiem dobrze znał tę magię, choć gdy nazywał swojego pierwszego smoka, nawet nie przyszłoby mu do głowy, że będzie umiał z niej skorzystać. Zaklęcie poświęconej smoczej czaszki za pomocą magicznego ognia i zmrożenie jej na siarczystym mrozie w zasadzie aktywowało cały proces. Trwający oczywiście dopóty, dopóki nikomu nie przyjdzie do głowy, aby lodogień skraść.

– Skraść? – powtórzyła niedowierzająco. – Sugerujesz, że ktoś mógłby wpaść na buchnięcie czegoś tej wielkości?

– Poprzedni lodogień był jeszcze większy. – Kriggs krytycznie zmierzył czaszkę wzrokiem. – Ona nie była... – Znowu echo tego dziwnego bólu, tym razem przegonione precz, nim zdążyło przejąć dreszczem mięśnie. – Nie była jeszcze w pełni dorosła w chwili śmierci. Miała w sobie krew Dzikich, bez trudu to zauważysz, jeśli przyjrzysz się dokładniej, ale nie rosła tak szybko, jak chociażby twoja ślicznotka. – Silił się na humor i nieco złośliwości, lecz skłonił Khrimme z szacunkiem głowę, tak że parsknęła jedynie dla zasady, bez cienia prawdziwej złości.

– Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Ktoś ukradł ogromną smoczą czaszkę z zamku, a żeby podtrzymać tutejszą magię, Vrarghr Lemarr...

– Nie był już wtedy Vrarghrem Lemarrem. – Kriggs wzruszył ramionami pozornie beztrosko. – Erghon Zdobywca zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc, gdy... powiedzmy, że bawiłem na wakacjach daleko stąd. Wygrzewaliśmy się z Zarrothem pod słońcem Gholobaru i... cóż, udawaliśmy, że nas nie ma. Problem w tym, że ktoś ukradł lodogień, dzięki któremu wzniesiono Myllhaven i utrzymano w kupie przez tyle lat. Zarówno zamek, jak i miasto zaczęły się rozpadać. Magia oszalała. A tak się pechowo złożyło, że byłem jedynym na Starym Kontynencie, który wiedział, w czym rzecz. Znałem to burzowe miejsce jak własną kieszeń, znaleźli mnie więc i przerwali mi wakacje, abym pomógł tutaj posprzątać. Czaszka Jarrhönn... – Urwał. Tym razem głos mu się załamał.

Serce Lhynne skurczyło się boleśnie. To było takie dziwne – patrzeć na tego mężczyznę, najwyższego człowieka, z jakim kiedykolwiek miała do czynienia, zwierzchnika wojsk, niepokonanego wojownika – kogoś, kogo od lat miała za wzór nieskończonej siły i potęgi... gdy znajdował się w takim stanie. Twarz wykrzywiła mu się nagle, ramiona zadrżały, lewa dłoń szybko powędrowała do oczu i ścisnęła ich kąciki, w geście pozornie mającym dać ulgę w bólu głowy i natłoku myśli, w rzeczywistości jednak powstrzymującym łzy.

– Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – szepnęła. Tak bardzo pragnęła go w tej chwili dotknąć – objąć, przygarnąć do siebie, pozwolić, aby schował się w jej śmiesznie wątłych ramionach... Przecież każdy czasem tego potrzebował. Każde zimno, każdy strach należało przeganiać ciepłem, prawda? Nie miała jednak odwagi podejść. I nawet nie umiała się o to na siebie wściec! Po prostu przylgnęła ciasno do gorącego boku Khrimme, kołyszącej z niepokojem łbem nad jej głową.

Smoczyca wzdrygnęła się nagle i skierowała ślepia w ciemność, tam, gdzie niewyraźną plamą rysowało się wejście do olbrzymiej sali. Usłyszała to w tej samej chwili, co ona – stukot szponów na kamiennej posadzce i szelest poruszających się niepewnie na grzbiecie skrzydeł. Nawet przez chwilę nie myślała, że smok wielkości Zarrotha mógłby się tu zmieścić, lecz i tak była zaskoczona, gdy próg minął rogaty kształt, na miękko stawianych łapach zbliżający się w krąg światła. Zaświeciły kocie oczy o pionowych źrenicach, drgała końcówka długiego ogona... Choć bestia była już dorosła i przynajmniej dwukrotnie większa od Khrimme, okazała się znacznie mniejsza od jednookiego Dzikiego. Miała nieco krótszy, masywniejszy pysk, a jej ciemnozielone, wręcz oliwkowe łuski miały szlachetnie wydłużony kształt, dzięki któremu odstawały od ciała na końcach, jak strzępki papieru lub kłębki gęstej sierści. Napotkawszy spojrzenie Lhynne, smok uniósł lekko wargi i buchnął kłębem dymu z nozdrzy, opuszczając groźnie łeb. Ciało miał napięte jak struna, w każdej chwili gotowe do ataku...

Lub ucieczki. Wilkokrwista zmysłem drapieżnika wyczuwała bez trudu, że ogromne zwierzę w rzeczywistości się boi, i to panicznie wręcz, lecz zbyt mocno poruszone emocjami Kriggsa, zbliżyło się na odległość, na jaką nie pozwoliłoby sobie w innych warunkach.

– Nic mi nie będzie. – Mężczyzna zdawał się mówić jednocześnie do niej i do smoka. – Po prostu czasem zastanawiam się, czy to była jakaś pieprzona klątwa. Czy gdyby Lemarr nazwał ją inaczej, wszystko nie potoczyłoby się... – Urwał, ze złością potrząsnął głową. – Pamiętaj, wilcza dziewczynko. Nigdy nie ratuj bezmyślnie świata kosztem smoka. Ta czarna bestyjka jest najważniejszym, najpiękniejszym, co cię kiedykolwiek spotkało. Nie traktuj kwestii jej bezpieczeństwa powierzchownie. Nie zdejmuj jej zbroi, żeby mogła szybciej dotrzeć na miejsce bitwy. – Dwubarwne oczy przyszpiliły ją do kamiennej podłogi, przeszywając nieznośnym gorącem i paraliżującym chłodem jednocześnie. – Cały świat może zdechnąć, mogą umrzeć wszyscy, których kiedykolwiek kochałaś... ale ona ma żyć. – Krótkim gestem wskazał na zaniepokojoną Khrimme.

– Jest do niej podobna?

Nie wiedziała, dlaczego zadała to pytanie. Generał drgnął, zaskoczony, lecz westchnął wreszcie ciężko.

– Mówisz o Khrimme czy Igri? – Gestem wskazał zieloną bestię, na drżących łapach przysuwającą się coraz bliżej, gdy żadne z nich nie spoglądało w jej stronę, i kamieniejącą, ledwo poczuła na sobie ciężar czyichś oczu.

– W zasadzie to... miałam na myśli Khrimme. – Lhynne stropiła się nieco i dziwnie zawstydziła pod spojrzeniem zielonej. – A więc Igri? Tak... Witaj, Igri. Nie musisz się nas bać. – Skłoniła się z szacunkiem.

– Ach. – Uśmiechnął się bez cienia wesołości, choć z czymś na kształt dumy. – Są do siebie bardziej podobne, niż możesz przypuszczać. Spójrz tylko, porównaj kształt tego łba! – Posłuszny jego gestom, z głowicy pochodni uniósł się drobny ognik. Urósł w powietrzu, rozdzielił się na troje i przysunął w stronę majaczącej w mroku czaszki, rzucając na nią nierzeczywisty, żywy blask.

– Jarrhönn też była Dziką? – Nie mogła tego nie zauważyć. Te same poprzecznie prążkowane rogi. Ta sama szlachetna, wydłużona linia pyska, z profilu pewnie przypominająca nieco koński łeb. Khrimme śledziła zafascynowana wszystkie krzywizny, ostrości i kolce, smakując powietrze rozwidlonym językiem.

– Była mieszańcem, jak Khrimme. Nie wiem, w jakim stopniu. Khrimme prawdopodobnie jest Dzikim w połowie, bo tyle wystarczy, aby myślała słowami i była zdolna do nawiązania więzi z Jeźdźcem. Krew Jarrhönn musiała być bardziej rozmyta. Jak wspominałem, nie rosła aż tak szybko, choć i tak szybciej, niż zwyczajne smoki. I miała lśniące łuski, nie matowe, jak Dzikie. Ciężko powiedzieć cokolwiek więcej, skoro była albinosem.

– Myślałam, że po prostu wykluła się biała.

– Typowy biały smok ma łuski lekko błękitne na krawędziach, jak lód. Ona była perłowa. Bezbarwna. I miała czerwone ślepia. Gdy zbyt dużo czasu spędzała na słońcu, doznawała oparzeń. – Oczy lśniły mu wzruszeniem, lecz uśmiechnął się lekko w zamyśleniu. – Wpadała w szał, gdy choćby przemknęło mi przez myśl, by posmarować ją potem kojącą maścią. Ragharran nigdy nie znał podobnej bestii.

– Musiała być wyjątkowa. – Odpowiedziała uśmiechem, starając się nadać tym słowom przyjemną miękkość. Udawała, że nie zauważa Igri, która podpełzła już tak blisko, że Kriggs mógł – prawdopodobnie zupełnie bezwiednie – położyć dłoń na jej nosie.

– Nie tylko wyjątkowa. – Pokręcił głową z pewnego rodzaju dezaprobatą, zaglądając w puste oczodoły, jakby wciąż miał nadzieję dopatrzeć się w nich iskier zgasłego dawno życia. – To nie był łatwy smok, dziewczynko. W niczym nie przypominała żadnego smoka, jakiego kiedykolwiek spotkałaś. I właściwie to wcale nie była sympatyczna. Była dumna, zapatrzona w siebie, narcystyczna i brawurowo odważna. Do tego kipiała nieustającą, ognistą wściekłością. Więź z nią polegała na ciągłym powściąganiu jej niszczycielskich zapędów.

Zafascynowana Khrimme zamruczała, domagając się dalszych wyjaśnień. Lhynne również nachyliła się z ciekawością. Igri parsknęła, gdy się poruszyły, lecz nie umknęła już spod drapiącej ją dłoni.

– Była... agresywna?

– To mało powiedziane. – Kriggs nabrał głęboko powietrza i bardzo powoli wypuścił je z płuc. – Była... po prostu dzika. Nie jak Dzikie smoki. Raczej jak ktoś, kto urodził się bez naturalnych zahamowań. Była... – Zawahał się na chwilę, głos znowu mu zadrżał, lecz szybko wziął się w garść. – Nie widzę sensu, by cię oszukiwać. Jarrhönn była potworem. Była nadpobudliwa, nieposłuszna i burzowo inteligentna. Ona składała się z czystej nienawiści. Nikt oprócz mnie nie mógł się do niej zbliżyć, nawet gdy chciał ją tylko nakarmić, albo choćby pragnął przejść obok! Atakowała bez opamiętania. Pluła ogniem i jadem, uderzała szponami. W pierwszym miesiącu życia zabiła trzy osoby, w kolejnych regularnie zdarzało jej się kogoś pożreć, nim nauczono się, jak szerokim łukiem należy ją mijać.

– O bogowie – wykrztusiła. Obejrzała się na zasłuchaną Khrimme, z rozszerzonymi źrenicami śledzącą generała, gdy zaczął niespokojnie chodzić w tę i z powrotem. Wstrząsnął nią dreszcz zgrozy na samą myśl, że jej smoczyca mogłaby kogokolwiek zabić. Sama miała krew na rękach, lecz to...

– No właśnie. – Kriggs zaśmiał się sucho. – Bogowie nie byli skorzy do pomocy. Przez pierwsze dwa lata jej życia spałem maksymalnie cztery godziny na dobę. Budziła mnie jej wściekłość. Budziły mnie jej koszmary... bo ona również nie mogła spać przez obrazy lęgnące się w jej głowie. Wspomnienia przodków, mówi ci to coś? – Zerknął na Dziką i ponownie skoncentrował się na Igri, gdy w milczeniu potwierdziła skinięciem łba. – Nie wiem do dzisiaj, dlaczego były u niej tak silne. Mam pewną teorię, nad którą myślałem przez te wszystkie lata. Brzmi nieprawdopodobnie, ale cóż poradzić, to jedyne, na co wpadłem... Być może Dzikie w połowie jeszcze jakoś funkcjonują. Geny Dzikich są dominujące, więc w ich ciałach wszystko działa, jak należy. Jednak gdy tę krew rozrzedzić jeszcze odrobinę, powstać może... – Zatrzymał się gwałtownie, obejrzał przez ramię na wielką czaszkę z... lękiem? – Powstać może potwór o kalekim umyśle – dokończył drżącym szeptem. – Nie zrozum mnie źle. Jarrhönn była najdoskonalszym, najpiękniejszym, co kiedykolwiek wydarzyło się w moim życiu. Lecz była po tysiąckroć bardziej szalona, niż Vrarghr Lemarr w pierwszych latach po jej śmierci.

– Nie spodziewałam się tego. – Ona również szeptała. Z jakiegoś powodu łatwo było jej się do tego dostosować – słowa przemienione w szelest lepiej pasowały do pełgającego ognia i milczącej magii bijącej od... – Ale nie dziwi mnie to. Przecież swojego smoka kocha się nade wszystko na świecie, obojętnie jaki by nie był.

Ledwie pozwoliła tym słowom przebrzmieć, przed oczami stanęła jej niedawna lekcja latania. I młody mężczyzna, z takim obrzydzeniem spoglądający na pomarańczowego smoka, który próbował obronić go przed wściekłą Khrimme...

– Co jest? – Gdy zadał to niecierpliwe pytanie, zdecydowanie bardziej przypominał Kriggsa von Eckhardta, do którego przywykła. Wzdrygnęła się, gdy zabłysło nagle przywołane Mgielne Ostrze – śledziła wzrokiem, jak obrócił je zwinnie w palcach w nerwowym tiku, jaki tyle razy obserwowała z ukrycia.

– Coś, czego sama nie rozumiem. – Potrząsnęła głową, zmuszając się do skoncentrowania na wspomnieniach. – Podczas ostatnich ćwiczeń widziałam... coś bardzo dziwnego. To niemożliwe, by Jeździec nienawidził swojego smoka, prawda?

– Teoretycznie nie. Choć zdarzają się odszczepieńcy. – Zatrzymał na chwilę miecz w taki sposób, by móc przejrzeć się w jego ostrzu. – Jednak bardzo rzadko. Smoki przeważnie dobrze wiedzą, kogo wybrać.

– Może tylko mi się wydawało.

Chciał drążyć, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili, za co sama nie wiedziała, na ile była mu wdzięczna. Być może chciała, by dopytywał? Sama nie umiała odnaleźć się we własnych emocjach.

– Miałaś mi opowiedzieć o tym, co odkryłaś w Akademii. – Zmienił temat, ruszając stanowczo w stronę wyjścia. Khrimme i Igri parsknęły jednocześnie z zaskoczeniem i zerknęły na siebie z niechętną ciekawością, a Lhynne z trudem zmusiła zdrętwiałe nogi, by ruszyć za mężczyzną. Obejrzała się ostatni raz na niknącą w ciemności czaszkę Jarrhönn...

Lodogień trzymający zamek Myllhaven w ryzach. Czy to możliwe, że błądząc po korytarzach, czuła nie wyimaginowanego ducha budynku, a duszę dumnej albinotycznej smoczycy? Może to właśnie ona prowadziła ją korytarzami, wskazywała drogę, na której miała największe szanse ujrzeć cuda przedwiecznej budowli?

Jesteś tutaj, potężna bestio?, spytała nieśmiało, nie wiedząc, czy właśnie nie robiła z siebie idiotki...

Być może była bardziej szalona, niż przypuszczała do tej pory – zdawało jej się, że coś, co czaiło się w ciemnościach, zamruczało z aprobatą w odpowiedzi, ziewnęło rozdzierająco i tchnęło w nią odrobinę ożywczej energii. Z jakiegoś powodu poczuła się w obowiązku podziękować z szacunkiem... i ulec wzruszeniu, kruszącemu wilcze serce.

Odeszła, w milczeniu przypieczętowując zgodę na to, aby nie mówić o tym już nigdy więcej. Gdy nie dało się zapomnieć, należało po prostu milczeć.

– Chętnie pokazałabym ci, co tam znalazłam – powiedziała, z trudem dogoniwszy Kriggsa na korytarzu, gdzie skręcił w bardziej reprezentacyjną, prawą stronę, przeciwną do tej, którą sama się tu dostała i zdolną pomieścić dorosłego smoka – tylko że książkę, którą stamtąd zabrałam, zostawiłam w domu. Oczywiście mogę ją w każdej chwili przynieść, ale...

– Możemy ruszyć nawet teraz, jeśli nie jesteś zbyt zmęczona. – Nawet nie obejrzał się w jej stronę.

Skrzywiła się. Coś garbiło mu ramiona, zmuszało do zaciskania pięści... Czyżby ocknął się z tego dziwnego stanu i zaczął wstydzić tej nagłej bliskości? Cokolwiek by to nie było, obudziło w niej echo złości – choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że miał prawo przeżywać podobne emocje w taki sposób, w jaki pragnął to robić, coś kazało poczuć jej... cóż, urazę. Burzowy idiotyzm! Jeszcze bardziej zła była na samą siebie.

– Może być i teraz – westchnęła, z trudem opanowując własne emocje i...

Nadzieję?

Co to niby było? Aż musiała się na chwilę zatrzymać. Czy ona naprawdę w tamtej chwili, widząc go w tak trudnej sytuacji, myślała skrycie o tym, że... och, przejrzy na oczy i jakoś spożytkuje wdzięczność, którą musiał odczuć, gdy z takim spokojem i zrozumieniem go wysłuchała? Podobno nie istnieje coś takiego, jak złe emocje, miała jednak ogromną ochotę, by dać sobie w twarz. Khrimme zawarczała jej gardłowo nad głową, lecz odgoniła się od niej gwałtownym gestem, na chwilę przymykając oczy.

Czego ty chcesz, głupiutka dziewczyno?, spytała bezradnie w myślach. Ogień znów palił ją w żyłach...

Zaczął to robić, ledwie zgasł magiczny płomień, podtrzymywany przez Kriggsa.

– Jakiś problem? – Zabrzmiał na wyjątkowo zniecierpliwionego, aż dreszcz przeszedł ją całą.

– Z tym Mgielnym Ostrzem jest coś nie tak – warknęła przez zaciśnięte zęby. Ruszyła za nim, z przyjemnością zauważając, że podjął marsz o wiele wolniejszym tempem. Minęli podtrzymujące sklepienie kariatydy i kryjące się za nim portalowe przejście.

– Masz na myśli twoje Mgielne Ostrze? – dopytał pozornie bez śladu zainteresowania, wskazując jej szeroką klatkę schodową. Marmurowe stopnie miały taki kształt, że obie smoczyce pokonały je bez specjalnego trudu, skacząc między półpiętrami. – Wiemy to nie od dziś. Cała kompania Mglistych łamie sobie nad tym głowę, przetrząsają księgi w poszukiwaniu wzmianek, ale jak na razie nikt nie znalazł niczego ciekawego. A ja nie miałem na to specjalnie czasu.

– Nie o to chodzi. – Postarała się ukryć zdumienie, gdy jakimś tajemniczym sposobem znaleźli się nagle w głównym holu zamku. Obserwowała bezradnie, jak czterech strażników przy ogromnych wrotach zasalutowało Kriggsowi, i drepcząc za nim, wysunęła się na ożywcze świeże powietrze, ledwie szpara pomiędzy skrzydłami pozwoliła na to, by zmieściły się w niej dwa smoki.

Dniało. Nie przypuszczała, że spędziła w zamkowym labiryncie tak wiele czasu, a tu proszę – szarość budzącego się poranka dawno już przegnała nocny mrok i zaatakowała zmysły nieprzyjemnym poczuciem niepokoju, jakie przynieść może jedynie przespanie tej pory, w której „jutro" przemieniało się nieodwołalnie w „dziś". W coraz silniejszym świetle przyjrzała się łuskom Igri i dopiero teraz doceniła w pełni jej piękno. Smoczyca otrząsnęła się pod jej wzrokiem, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie wrażenie budzi, i rozłożyła skrzydła na całą niemałą szerokość, prezentując z dumą owalne plamy zdobiące mocną błonę. Musiała być młoda, nie mogła mieć więcej niż pięć lat, lecz widać było wyraźnie rysujące się pod łuskami mięśnie bestii po szkoleniu bojowym.

– Skąd ona się wzięła? – spytała wilkokrwista, nie zdoławszy się zmusić do cierpliwości w oczekiwaniu na kontynuację tematu Mgielnych Ostrzy.

– Wiesz już, że mamy wojnę. – Kriggs gestem pogonił ją, aby ruszyła w stronę wyjścia z dziecińca. – Jej Jeździec był jej pierwszą poważną ofiarą.

– A ty ją... zaadoptowałeś? – Nie wiedziała, dlaczego ta myśl ją tak śmieszyła.

– Nie do końca. – Dogoniła mężczyznę na tyle, by zauważyć grymas na jego twarzy. – Uratowałem ją, bo ktoś rzucił na nią przedziwne zaklęcie. A potem ona zaadoptowała mnie. Teraz zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie ma to związku z twoim znaleziskiem.

– I znowu mówisz zagadkami – wytknęła ze zniecierpliwieniem.

– Nic z tych rzeczy. – Spojrzenie dzikiego szarego oka z powodzeniem powstrzymało ją od dalszych złośliwości. – Wiesz, gdzie teraz byłem, wilcza dziewczynko. Ale nie przypuszczasz, co tam widziałem.

Milczała przez cały czas, jakiego potrzebował, aby opowiedzieć jej o okaleczonym smoku, Dzikich i tym, co widziały. Nie poczuła się wcale zdziwiona, gdy wspomniał o słowie „Instytut", powtarzanym przez smoczycę, która nie powinna znać ludzkich słów, i słownej zagadce, którą wyłapał Zarroth. Nie wiedziała, co mogła na to odpowiedzieć, i dopiero po paru chwilach zorientowała się, że zaciska pięści aż do bólu, zostawiając na miękkim wnętrzu dłoni czerwone półksiężyce odciśniętych paznokci. Zabolało, gdy rozkurczyła palce, a krew napłynęła w naruszone miejsca. Khrimme zasyczała wojowniczo nad jej głową – szła tak blisko, że bez trudu mogła przez cały czas trzymać dłoń na jej kolczastym łbie, czerpiąc siłę i pociechę z bijącego spomiędzy czarnych łusek gorąca.

Ulice Myllhaven wiły się bajkową mozaiką, błyskawicznie zapełniając się ludźmi. Jaskrawe kolory kamienic mieniły się w oczach, tworząc oszałamiającą mieszankę, dezorientującą każdego, kto nie skupiał się na niej należycie, nie trzeba więc było wiele czasu, aby zawirowało jej w głowie. Z wyślizganego bruku uprzątnięto już ślady przejścia Czarnej Burzy, lecz nadal tu i tam widziała zerwane dachy, znaczące budynki głębokie bruzdy czy ślady po wyrwanych brutalnie burzowych okiennicach. Spora część okien ziała niegościnną czernią lub bielą świeżej skóry, zasłaniającej wybite w szkle otwory. Próbowała nie rozglądać się zbyt natrętnie i strofowała się za każdym razem, gdy wygrywała ciekawość. Ludzie przyglądali jej się sceptycznie, milkły rozmowy, gdy mijali w pośpiechu gromadzące się w cieple porannego słońca grupki. Każdy głupi rozpoznałby tę dziwną kobietę, która przemieniała się w wilka – a nawet jeśli nie, to twarz zwierzchnika wojsk Ragharranu musiała przebudzić wciąż uśpione szare komórki, skuteczniej nawet niż obecność podążających za nimi dwóch smoków: młodej Dzikiej i dorosłej zielonej bestii, z trudem mieszczącej się w wąskich uliczkach i muszącej tulić skrzydła do boków, aby nie drapać nimi kunsztownie zdobionych elewacji.

– Nadal nie rozumiem, jak to możliwe, że taka sprawa może się łączyć z Akademią Jeźdźców Smoków – wyznała, gdy zatrzymali się u wylotu wąskiej uliczki, w miejscu, gdzie tylko kilka kamiennych schodów dzieliło ich od jednej z głównych alei stolicy.

– Ja też nie. – Mężczyzna w pozornym skupieniu śledził przechodzący poniżej pochód.

Przebrani w łachmany duchowni ze świątyni Marthrama zaanektowali całą szerokość ulicy. Starcy o długich, siwych brodach i plamach wątrobowych, znaczących gęstą siecią pomarszczoną skórę, tańczyli w szaleńczej radości do powolnej melodii. Kręcili się w kółko, klaskali, kilku pomagało sobie dłońmi, dyrygując leniwy rytm. Krótkie rogi, skowyczące niemal fałszywie i przeszywająco, wgryzały się w tumult czyniony przez grzechotki z ludzkich i zwierzęcych kości, a zawodzący głos głównego kapłana wykrzykiwał na wpół melodyjnie, przeciągając zgłoski niczym pijak:

– Największy, najpotężniejszy! Sny sprzedajmy, sny i wróżby, dla każdego! Sny, obrazy, marzenia – Marthram najpotężniejszy, Marthram największy!

Święto snu teraz? Lhynne w lęku policzyła dni, posiłkując się palcami, jak małe dziecko. Bogowie, być może naprawdę wypadało to już dzisiaj? Jak to możliwe, że przegapiła święto, na które czekała przez cały rok? Ignorując obserwującego ją z nieodgadnionym wyrazem twarzy Kriggsa, zbiegła po kamiennych schodkach i zatrzymała się na samej krawędzi pochodu.

– Sny, panienko! Sprzedajemy sny! – Najbliższy starzec od razu się nią zainteresował. Wyrwał się z tańca i podszedł bliżej, błyskając różowymi, bezzębnymi dziąsłami w szerokim uśmiechu. Rozpromienił się dodatkowo, napotkawszy na jej oczarowane spojrzenie – zaśmiał się radośnie, jak małe dziecko, i sięgnął do płóciennej sakwy u pasa. Na płaskiej dłoni wyciągnął w jej stronę garść maleńkich szklanych kulek, opalizujących niczym bańki mydlane. – Zechce panienka kupić sen? Ku chwale Marthrama, pana snów!

– Oczywiście, że chcę! – Zgodnie z tradycją, nakryła sękatą, starczą dłoń własną, mocną i bladą. Silny uścisk wybrzuszył się brzemieniem kulek, powietrze wokół palców zaiskrzyło nieco.

– A więc kupuj! Kup sen, dziewczę, sprzedając sen! – Starzec pozwolił, aby wylosowała sześć spośród kulek. – Jeszcze nikt nie wziął dzisiaj aż tyle – dorzucił, już zwyczajnym tonem.

– Zawsze biorę sześć. – Zważyła kryształki, rozkoszując się bijącym od nich nierzeczywistym chłodem. – To szczęśliwa liczba, czyż nie?

– Ku chwale Marthrama! – zakrzyknął kapłan ostatni raz i dał się pochłonąć przechodzącej paradzie, dołączając do zawodzącego śpiewu. Dudnienie wielkiego bębna wprawiało szyby okien pobliskich kamienic w drżenie, niczym uderzenia ogromnego serca.

A podobno nie jesteś religijna, wytknęła kolejny raz Khrimme.

– Na co ci to? – spytał jednocześnie Kriggs, wpatrując się w jej dłonie z zaskoczeniem i z trudem hamowaną wesołością jednocześnie.

– Zawsze kupuję sny – odparła identycznym tonem, jakim zbyła konstatację kapłana. Nie czekając dłużej, ostrożnie chwyciła w palce pierwszą kulkę i uniosła ją do lewego oka.

Feeria rozkosznych barw rozbłysła, wykwitając na języku kwaśno-słodkim posmakiem. Cztery okazałe księżyce przesunęły się po nocnym niebie, ciągnąc za sobą brzask budzącego się dnia i ogonek wirujących radośnie różnokolorowych słońc. Ktoś śpiewał wysokim, pięknym tonem, niezbyt dobrze wpasowując się w wygrywaną na wiolonczeli melodię. Ceglany szkielet ogromnej fabrycznej hali lśnił kryształowym blaskiem szczątków okien i wabił zapachem stęchlizny i świeżego mchu, ożywczym i dławiącym jednocześnie...

– Chcesz spróbować? – Uśmiechnęła się do generała i wyciągnęła w jego stronę kulkę.

– Sny ogłupiają – warknął opryskliwie, szczerząc zęby w na wpół wilczym grymasie... lecz przyjął przedmiot i chwilę obracał go w palcach, nim naśladując jej gest, uniósł go do oka. Z niejaką satysfakcją wsłuchała się w jego przyspieszony oddech. Prawie mogła wyłapać w ogólnej kakofonii trzeszczenie ścięgien, gdy napiął mięśnie.

– Może i ogłupiają – powiedziała beztrosko, przyjmując kulkę z powrotem i troskliwie odkładając ją do zapinanej kieszeni – ale są piękne. Zbieram je od małego. Gdy miałam kilkanaście lat, potrafiłam wydać na nie wszystkie pieniądze i potem przez kilka kolejnych miesięcy żyć jedynie z polowań. Nie było to przyjemne, ale... przynajmniej miałam co oglądać. W pobliżu mojej rodzinnej miejscowości za sny płaciło się monetami, na całe szczęście szybko tego zakazano.

Chciał coś powiedzieć? Na pewno, przecież nie mógłby sobie darować pouczającego kazania. Mężczyźni nie umieli po prostu słuchać, zawsze musieli mieć gotową odpowiedź... Nawet jeśli coś cisnęło mu się na usta, zignorowała go, unosząc do oka kolejną kulkę.

Słodkawy zapach kwiatów i psującego się mięsa zakręcił w nosie. Różowe niebo zwieszało się nisko nad złocistym potokiem, wiatr szarpał niekończącymi się polami kwiatów, jak palce błądzące w gęstych włosach, lecz zupełnie czarne gałązki pozbawionych listowia krzewów pozostały nieruchome. Kobieta w przemoczonej sukni, kobieta o zielonkawej skórze i włosach z soczystego mchu, leniwie obróciła się na drugi bok, osłaniając oczy od czerwonego słońca gwieździstą dłonią...

– Mam ich już ponad trzysta – przyznała. Po chwili namysłu wrzuciła wszystkie pozostałe kulki do kieszeni. – Kupuję je co roku. Wybacz, ale obojętnie, co się dzieje na świecie – jaka katastrofa by nas nie czekała – sny kupować będę zawsze.

– Nigdy nie rozumiałem, dlaczego nazywa się to kupnem – burknął jakimś podejrzanie obrażonym tonem. – W Myllhaven od wieków są darmowe.

– W chwili, gdy je biorę, kapłan nasyca moimi snami kolejne kulki w kieszeni – wyjaśniła tonem, jakim tłumaczyć mogłaby działanie świata małemu i wyjątkowo głupiemu dziecku. – Nie pytaj mnie o więcej, drążenie tylko odziera wszystko z magii...

Czy ja też mogłabym spróbować? Zwiesił się nad nią łeb Khrimme, czerwone ślepia pałały...

Lecz większe zaskoczenie stanowił fakt, że tuż obok torowała sobie drogę nosem Igri, jeszcze przed chwilą tak nieśmiała, że nie sposób było nawiązać z nią kontakt wzrokowy.

– Smoki nie umieją uruchomić tej magii... – powiedziała niepewnie.

– Więc aktywuj ją ty. – Kriggs wyciągnął delikatnie dłoń, sięgnęła więc ponownie po jedną z kulek i podała mu ją sceptycznie. Mężczyzna, choć tak pogardliwie podchodzący do jej rozrywek, z cierpliwością troskliwego ojca uniósł maleńką kulkę do wielkiego oka Igri i czekał, aż skończy się wizja, rozszerzająca wrzecionowate źrenice w wielkie okręgi. Smoczyca parsknęła podekscytowana i wcisnęła mu nos w ręce, domagając się więcej, gdy oddał Lhynne niepozorny przedmiot.

Niezwykłe... Nie umiała nie uśmiechać się na ten widok. Jak to możliwe, że ogromne bestie o ognistym oddechu budziły w niej czułość równą tej, jaka opanowywała ją na widok maleńkiego kotka?

Cóż, być może smoki były o wiele bardziej podobne do kotów, niż same chciały to przyznać. Podczas gdy ogromna większość zwierząt bała się wilkokrwistych, koty zawsze lgnęły do nich, ciekawie nadstawiając uszu, prężąc mięciutkie grzbieciki i wyginając zadarte ogony w podekscytowane pytajniki. Podobnie smoki – kobieta już jakiś czas temu zauważyła, że wszystkie pisklaki z Akademii łaknęły jej bliskości, a jak na razie żaden dorosły smok, oprócz Scheiry króla Erghona, nie okazał jej jawnej wrogości.

– Co mówiłaś o Mgielnych Ostrzach?

Z trudem wybudziła się z zamyślenia, zaskoczona, że Kriggs może po takim czasie domagać się podjęcia tematu. Pewna była, że uznał go za mało interesujący, dlatego tak szybko pozwolił, aby utonął w potoku innych spraw...

– Mówiłam, że... – Urwała. Sama już nie wiedziała, co takiego chciała powiedzieć... Och, czy może taki właśnie był jego cel – stworzyć pozory zainteresowania jej problemami, ale w taki sposób, by sama nie chciała ich drążyć? Jeśli tak, to niedoczekanie jego... – Właściwie to nie o samo Ostrze chodzi. Wczorajszej nocy stało się coś... dziwnego.

– Oprócz najsilniejszej Czarnej Burzy, jaką pamiętam? – Poczekał, aż miną ich tyły pochodu, i podjął drogę w stronę jej domku.

Stare smoki też mówiły, że ta burza była dziwnie silna, szepnęła Khrimme.

– Nie wiem. Może miało to jakiś związek, ale... – Potrząsnęła głową i zaklęła pod nosem. Dlaczego tak ciężko się jej myślało? Pewnie, nie spała już od ładnych trzydziestu godzin, ale przecież niejednokrotnie w przeszłości jej się to zdarzało. – Obudziłam się z koszmaru. I coś kazało mi... lgnąć do ognia, jakkolwiek do brzmi. Zapaliłam wszystkie świece w domu, ignorując świetlne kule, i gapiłam się w nie, aż do nastania świtu. Od tego czasu niemal ciągle piecze mnie skóra, jakbym miała gorączkę. Ciągle myślę o ogniu. Hipnotyzuje mnie bardziej niż zwykle. Czy to może mieć jakiś związek z tym, że moje Mgielne Ostrze ukazuje się w ogniu, nie w mgle? – Już gdy pytała, wiedziała doskonale, że nie wierzy w tę teorię.

Prawie wpadła na plecy generała, gdy ten zatrzymał się gwałtownie. Któraś ze smoczyc zawarczała za nią głęboko, lecz nie umiała rozpoznać, która – prawdopodobnie obie były równie oburzone.

– To brzmi jak budzący się Aspekt Ognia. – Miała wrażenie, że po przecinającej twarz mężczyzny bliźnie przeskoczyło kilka iskier... lecz prawdopodobnie była to jedynie gra światła i zmęczonego umysłu.

Wiedziałam!, zakrzyknęła triumfalnie Khrimme.

– Niemożliwe – westchnęła. – Wilkokrwiści nie umieją posługiwać się Aspektami. Ani żadną inną magią, prócz tej wymaganej do zmiany postaci czy aktywacji świetlnych kul.

– Wiem o tym – warknął mało sympatycznie. Myślami musiał błądzić gdzieś daleko, dłonią wykonał taki gest, jakby planował znowu Przywołać Ostrze.

– Z drugiej strony nigdy nie było wilkokrwistego, który związałby się ze smokiem – podsunęła nieśmiało. – Ani wilkokrwistej kobiety, która zmieniałaby postać...

– Zakaz zmieniania się w wilki wśród wilkokrwistych kobiet jest stosunkowo świeży – przerwał jej szybko. – Ma niecałe czterysta lat. Bogowie, jak wiele swojej historii znasz, dziecko? – Zlitował się, widząc jej zagubienie.

– Całkiem sporo – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Miała ochotę rzucić mu się do gardła za to „dziecko" – przed oczami nieproszone zamajaczyło wspomnienie, jak skoczyła na niego i zatopiła kły w potężnym barku...

To było tak niedawno, a miała wrażenie, jakby minęły całe lata!

– Ale tego faktu widocznie nie znałaś. – Nie wyglądał, jakby przejął się szalejącą w niej burzą. – Kiedyś to wilkokrwiste kobiety przemieniały się w wilki, podczas gdy ich mężczyźni opiekowali się wioską, polowali i dbali o domostwa. Nie pamiętam nazwiska tego, który zapoczątkował rewolucję, lecz jej skutki widzisz do dzisiaj. – Wzruszył ramionami z taką miną, jakby ją przepraszał, i dodał znacznie cichszym tonem: – Vrarghr Lemarr próbował przywrócić dawny porządek, lecz w tej jednej kwestii mu się nie udało. Być może dlatego, że wilkokrwiści nigdy nie uważali się za część jakiegokolwiek państwa.

– Przecież... – Zakrztusiła się własnymi słowami. – Czterysta lat to nie tak znowu dużo, przecież ktoś musiałby pamiętać, że...

– A jak wiele było wśród wilkokrwistych nieśmiertelnych czy długowiecznych? – Nieco krzaczasta brew uniosła się sarkastycznie w górę. – Ilu było wilkorwistych z Mgielnymi Ostrzami lub smokami?

Skrzywiła się boleśnie.

– Jestem pierwsza pod wieloma względami.

– Właśnie. Kroniki można zmodyfikować, gdy nie żyją ich autorzy. Tak naprawdę nie możemy wiedzieć, jak ta kombinacja na ciebie podziała. Choć... – Zamyślił się na chwilę. Gestem wskazał jej uliczkę, w którą nigdy by sama nie skręciła, obawiając się panującego w niej mroku, lecz teraz podreptała za nim posłusznie. Smoczyce zaburczały jednocześnie z oburzeniem, lecz równie dobrze jak Kriggs wiedziała, że jeśli nie zmieszczą się za nimi w zaułek, resztę drogi z łatwością pokonają na własnych skrzydłach.

– Choć co? – syknęła, z trudem doganiając wysokiego wojownika.

– Według tego, co wiem, geny wilkokrwistych zawsze są dominujące.

– Z moją wiedzą również się to zgadza. – Wzdrygnęła się na wspomnienie dwubarwnych oczu w pociągłej twarzy biednej dziewczyny... Nie dały się przegnać, gdy już tak wyraźnie rozbłysły w pamięci. – A przynajmniej jeśli mowa o kobietach.

Obejrzał się na nią z czymś na kształt uznania.

– Być może będziesz jeszcze Jeźdźczynią z Aspektem. Zupełnie zwyczajną... – Prawie zanucił te słowa. – Ach! No tak. Przecież to Aspekt Ognia, wilcza dziewczynko.

– Kurwa mać! – wyrwało się Lhynne. – Czy ja naprawdę nie mogę być normalna w choć jednej kwestii?

– Normalność jest żałosna. – Prychnął pogardliwie. Wyciągnął z kieszeni ozdobną, srebrną papierośnicę, lecz mruknął niewyraźnie, gdy otworzywszy ją, napotkał zupełną pustkę. Aż znowu zrobiło się jej go szkoda. – Mam nadzieję, że wiesz, co musisz zrobić.

– To chyba dziecinnie proste – westchnęła z rezygnacją. Skręcili już w opadającą stromo w dół, kamienną uliczkę, przy której znajdował się jej dom. – Nie mogę nic nikomu powiedzieć. Jak zwykle.

– Lecz skąd ta gorycz? – Naprawdę nie spodziewała się, że pośle jej tak szeroki uśmiech. – Aspekt Ognia jest... niezwykły. Powinnaś czuć się... jeszcze bardziej wyjątkowo.

– Mam dosyć tej wyjątkowości! – ucięła gwałtownie, unosząc dłonie do uszu w takim geście, jakby zamierzała je dziecinnie zatkać. – Aspekt Ognia jest zakazany od... Od kiedy właściwie?

– Odkąd Vrarghr Lemarr zaczął się nim zbyt ostentacyjnie posługiwać. – Przepraszająco rozłożył ramiona, a ona zgrzytnęła zębami.

Pewność siebie – i podejrzanie mściwa satysfakcja – powróciły dopiero wtedy, gdy otworzyła przed generałem drzwi swojego domku i wpuściła go do środka, gdzie mógł zamrzeć w centralnym punkcie, oniemiałym spojrzeniem obrzucając dziesiątki wygaszonych świec, ustawionych wokół stołu i komody.

– Wspominałam o tym – rzuciła beztrosko, za nic mając czające się w jego oczach pytania, i szybko wyłuskała z biblioteczki odpowiednią książkę. – Właśnie to paskudztwo znalazłam na ostatnim piętrze Akademii. Jest identyczne jak obliczenia, które widziałam w Instytucie.

Kriggs przyjął od niej książkę i przerzucił szybko kilka stron. Głębokie bruzdy na czole znamionowały jasno zamyślenie, w czarnej tęczówce błyskało coś niepokojąco...

Z trudem opanowała dreszcz. Skóra wciąż ją paliła, lecz jednocześnie miała wrażenie, że tak potwornie zimno jej od środka...

Ten twój sen? To zabrzmiało jak pytanie. Czerwone oko Khrimme zezowało z ulicy do środka domku, w którym jeszcze ledwie kilka dni temu była w stanie się zmieścić.

No właśnie, ten sen... Z jakiegoś powodu Lhynne pragnęła natychmiast opowiedzieć generałowi wszystko o pojawiającym się w jej myślach smoku, ale jednocześnie coś jej mówiło, że... nie jest gotowa? Być może. Przedziwna blokada związała gardło w ciasny supeł i uniemożliwiła przepchnięcie przez nie potrzebnych słów. Czuła, że będzie musiała prędzej czy później wszystko wyznać, ale... bogowie, może to tylko sen? Zwyczajny sen, który kapłan Marthra mógł jakiś czas temu zakląć w szklaną kulkę, mającą śmiertelnie przestraszyć jej nabywcę?

Wierzysz w to? Dzika parsknęła, błyskając kłami. Powinnaś natychmiast z nim o tym porozmawiać!

Oczywiście, że tak. Ale nie umiała.

– Mogę to wziąć? – Generał krótko wskazał książkę. – Mam audiencję u Jego Wysokości za niecałe dwie godziny. Domyślam się, że chętnie by to zobaczył.

– Pewnie. – Zezwoliła łaskawym gestem.

Chyba liczyła na to... że weźmie ją na tą audiencję ze sobą. Dlaczego? Obojętnie, jak wysoka byłaby pozycja Mglistych Rycerzy, mało który z nich zabierany był na oficjalne widzenia króla, gdy nie zaistniała po temu wyraźna potrzeba.

– Mam nadzieję, że pójdzie ze mną. – Kriggs, wychodząc, krótko wskazał na Igri. – Jeśli nie... to nie obwiniaj mnie. Nie rozmawia ze mną. I robi zasadniczo to, co chce.

– Jeśli tylko ma taką ochotę, może tu siedzieć choćby i całymi dniami. – Lhynne wzruszyła ramionami, spoglądając na Igri. Ułożyła się w pozycji kociego bochenka, zajmując całą szerokość ulicy, i obserwowała ich z nieodgadnionym wyrazem, poruszając końcówką ogona. Dzień był na tyle ciepły, że wilkokrwista spokojnie mogła pozostawić drzwi otwarte na oścież, by mieć na oku obie smoczyce.

– Wiesz w razie czego, gdzie mnie znaleźć – rzuciła jeszcze za odchodzącym generałem.

Mężczyzna machnął ręką na pożegnanie, nie odwracając się nawet w jej stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top