Rozdział 27 cz. 1

– Masz jakieś nowe książki?

Issie krzyknęła, prawie upuszczając latarnię ze świecą, i odskoczyła pod ścianę korytarza tak gwałtownie, że aż uderzyła w nią tyłem głowy. Syknęła, zaklęła zupełnie po męsku i wsparła się o częściowo uchylone boczne drzwi biblioteki, zza których wysunęła się na ciemny zamkowy korytarz, aby pozbyć się worka ze śmieciami. Sądząc po jego masie, w środku musiały znajdować się stare, choć zupełnie już bezwartościowe i zniszczone woluminy, które jej matka skończyła tego dnia kopiować na nowe karty.

– Co ty tu robisz?! – wykrztusiła zdławionym głosem, rzucając Misselyi wściekłe spojrzenie i szybko strzelając oczami na boki, jakby chciała się upewnić, czy aby na pewno są same. – Na Niebiosa, czy ty nie możesz przychodzić po lektury jak zwyczajny człowiek, za dnia, tylko musisz czaić się w cieniu? Jak jakaś złodziejka!

Księżniczka prychnęła nieco pogardliwie, krzyżując ramiona na piersi.

– Zachowujesz się jak dziecko! – wypluła córka nadwornej czarownicy, zamierzając odwrócić się na pięcie, wejść z powrotem do biblioteki i trzasnąć za sobą drzwiami z pełną świadomością złości przyjaciółki.

– Ojciec zabronił mi tutaj przychodzić, więc to chyba jasne, że nie poproszę cię o coś do czytania w środku dnia. – W tonie Miss znać było całkowitą wiarę w słuszność własnego rozumowania i żelazną nutę pewności siebie, jakiej nauczyła się od bezwzględnego rodzica, obserwując go skrycie podczas tych nielicznych chwil, gdy musiała spędzać czas w jego towarzystwie. Jeśli kiedykolwiek pokusiłaby się o stwierdzenie, że zawdzięczała mu coś prócz tego, że miał udział w powołaniu jej do życia, z pewnością wskazałaby na tą podłapaną od niego zdolność wydawania choćby i zawoalowanych rozkazów.

– Skoro ci zabronił, to dlaczego w ogóle tutaj przychodzisz? – syknęła dziewczyna, mrużąc oczy w wąskie szparki.

– Rany, mówisz tak, jakbyś mnie nie znała! – Księżniczka westchnęła boleśnie, kierując oczy do nieba w błagalnym geście. Emocjonalna burza, szalejąca w jej ciele już od ładnych parunastu dni, nie pomogła rozpoznać jej samej, ile w tych gestach było teatralizacji, a ile prawdziwej frustracji, zaczynającej zalegać w gardle niemożliwą do przełknięcia, włochatą gulą. – Issie, wyobrażasz sobie mnie bez książki w ręku? Nie wytrzymam bez przeczytania choćby kilku zdań dziennie.

– Ojciec zabronił ci czytania wszystkiego? – Zmrużone gniewnie powieki rozwarły się na całą szerokość w szoku. Drobne palce nastolatki znowu niemal rozluźniły chwyt na szybko nagrzewającym się pierścieniu lampionu; płomień świecy niebezpiecznie zatańczył, grożąc zgaśnięciem.

– No... nie do końca. – Miss przygryzła wargę, spuszczając głowę. Fantastyczne wzory na gęsto tkanym dywanie, pokrywającym podłogę reprezentacyjnego korytarza, wydały jej się nagle nad wyraz ciekawe. – Mogę wejść? Dziwnie się czuję, mówiąc o tym... tutaj. – Bliżej niesprecyzowanym gestem objęła najbliższe otoczenie, pozostawiając przyjaciółce rozstrzygnięcie, co też dokładnie miała przez to na myśli.

Issie jęknęła boleśnie, pomasowała czoło widowiskowym, afektowanym wręcz gestem i wskazała wreszcie przyjaciółce na wpół uchylone drzwi. Cała jej postawa zdawała się mówić: „cóż ja z tobą mam, dziecko!", Misselya z trudem więc powstrzymała kiełkującą gdzieś w okolicach żołądka złość. Nie umiała powiedzieć, dlaczego coraz mocniej drażniły ją zmiany zachodzące w jej towarzyszce dziecięcych zabaw, ale odkąd pierwszy raz uświadomiła sobie, że zaczęły nieuchronnie dojrzewać, coraz więcej cech Issie doprowadzało ją do białej gorączki. Oczywiście, tkwiło w tym ziarnko zwyczajnej zazdrości, puszczające boleśnie drążące w ciele korzonki za każdym razem, gdy mimowolnie uciekała wzrokiem do wyraźnie już rysującego się u dziewczyny biustu i konfrontowała jego coraz śmielszą wypukłość ze swoją własną płaskością. Nie było przyjemnym uczuciem, na każdym kroku zauważać piękno nabierającego kobiecych kształtów ciała, podczas gdy sama z dnia na dzień coraz mocniej przypominała trzcinę – prostą, chudą, nieco giętką i pnącą się ku górze w takim tempie, jakby uczestniczyła w wyścigu. Ale nie tylko o takie uczucia tutaj chodziło – wraz z ciężką do zignorowania kobiecością, u Issie pojawiła się też... jakaś obca maniera. Choć jej twarz wciąż pozostawała dziewczęca, najdrobniejsze gesty i sam sposób intonacji słów przypominać zaczęły wiekową matronę o posiwiałych włosach i ramionach przygarbionych przez ciężar przeżytych lat, obowiązków, pracy i przykrości. Młodsza o pół roku dziewczynka, z którą jeszcze nie tak dawno bawiła się w berka na zamkowych korytarzach, zjeżdżała po poręczy monumentalnych schodów i penetrowała nieużywane komnaty, zachowywała się gorzej od statecznej, zmęczonej życiem ciotki z tych, które to nawet rozmawiać nie potrafiły, bo ledwie otworzyły usta, cisnęły im się na nie pełne moralitety i łańcuszki skarg. Wprawdzie jeszcze nie licytowała się z Miss, która z nich była bardziej schorowana i miała na co dzień bardziej pod górkę, lecz wyglądało na to, że jest to jedynie kwestią czasu...

Issie zdawała się śpieszyć ku dorosłości. Z uporem łapała się jej dostępnych już okruchów, dzieciństwo pragnąc zostawić jak najdalej za sobą, czy wręcz zupełnie o nim zapomnieć. Cieszyło ją pozowanie na prawdziwą, choć niezbyt jeszcze wysoką kobietę, godzinami stroiła w lustrze dojrzałe miny, nakłaniając mięśnie twarzy do posłuszeństwa, aby zechciały układać się tak, by ukryć wciąż niewinną krągłość rysów. Dzień, w którym na jej bieliźnie pojawiła się pierwsza plamka miesięcznej krwi, zwieńczyło przepyszne przyjęcie, urządzone przez matkę na jej cześć – miniaturowy bal inaugurujący jedyną córkę nadwornej czarownicy w szeregi dam. Bywało, że Misselya poważnie zastanawiała się nad tym, czy to z nią samą nie jest coś nie tak, lecz faktem pozostawało, że wszystko, co przyjaciółkę tak bardzo cieszyło, w niej budziło najczystszy wstręt i dreszcz przerażenia. Dnia, w którym i ona dostrzeże na czystym, białym jedwabiu ślad czerwieni, upatrywała jedynie w tym stopniu, w jakim jawił się jej niczym ulga w paraliżującym oczekiwaniu. Nie chciała żegnać tego, co niosło ze sobą mgliste pojęcie dzieciństwa. Nie chciała żegnać bogatych marzeń, w które umykała za każdym razem, gdy otaczający ją świat stawał się zbyt szary, nijaki i niegościnny – czasem miała wrażenie, że tylko dzięki nim jeszcze oddycha. Nie chciała tracić swobody poruszania się po zamkowych korytarzach i pobłażliwości w oczach niedokładnie pilnujących ją strażników, gdy kolejny raz udawało się jej przed nimi uciec i na wiele godzin zaszyć w nieużywanych komnatach. Tylko dzięki tym drobnym przyjemnościom jej życie było jakkolwiek znośne... a gdy ich braknie – gdy do ojca dojdzie wieść, że przestała być dzieckiem – codzienność przyoblecze się w aurę koszmaru. Może dla Issie dorosłość oznaczała rozkosz rozszerzających się przywilejów... dla księżniczki była jednak progiem, za którym na jej kruche nadgarstki czekały ciężkie kajdany. Jako księżniczka mogła pozwolić sobie na wiele, licząc, że władni przymkną na to oko, lecz jako dziedziczka tronu – jedynie tytularna, o czym nieustannie musiała pamiętać – wkroczy w etap, gdzie każdy jej krok zacznie podlegać ścisłej kontroli. Jak mogłaby na to czekać?

Odetchnęła z ulgą, gdy zamknęły się za nią niepozorne boczne drzwi biblioteki, odcinając od mroku korytarza. Ta ciemność zdawała się mieć oczy... Łatwo było uwierzyć, że w zacienionych kątach czekał w milczeniu ktoś gotów donieść ojcu o nocnych eskapadach krnąbrnej córki, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie było tam nikogo. Plamy czerni, te miejsca, w które nie docierał blask płonących całą noc pochodni i lamp, były zbyt małe, aby zdołało się w nich przyczaić cokolwiek większego od kota, lecz drżące w strachu serce nie chciało w to uwierzyć. Serce zawsze z jakiegoś powodu wolało zakładać najgorsze, zamierając lub skacząc do gardła na każdy najdrobniejszy szelest...

Miss zaśmiała się w duchu na myśl, że jeśli dalej tak pójdzie, to umrze na zawał, zanim w ogóle doczeka się tej całej miesięcznej krwi.

– Co cię tak bawi? – spytała Issie ze źle skrywaną złością. Odstawiła latarnię ze świecą na mały stoliczek obok drzwi i wzięła się pod boki pięściami, mierząc przyjaciółkę wściekłym wzrokiem, zdającym się strzelać iskrami w migotliwym blasku niewielkiego płomienia.

– Marność mego położenia. – Miss, nie zdoławszy się powstrzymać, otarła czoło afektowanym gestem, jaki podpatrzyła u dziewczyny już jakiś czas temu. Niestety to był błąd, co uświadomiła sobie, jeszcze zanim skończyła ostentacyjnie przewracać oczami w marnej próbie odegrania omdlenia.

– Takaś mądra? – Głos drobnej blondynki przemienił się w przenikliwy syk. – Ciekawe, co powiesz, jak zawołam tutaj mamę! Już od jakiegoś czasu myślałam, że nie mogę dłużej przed nią ukrywać tych twoich wizyt, to nie w porządku. Będzie na mnie wściekła, jak dowie się od kogoś obcego, że...

– Dobrze, już dobrze! – Uniosła ręce w obronnym geście. – Issie, proszę cię, daj spokój! Ja tylko przyszłam po jakąś książkę, co w tym złego?

– To, że łamiesz tym przynajmniej kilka zakazów. – Postawa nastolatki pozostała nieubłagana. – W tym co najmniej jeden wydany przez samego króla.

– Król jest moim ojcem, a ja najwyraźniej przeżywam okres paskudnego młodzieńczego buntu i odczuwam przemożną potrzebę sprzeciwiania mu się we wszystkim. – Księżniczka powoli również zaczynała ulegać narastającej w niej złości. Zacisnęła dłonie w pięści, próbując ukryć ich drżenie. – Błagam, Issie. Ja przyszłam tylko po książkę – powtórzyła uparcie.

Issie westchnęła jeszcze raz, toczącą się w niej walkę widać było gołym okiem nawet w słabym świetle pojedynczej świecy. Wreszcie jęknęła z boleścią przystającą raczej komuś prowadzonemu na szafot, niż dziewczynie poproszonej przez najlepszą przyjaciółkę o drobną przysługę, i ponownie sięgnęła po lampę, ruszając rozwidlającym się korytarzem w stronę drzwi prowadzących do głównej bibliotecznej sali. Misselya podreptała szybko za nią, starając się stawiać stopy szczególnie cicho, gdy mijała drugą parę drewnianych drzwi, za którymi tonęło w nocnej ciszy mieszkanie zajmowane przez nadworną czarownicę i jej córkę. Obładowana obowiązkami, wynikającymi z piastowania dwóch poważnych stanowisk, kobieta wcześnie kładła się spać i twardo spała aż do pierwszego brzasku, kiedy to zaczynała dzień na długo przed wszystkimi mieszkańcami zamku, aby zmierzyć się z kolejnymi obowiązkami, w dodatku miała bardzo mocny sen, który zakłócić mogła jedynie katastrofa lub wycie magicznego alarmu, lecz ostrożności nigdy za wiele. Gdyby akurat wstała chociażby do toalety czy po szklankę wody i dosłyszała szmer dobiegający z przejścia...

Przełknęła podchodzący do gardła strach i wsunęła się do tonącej w mroku biblioteki, udając, że nie zauważa niecierpliwego spojrzenia przyjaciółki. Gdy tylko zamknęły się za nimi okazałe wrota z płaskorzeźbami w kształcie bogatych kiści winogron, drobna dziewczyna poprowadziła ją między regałami, pod ozdobnym drewnianym zadaszeniem, do miejsca, gdzie znajdowały się najnowsze pozycje, czekające jeszcze na skatalogowanie, a więc takie, których braku nikt nie zauważy. Już na miejscu uniosła dłoń do wystającego z drewnianej kolumny kryształowego znacznika – pod wpływem dotyku tej drobnej iskry magii, krążącej w jej żyłach, rozbłysła sieć energetycznych kul, rzucając silny blask na wielobarwne grzbiety książek. Miss początkowo przymrużyła nawykłe do ciemności oczy, lecz nie zdołała długo utrzymać ich zamkniętych – jak zawsze w tym miejscu, poczuła euforyczną radość rozpierającą jej pierś, sprawiającą, że miała wrażenie, jakby nagle uniosła się kilka centymetrów nad wyłożoną wzorzystym dywanem podłogę. Ignorując przypatrującą się jej badawczo nastolatkę, podeszła bliżej do pierwszego monumentalnego regału i z troską przesunęła palcami po tłoczonych literach okładek, jakby witała dawno niewidzianego, serdecznego przyjaciela. Nie zdołała powstrzymać uśmiechu wymykającego się na usta.

– Czy twoja matka planuje wybrać się na występ chóru? – spytała właściwie jedynie po to, by cokolwiek powiedzieć i móc choć na chwilę zapomnieć o tym przenikliwym spojrzeniu, wywiercającym jej dziurę w plecach. Bez większego namysłu sięgnęła po pierwszą książkę, ostrożnie zdejmując ją z półki.

– Nie wiem. – Issie odburknęła niewyraźnie i wzruszyła ramionami.

– Może spróbuj ją do tego namówić? – zasugerowała, nie zdoławszy stłumić ekscytacji w głosie. Odłożyła książkę z powrotem, ponieważ napisana była nieznanym jej językiem, być może elfickim, i na chybił-trafił wybrała kolejną, ważąc ją chwilę w dłoniach, nim zajrzała do środka. – W tym roku spektakl ma być niesamowity. Podobno będą śpiewać o smokach z Ragharranu! – Ściszyła głos, lecz i tak radość podwyższyła go niebezpiecznie.

– Smoki z... – Issie aż się zakrztusiła z oburzenia. – Cóż za durny pomysł! Jak ci nie wstyd w ogóle o tym mówić, Miss? Nigdy nie wybrałabym się na taki spektakl i mam nadzieję, że moja matka również będzie wolała pozostać u siebie.

– Przecież to bardzo ciekawy temat? – Zabrzmiało to jak pytanie. Zawahała się z kolejną książką w dłoniach. – Smoki są fascynujące. Szczerze mówiąc, bardzo chciałabym kiedyś jakiegoś zobaczyć. – Przed oczami mimowolnie stanęły jej niezwykłe ryciny ze starej księgi opisanej ręką jej matki, lecz miała nadzieję, że w porę zdołała powstrzymać wymykający się na twarz grymas, a jej głosu nie zagłuszył ścisk w gardle.

– Smoki są przerażające! – Issie praktycznie wypluła te słowa, zaciskając dłonie w pięści i tupiąc w geście tak dziecinnym, że pewnie byłaby na siebie wściekła, gdyby widziała się właśnie z boku. – Smoki to grzech! Wiesz to równie dobrze, jak ja, Miss. Kto w ogóle pozwolił na wystawianie takich sztuk pod samym nosem twojego ojca?

– To żaden grzech! – Księżniczka westchnęła, odrzucając książkę nieco zbyt mocno, by można było gest uznać za naturalny. Gdyby tylko mogła potrząsnąć tą dziewczyną, być może udałoby się z powrotem ułożyć w jej głowie wszystko, co w niej pomieszano... – Przecież to zwierzęta. Jak niby zwierzę może być grzechem?

– To nie są zwyczajne zwierzęta. – Blondynka warknęła z pogardą i potrząsnęła niedowierzająco głową. – Jak rany, Miss, mogłabyś wreszcie przestać opowiadać takie głupoty? Nie dziwi mnie, że ojciec jest na ciebie tak wściekły, skoro głosisz wokół takie dyrdymały. Creonia jest wolna od przeklętych smoków i powinnaś się z tego cieszyć, jak my wszyscy, a nie uczestniczyć w jakichś przywołujących je przedstawieniach.

– Issie, na Boga, co cię ugryzło?! – Odwróciła się gwałtownie, porzucając kolejny tom, i stanęła na wprost nastolatki, kipiąc wściekłością. – Zachowujesz się, jakbym ci coś zrobiła!

– Ach, czyli nadal będziesz udawać, że nic się nie stało? – Dziewczyna roześmiała się gorzko, a echo nieprzyjemnie poniosło jej głos w najgłębsze zakamarki wielkiej sali.

– A co się niby...

– Wiem, że byłaś tu kilkanaście nocy temu! – Szczupły palec o wciąż dziecinnie zaokrąglonym paznokciu dźgnął powietrze w okolicy piersi księżniczki. – Wiem, że to ty zrujnowałaś regał! Wiem, że grzebałaś w księgach, choć nie było ci wolno! Wszystko bez mojej wiedzy! Masz pojęcie, jak długo musiałam to sprzątać i ile mnie kosztowało przekonanie matki, że nie warto podejrzewać akurat ciebie?!

– Co? – Zabrzmiała tak głupio, że aż zrobiło jej się szkoda samej siebie, nic jednak nie mogła poradzić na to, że nie zdołała powiedzieć nic więcej. Cała krew odpłynęła jej z twarzy.

– Z jakiegoś powodu mama od razu wiedziała, że to ty! – Issie wypluwała kolejne słowa z obrzydzeniem, aż trzęsąc się z nadmiaru szukających ujścia emocji. – Kilka godzin musiałam ją zapewniać, że to niemożliwe, przy czym sama doskonale wiedziałam, że to ty, a wiesz, jak nienawidzę kłamać! I...

– Dobrze, Issie, przestań! – Miss straciła resztki cierpliwości i złapała wreszcie przyjaciółkę za ramiona, dokładnie tak, jak tego chciała, lecz na szczęście miała jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, by powstrzymać się od potrząśnięcia nią. – Przepraszam! Nie myślałam, że...

– Właśnie w tym problem – ty nie myślisz!

Księżniczka cofnęła się na kilka kroków i zamknęła oczy, zmuszając się do zachowania spokoju. Blask magicznych lamp nieprzyjemnie wciskał się pod zaciśnięte powieki, wwiercając się do samego środka czaszki, jak natrętne palce próbujące siłą grzebać w jej wspomnieniach. W tajemnicach, których nie chciała nikomu zdradzić...

– Proszę, przestań – szepnęła, a w jej głosie było coś, co nawet rozsierdzonej do granic możliwości nastolatce kazało zamilknąć.

Chwilę trwały w natrętnie dzwoniącej w uszach ciszy.

– Co się dzieje, Miss? – To Issie przerwała milczenie jako pierwsza, lecz jej głos był tak cichy, że jedynie bliskość pozwoliła księżniczce zrozumieć poszczególne słowa. – Od jakiegoś czasu jesteś jakaś... dziwna.

– Ja sama nie wiem, co się dzieje. – Boże, ależ płaczliwie zabrzmiała! Aż musiała ukryć na chwilę twarz w dłoniach, w razie gdyby w oczach miały pojawić się nieposłuszne łzy. – Śnią mi się smoki, Issie. I dziwny głos, mówiący do mnie po ragharrańsku. Ojciec nienawidzi mnie z każdym dniem coraz mocniej, do tego jeszcze ta książka...

– Jaka książka? – Głos Issie złagodniał, nabrał konsystencji ciepłego miodu. Miss początkowo wzdrygnęła się pod wpływem dotyku, lecz szybko pozwoliła, by przyjaciółka otoczyła ją ramionami i mocno do siebie przycisnęła.

Usiadły, plecami wspierając się o regał, przytulone do siebie tak ciasno, że nie wiedziały już, gdzie kończyła się jedna, a zaczynała druga. Dokładnie tak, jak wtedy, gdy jako malutkie dzieci pobłądziły w opuszczonych korytarzach, same nie wiedząc, czy aby nie zrobiły tego celowo – czy nie uciekały po prostu przed rodzicielskim gniewem, niezrozumieniem i chłodnym brakiem miłości, absolutną, nieskończoną pustką w tym miejscu, gdzie powinno znajdować się dające siły do życia ciepło... Miss nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać, po prostu w pewnym momencie zdała sobie sprawę z tego, że jej ramiona drżą od szlochu, a mięciutka dłoń Issie bawi się jej lokami.

– Co to za sny, Miss? Opowiedz mi – szeptała kojąco. – Opowiedz... Mama zawsze mówiła, że koszmary trzeba opowiadać, wtedy przestają być takie straszne.

– Rzecz w tym, że to wcale nie są koszmary. – Żałośnie otarła nos wierzchem dłoni. – No... nie do końca. Są straszne, ale... Nie wiem, jak to powiedzieć. One same w sobie nie są przerażające. One są piękne, Issie! – Głos kolejny raz jej się załamywał. – Smoki są piękne. W tych snach widzę, jak z łatwością szybują po niebie. Ganiają się, jak radosne ptaszki... Są szczęśliwe, wielkie, potężne, trochę straszne, ale przy tym tak cudownie piękne, że... najgorsze w tych snach jest to, że ja z tego zachwytu za nimi tęsknię. Tęsknię aż do bólu.

– Prosiłam, żebyś nie czytała tych wszystkich książek – szepnęła Issie. – Prosiłam... Podtykałam ci nawet inne, ale ty...

– Przestań! – Miss przez chwilę zapragnęła ją uderzyć, przez co rozpłakała się jeszcze głośniej. – Te sny pojawiły się wcześniej! To pod ich wpływem zaczęłam czytać o smokach, nie odwrotnie! One jakby prosiły, żebym... – Ze złością potrząsnęła głową, przełykając łzy. – Nie wiem, o co tu chodzi. Czy ja tracę zdrowe zmysły, Issie? Ghax pomagał mi odszyfrować, co mówi tamten głos, bo nie ma wątpliwości, że to ragharrański, ale za słabo zna ten język i nie...

– Jak duże jest prawdopodobieństwo, że zabawił się twoim kosztem i skłamał, a w rzeczywistości to tylko jakieś pozbawione sensu zlepki liter? – Głos nastolatki zabrzmiał brutalnie i rzeczowo.

– Żadne. Sprawdziłam potem ze słownikiem. Wielu słów nie znalazłam, bo nie znam ich pisowni, ale te, które pomógł mi odszyfrować, zgadzały się.

Cisza ukąsiła nieprzyjemnie. Strach Issie zmroził nawet Misselyę, jej ciało zesztywniało.

– Jak to możliwe, że coś szepcze ci w snach w języku, którego nie słyszałaś nigdy wcześniej? – wykrztusiła.

– Nie wiem. – Z żalem spojrzała na książki za ich plecami. – I chyba za ich pomocą mam nadzieję się tego dowiedzieć... choć jak na razie zdało mi się to na nic.

– Na pewno głos i sny były pierwsze?

– Na pewno! – Zjeżyła się i zacisnęła zęby. – Zarzucasz mi kłamstwo?

– Oczywiście, że nie, po prostu... ciężko w to uwierzyć.

– Ech... wiem. – Westchnęła ciężko. Odsunęła się lekko od przyjaciółki, lecz nie podniosła się z miękkiego dywanu. Chwilę wodziła palcami po wyszytych na nim abstrakcyjnych wzorach, by nieświadomie przenieść go na grzbiety książek na najniższej półce.

– Mówiłaś też o jakiejś książce? – Issie śledziła wzrokiem jej palce, lecz myślami była daleko. Jej niebieskie oczy lśniły w blasku świetlistej energii jak w gorączce, a policzki zdawały się blade niczym woskowa śmierć.

– No właśnie... – Miss znowu wyciągnęła kilka tomów, by zająć czymś te nieprzyjemnie ruchliwe palce. – Wtedy, gdy przyszłam tutaj sama, znalazłam... książkę. Była ukryta w wydrążonej półce, tak dobrze, że gdybym nie zniszczyła tego regału, nigdy bym tej skrytki nie znalazła. Jest napisana w języku, który widzę pierwszy raz w życiu, i bardzo, bardzo stara. Na rycinach są smoki, ale zupełnie inne niż te w moich snach. Smoki z Ragharranu... Nie, te bardziej przypominają może żmije z Gholobaru? Chociaż nie... Nie umiem ci tego opisać, musiałabyś zobaczyć sama. Są niezwykłe. Ale to nic, bo jedynym, co umiem w tej książce przeczytać, są komentarze na marginesach. Napisała je moja matka.

Issie zmartwiała u jej boku i wyprężyła się jak struna, marszcząc jaśniutkie brwi na czole. Milczała, próbując ułożyć nieposłuszne myśli w głowie.

– To na pewno jest... – wykrztusiła wreszcie, lecz nie dokończyła, gdy Miss zmroziła ją wzrokiem.

– Umiem rozpoznać pismo swojej matki! – warknęła bardziej agresywnie, niż początkowo zamierzała.

– Zmarła, gdy byłaś...

– Ale zostawiła mi listy! – ucięła stanowczo. – Pismo jest identyczne, Issie! Trudno się po tym zorientować, o czym ta księga jest, ale moja matka umiała ją przeczytać, opisała ją na tyle szczegółowo, na ile pozwoliło miejsce na marginesach, i ukryła tak skrupulatnie, że jedynie cudowny przypadek pozwolił mi ją odnaleźć!

– Może to tylko jakaś baśń, która spodobała jej się na tyle, by zachęcić do sporządzenia notatek?

– Nadal byłaby to baśń o smokach, napisana w nieznanym języku, i ukryta trochę zbyt dokładnie, aby miała stanowić tylko głupią bajkę. – Musnęła opuszkami tłoczone w złocie litery na grzbiecie większego tomu i zajrzała do niego z nadzieją, lecz okazał się jedynie nudną kroniką historyczną w formie suchej wyliczanki dat i równoważników zdań opisujących poszczególne wydarzenia. Rozczarowana z powrotem wsunęła ją na swoje miejsce.

– Nie wiem, co o tym myśleć. – Blondynka wyglądała na bardziej dziecinną niż zazwyczaj, siedząc na podłodze z kolanami podciągniętymi pod brodę. Na palec nawlekała złocisty lok, wcześniej jak sprężynka wijący się wzdłuż jej policzka.

– Ja też nie wiem. Jak na razie oprócz Ghaxa wiesz tylko ty. Nie wiem, czy mogłabym powiedzieć to jeszcze komukolwiek.

– Może moja matka...

Dziewczyna urwała, gdy lodowate spojrzenie Miss osadziło ją w miejscu.

– Twoja matka przekaże wszystko mojemu ojcu w czasie krótszym niż oddech!

– Ale czy nie lepiej w takiej sytuacji, żeby twój ojciec wiedział, co się dzieje? Przecież może chodzić o twoje zdrowie. A nawet życie.

Zacisnęła zęby aż do bólu. Palce, w których trzymała kolejny tom, pobielały niebezpiecznie. Najgorsze było w tym wszystkim to, że Issie... cóż, mogła mieć rację. Z jakiegoś jednak powodu nie umiała po prostu zaakceptować, że pojawiające się co noc obrazy są wynikiem toczącej jej ciało i umysł choroby. W nich musiało być coś więcej – przecież były tak żywe, tak...

Ze złością potrząsnęła głową.

– Nie wiem, Issie. Być może. Ale proszę, jeszcze nie teraz. Ja... muszę najpierw sama sobie to wszystko ułożyć.

– Na pewno? Takie obrazy mogą być przejawem poważnej dolegliwości. Słyszałam o ludziach, którzy w głowach mieli guzy, zsyłające podobne majaki, a gdy orientowano się, w czym rzecz, były już tak ogromne, że nie dało się uleczyć ich najsilniejszą magią... – Urwała, napotkawszy żelazne spojrzenie przyjaciółki. – Oczywiście zrobisz, jak chcesz. Chyba... możesz poczekać jeszcze kilka dni, skoro widzisz to wszystko od tak długiego czasu... Tylko że twój ojciec...

– Mój ojciec ma mnie głęboko gdzieś! – Roześmiała się sucho na oburzenie nastolatki. – Co, powiesz może, że nie mam racji? Interesuje go tylko wydanie mnie za mąż za tego bubka, co to uważa, że był na Nowym Kontynencie. Osobnik tak irytujący, że nawet nie zapamiętałam jego imienia...

– Twój ojciec po prostu ma teraz wiele zmartwień na głowie. – Issie sama wyjęła jej z rąk książkę, zanim zaciskające się pięści bezpowrotnie zniszczyły obłożoną skórą okładkę. – Przecież wojna na granicy...

– Jaka znowu wojna?! – Miss przerwała jej bez cienia skruchy i aż podskoczyła na swoim miejscu, czując, jak serce utyka jej gdzieś w gardle, blokując oddech.

– No... – Blondynka stropiła się i uciekła wzrokiem gdzieś w bok. Teraz to ona bawiła się książką, byle tylko nie musieć patrzeć na księżniczkę. – Nie mów, że nie wiedziałaś...

– O czym nie wiedziałam?! – Niebezpiecznie podniosła głos, ale nie umiała teraz myśleć o śpiącej niedaleko czarownicy, mogącej się zainteresować, co to za hałasy w bibliotece, nad którą pieczę miała sprawować. – Na miłość boską!

– Nie uwierzę, że nie wiedziałaś o wojnie z Ragharranem! – parsknęła Issie i zaraz zmarkotniała, a jej twarz pokryła się królewską purpurą. – Za dużo gadam, Miss...

– Nie wiedziałam! – zapiszczała idiotycznie, zrywając się na równe nogi. – Dlaczego nie wiedziałam o czymś takim, jak pieprzona wojna?!

– Miss!

– Przestań mnie strofować!

Chwilę mierzyły się spojrzeniami – oczy Miss ciskały błyskawice gniewu, zaś źrenice Issie za wszelką cenę próbowały uwolnić się z niepokojącego chwytu i umknąć gdzieś na bok. Usta nastolatki zadrżały niebezpiecznie.

– Proszę, nie mów, że wiesz to ode mnie – szepnęła markotnie. – Widocznie ojciec miał jakiś powód, skoro ci o tym nie powiedział...

– Ojciec nie mówi mi o niczym! – Miss w bezsilnej złości grzmotnęła pięścią w regał i zaklęła paskudnie, gdy kostki dłoni zapłonęły wściekłym bólem. Znowu łzy stawały jej w oczach, oblekając świat nieprzyjemną mgiełką.

– Musi mieć jakiś powód, aby z tobą nie rozmawiać o takich sprawach. Inny niż nienawiść, którą rzekomo do ciebie żywi.

– Więc pomóż mi wymyślić, co to za powód, bo mi już brakuje... – Miss z trudem zdławiła kolejne cisnące się na usta przekleństwa. Zdecydowanie za często podsłuchiwała strażników... – Muszę z nim porozmawiać.

– Ale nie mów...

– Tak, wiem! – Stanowczym gestem ucięła żałosną prośbę blondynki. – Przepraszam, Issie. To nie twoja wina. Ja po prostu...

– Och, Miss... – Nastolatka westchnęła głęboko. – Wciąż jestem na ciebie zła, ale... rozumiem. Teraz już rozumiem. Zrobisz, co uważasz. Tylko proszę, nie przysparzaj mi więcej sprzątania.

– Nie planowałam... – Żachnęła się ze wściekłością, lecz dalsze słowa udało jej się przerobić na bezsilny warkot. – Dobrze już... Muszę o tym pomyśleć. Muszę porozmawiać z ojcem... a ty daj mi wreszcie coś do czytania. Nie ma szans, żebym dzisiaj zasnęła.

Blondynka wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, jęknęła jednak tylko i podniosła się na nogi, dla wspomożenia równowagi łapiąc się wyższej półki regału. Zrezygnowana powiodła wzrokiem po zgromadzonych na półkach tomach.

– Z tych tutaj możesz wziąć właściwie cokolwiek – rzuciła bez entuzjazmu. – Nie są skatalogowane. Przywieziono je ledwie wczoraj, nawet nie zdążyłyśmy zacząć pracy, więc... sama wiesz. Ale jeśli miałabym ci coś polecić... – Sięgnęła po niepozorną książkę w rogu, lecz zamarła, nie musząc słyszeć myśli Miss, by czuć bijącą od niej nieufność.

– Issie. Dobrze wiesz, jakich książek szukam – wycedziła księżniczka. – Na pewno nie kolejnych powieści obyczajowych o dojrzewających dziewczętach.

Nastolatka całkiem donośnie zgrzytnęła zębami, lecz zmiękła szybko. Na jej twarzy zagościła litość – Misselya chciała jednocześnie wściec się na nią kolejny raz, jak i podziękować gorąco, ściskając mocno za dłoń.

– Mam... coś takiego. – Dziewczyna westchnęła i krótkim gestem nakazała Miss ruszyć za sobą. Przeszły na drugą stronę wielkiego regału, gdzie spośród książek w zupełnie nieatrakcyjnych okładkach wygrzebała pozycję, którą zatrzymała na chwilę w dłoniach, wahając się nad wyciągnięciem jej w stronę księżniczki.

– Nie wiem, czy mam ochotę na powieści, które wybierasz – zaskomlała Miss, choć nie mogła ukryć ciekawości. Spróbowała zerknąć ponad ramieniem blondynki na okładkę, lecz ta obróciła się tak zręcznie, że jej wysiłki spełzły na niczym.

– To nie jest powieść, którą bym chciała widzieć w twoich dłoniach – prychnęła, siląc się na złość. – Wręcz wolałabym, byś trzymała się od niej z daleka. Ale... – Zamilkła na parę sekund, wpatrując się w książkę, jakby to w niej mogła odszukać odpowiedzi na swoje wątpliwości. – Właściwie to możesz ją sobie wziąć. Jak na razie to jedyny taki egzemplarz, wydała to mało znana drukarnia, która niechybnie dostanie zakaz na publikowanie czegokolwiek więcej. Moja matka jeszcze jej nie widziała, a gdy ją zobaczy, pewnie każe to wrzucić do działu ksiąg zakazanych, więc... masz. – Z niechęcią wręczyła wreszcie tom Miss. – Jest twoja. Tylko nie pokazuj jej nikomu.

Ciekawość księżniczki obudziła się na dobre. Wydrukowana na tanim papierze książka mogła mieć około czterystu stron, choć była nad wyraz lekka i nieduża, jak typowe powieści z rodzaju tych, którym nie poświęca się zbyt wiele czasu. Już miała spytać Issie, o co tutaj chodziło, gdy odwróciła ją okładką do góry...

Z bogatej ilustracji patrzył na nią smok.

Wyrwał jej się zduszony okrzyk, lecz jakimś cudem zdołała nie upuścić książki. Issie wzdrygnęła się u jej boku, być może coś nawet powiedziała – nie wiedziała, nie słuchała jej. Miała wrażenie, że grafika ją... zahipnotyzowała. Wciągnęła niczym ruchome piaski z legend, pochłonęła do reszty, oczarowała – całkowicie, nieodwracalnie... do granic bólu.

Okryty płytową zbroją łeb zwieszał się w taki sposób, by dumnie zaprezentować długie, lekko zakrzywione na końcach rogi. Czerwone ślepia świeciły krwiście w szczelinach maski, z nozdrzy buchały kłęby dymu. Na karku, w bojowym siodle, siedziała... tak, kobieta! Wojowniczka w kolczudze i stalowym hełmie. Krzyczała, w jednej dłoni trzymając wodze uprzęży, w drugiej wzniesiony w stronę burzowego nieba miecz z rękojeścią w kształcie rozkładającej skórzaste skrzydła bestii.

Wojowniczka. Smok w bojowej zbroi. Jeźdźczyni Smoka!

Miała wrażenie, że zapomniała nawet o oddychaniu – napełniła płuca powietrzem dopiero wtedy, gdy pierwsze czarne mroczki zatańczyły jej przed oczami. Nieświadomie przesunęła dłonią po rysunku, chłonąc kolory, chłonąc... w zasadzie wszystko.

Czy nie tak wyobrażała sobie siebie, gdy nie mogła zasnąć? Czy nie roiło jej się, że w dokładnie taki sposób siedzi na smoczym karku, zawsze wtedy, gdy wokół robiło się naprawę źle i potrzebowała siły? Czy...

– Miss? – Głos Issie nieprzyjemnie wgryzł się w rozkrzyczane myśli, ściągając ją na ziemię. Ale tylko do pewnego stopnia – nie mogła oderwać oczu od gorejących ślepiów smoka, od twardych węzłów mięśni kobiety-jeźdźca, widocznych w miejscu, gdzie kończył się karwasz, a nie sięgał stalowy naramiennik.

– Dziękuję – szepnęła słabo.

– Nie wiem, co to za powieść – zaczęła się usprawiedliwiać blondynka. – Nie czytałam jej, ale sama okładka... No, sama widzisz. Sądząc po karteczce z opisem wydawcy, to ragharrańska powieść o Jeźdźcach. Fabularna bajka. Wydawnictwo przekazało nam ją, żebyśmy zatwierdziły dalszy druk... ale sama chyba rozumiesz, dlaczego...

– Nieważne! – ucięła, przygarniając tom do piersi w irracjonalnym strachu, że córka czarownicy może spróbować go jej odebrać, choć dopiero co ofiarowała go jej w prezencie. – To jest... Cóż, może to i fabularna bajka, ale raczej w sam raz na bezsenną noc.

– W porządku. Tylko... – Issie skrzywiła się brzydko. – Sama wiesz. Nikomu nie mów, że to ode mnie. A najlepiej w ogóle nikomu jej nie pokazuj.

– Nie jestem głupia!

– Niektórzy mogliby z tym dyskutować.

Zjeżyła się na ten przytyk, ale dobrze wiedziała, że dziewczyna ma rację.

Jeszcze raz podziękowała przyjaciółce niecierpliwie i nawet nie próbując ukryć pośpiechu, pożegnała się i umknęła na ciemny korytarz, zanim nastolatka wygasiła magiczne światła. Przemknęła pogrążonymi w mroku tunelami do drzwi własnych komnat, gdzie pozdrowiła krótko wyczekującego jej Ghaxa, stojącego tej nocy na straży. Wślizgnęła się do środka, zbywając dziesiątki jego pytań ogólnikami, wywołującymi na jego twarzy rozkwit niepokoju i wątpliwości. Zapewniła go, że jest bardzo zmęczona, i zamknęła się w sypialni, gdzie natychmiast rozpaliła nową świecę i zasiadła do lektury.

I czytała.

Czytała.

Czytała...

***

Lhynne nie zdołałaby sobie przypomnieć snu – gdy wynurzyła się z niego niczym tonąca w lodowatym górskim jeziorze, której palce w ostatniej chwili natrafiły na skalny występ, obrazy rozwiały się zupełnie w doskonałej ciemności, zostawiając po sobie jedynie mdlący strach i ciepłe, piękne złoto łusek ogromnego smoka: w przedziwny sposób bardziej uczucie niż scena wypalona na siatkówce oka. Wyprostowała się, gwałtownie chwytając powietrze, i jęknęła, krzywiąc się boleśnie na rozpaczliwy zgrzyt sprężyn materaca, odzywający paskudnym bólem w szczękach. Zęby zaczęły jej się wyostrzać, pobudzone tym uczuciem, skórę już porastał łaskoczący czarny meszek...

Z trudem narzuciła sobie spokój, nie mogąc zmusić się do ponownego zamknięcia oczu. Na co i tak by jej to było? Nocny mrok pozostał na zewnątrz, odgrodzony od przytulnego wnętrza starego domku solidnie zbitymi i porządnie zamocowanymi burzowymi okiennicami. Porywisty wiatr kotłował się na zewnątrz, gwiżdżąc w załomach muru; coś uderzało w wiekową ścianę od tyłu, od strony podwórza należącego do niewielkiej kwiaciarni, na które Lhynne nie posiadała własnego wyjścia, co jednak nie uniemożliwiło jej świetnego poznania rozkładu znajdujących się na nim sprzętów. Wielokrotnie zapuszczała się tam, bo tylko stamtąd mogła wdrapać się na dach, by go uszczelnić. Więc cóż to było? Drewniany regał na donice, którego ktoś zapomniał wnieść do środka na noc? A może oberwana gałąź ogromnego kasztanowca, rzucającego tak drogocenny w upalne dni cień na poprzerastany trawą bruk? Bogowie, jeśli mogła ocenić to jedynie za pomocą słuchu, to tak źle nie było już dawno – stare dachówki grzechotały pod wpływem ostrych porywów jak turlana w górę i dół dachu beczka wypełniona wysuszonymi kośćmi; lodowaty wicher wciskał się do środka każdą najdrobniejszą szczeliną w ramach ogromnych okien i wył opętańczo w przewodzie komina, wydmuchując niedokładnie uprzątnięty popiół na drewnianą podłogę. Śpiewnie skrzypiały zaczepy okiennic, a gdy odpowiednio się skupiła i wyostrzyła wilcze zmysły, mogła w tej oszałamiającej kakofonii rozróżnić nawet przemożny trzask pnia rosnącego po drugiej stronie ulicy ogromnego dębu. Oczyma wyobraźni ujrzała, jak kilkusetletnie drzewo, do którego objęcia potrzeba było co najmniej czterech osób, gnie się do ziemi niczym chłostana wichurą trzcina, choć dobrze wiedziała, że nie jest to możliwe... Prędzej złamałoby się wpół, niż ustąpiło w podobny sposób.

Chwilę tkwiła odrętwiała z kolanami podciągniętymi pod brodę i objętymi ramionami, próbując w równym stopniu narzucić sobie spokój, jak i uchronić przed rozproszeniem resztki tkwiącego pod kołdrą ciepła. Cały świat zdawał się składać z krzyku, żałosnego wołania o pomoc, w którym nie dało się doszukać nadziei na jej przyjście...

Potrzebowała światła! Potrzebowała...

Jestem, szepnęła Khrimme w jej myślach, mrucząc uspokajająco. Lecz co ona mogła wiedzieć, skoro leżała w rozkosznym cieple opierającej się burzy stajni, bezpiecznie wciśnięta między dwa stare smoki?

Wiem wszystko, co i ty, żachnęła się z oburzeniem. Mogę przyjść do ciebie w każdej chwili!

Nawet nie waż się wychodzić na zewnątrz! Lhynne aż poderwała się w panice, choć nic nie wskazywało, by smoczyca poruszyła się w swoim żywym gnieździe.

Wątpisz w to, że zdołałabym stawić czoła tej pogodzie? Z pewnością musiała szczerzyć ostre kły, a jej czerwone ślepia świeciły w lepkim mroku. Warkot obudził jednego ze starych smoków, troskliwego samca o ciemnozielonych łuskach – powieki rozchyliły się na krótką chwilę, a oszałamiająco świecące pomarańczowe oko skupiło się na młodej Dzikiej z dezaprobatą.

Chodzę już parę lat po tym paskudnym świecie, a takiej Czarnej Burzy jeszcze nie spotkałam, szepnęła wilkokrwista, ostrożnie wysuwając się spod kołdry. Lodowate powietrze chciwie ucałowało bose stopy, gęsia skórka rozsypała się po całym ciele. Dreszcz graniczył z bólem i prawie uciął jej oddech.

Widziany oczami Khrimme smok uniósł lekko łeb, wzrok jego kocich źrenic zbłądził w stronę witrażowych okien stajni – zupełnie ciemnych, szczelnie osłoniętych z zewnątrz.

On powiedział właśnie coś podobnego, syknęła smoczyca z opóźnieniem. A ty znowu miałaś ten sen.

Nie odezwała się. Bo i po co, skoro obie wiedziały to równie dobrze?

Potrzebowała światła. I czegoś ciepłego.

Drzwi zadrżały w zawiasach niczym uderzone taranem. Zatrzymała się na chwilę, nim wspięła się na ledwo dostrzegalne w ciemności krzesło, aby aktywować świetlne kule w żyrandolu. Bo i na co komu zimne kule? Zaklęła pod nosem, po omacku dostała się do kuchni, wyciągnęła z szafek cały zapas świec i pudełko zapałek. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy arsenał wątłych płomieni zabłysnął na stole, komodzie i podłodze wokół, rozpraszając lodowaty mrok kłującym w nawykłe do czerni oczy blaskiem i ciepłem.

Białe świece różnej grubości wyglądały jak oczyszczone z mięsa kości... Wzdrygnęła się, składając rozedrgane dłonie nad kopułą ciepłego powietrza, na samej granicy, za którą zaczęłoby ją niechybnie nie do wytrzymania parzyć w skórę, być może znacząc ją chorobliwą czerwienią.

Nie rozumiem cię, parsknęła Khrimme gdzieś w nieskończonej głębi nocy, tak bliska i daleka jednocześnie.

To mnie uspokaja. Lhynne zaśmiała się odruchowo, choć wcale nie czuła wesołości. Coś ciężkiego odbiło się od okiennicy po lewej stronie drzwi wejściowych i sama nie wiedziała, czy jedynie uroiła sobie odgłos osypujących się na uliczny bruk ceglanych okruszyn.

Co by się stało, gdyby Czarna Burza wyrwała okiennice? Prawdopodobnie, gdyby była zwyczajną Czarną Burzą, mogłoby się to skończyć wybitym oknem i paskudnym bałaganem w mieszkaniu, lecz dzisiaj, tej nocy, której nic nie było w porządku...

No właśnie. Dlaczego właściwie ogień tak ją uspokajał? Oczywiście, zawsze lubiła się w niego wpatrywać, bo i kto nie lubił? Kto nie dałby się zahipnotyzować płomieniom żarłocznie pożerającym polana wrzucone do kominka...? Jak każdy wyposażony w choć odrobinę wyobraźni, umiała godzinami przesiadywać w fotelu i obserwować kontrolowany pożar w ceglanej klatce, rozkoszując się ciepłem rozpełzającym po całym domu. Lecz gdy przychodziło do czegokolwiek ponad ogień w kominku – do pracy, nauki, czytania, zwyczajnego życia – zawsze wybierała świetlne kule. Ich blask był stabilny, nie wprawiał cieni w taniec, poza tym były całkowicie bezpieczne, a znała siebie na tyle, by zdawać sobie sprawę, jak niewiele brakowało, by pochłonięta myślami, potrąciła nieopatrznie świecę i rozpętała pożar. W jej domu wszędzie znajdowały się książki, wiele miała kosztownych, lecz zupełnie niepotrzebnych bibelotów – ceglano-kamienna chatka w na wpół opuszczonej dzielnicy Myllhaven płonęłaby jak pochodnia, zajmując się ogniem w mgnieniu oka. Zawsze zdawała sobie z tego sprawę, zawsze więc uważała do granic przesady, aby nie prowokować podobnych sytuacji – świece były jedynie zapasem, niezbędną ostatnią deską ratunku w razie gdyby jej rozbiegane myśli kolejny raz wykopały ze swoich bezładnych szeregów wspomnienie o wyczerpanym zapasie kul. Trzymała ich wiele, bo i wiele razy zdarzało się, że zapominała o zakupach. Taka już była: wiszący na kołku przy drzwiach długi miecz, choć nie nosiła go, odkąd miała Mgielne Ostrze, nie znał ani ziarenka kurzu, a niemal wszystkie książki ze swojej kolekcji pamiętała tak dobrze, by móc cytować je w środku nocy, dokładnie trzymając się numeracji stron, lecz z jakiegoś powodu często umykały jej sprawy tak prozaiczne, jak uzupełnianie podstawowych zapasów.

Więc skąd nagle... ten głód ognia? Bo tak właśnie należało to określić: to było pragnienie równie silne i niecierpliwe, jak to, które mąciło zmysły po całym dniu bez kropli wody.

Jedna z burzowych okiennic zatrzęsła się w swoich ramach na tyle gwałtownie, że aż uderzyła w szybę okna. Lhynne zerwała się na równe nogi i dwoma susami dopadła do niskiego parapetu. Dłonią prześledziła powierzchnię ołowianej ramy, w którą wprawiono szklane gomółki w kształcie rombów, ale wcale nie uspokoiła się, gdy nie znalazła nigdzie najdrobniejszej rysy. Wiatr siekł fasadę domku bez litości, serce kołatało jej w piersi, w sercu rozgorzało coś...

Gorąco.

Nagle nie było jej już zimno. Ukrop ożywił się gdzieś w jej środku i rozpłynął się wraz z krwiobiegiem po całym ciele. Skóra nieprzyjemnie paliła, jak po zbyt długim czasie spędzonym blisko ogniska. Co to było? Gorączka?

Bogowie, kiedy ja ostatni raz miałam gorączkę?, jęknęła bezradnie, przeszukując pamięć. Odkąd zaczęła regularnie przemieniać się w wilka, praktycznie nie chorowała. Wybitną odporność zahartowała dodatkowo podczas lat spędzonych głównie pod gołym niebem, więc dlaczego teraz...

Zaraz będę, warknęła Khrimme, zrywając się z miejsca. Któryś ze starszych smoków zaprotestował i spróbował ją zatrzymać, lecz ofuknęła go ze złością i skoczyła w stronę zamkniętych wrót stajni.

Nie! Lhynne krzyknęła w myślach z siłą, jakiej się po sobie nie spodziewała. Zostań tam! Nie możesz wyjść w taką pogodę!

Więc co mam zrobić? Smoczyca ryknęła ze złości, cofając się o kilka kroków i ze wściekłości drąc pazurami przednich łap piaszczystą polepę. Przecież ty... cierpisz! Dzieje ci się krzywda! Ja nie rozumiem...!

Ja też nie rozumiem, ale nie mogę pozwolić, byś zginęła po drodze!

Wcale bym...

Wiatr rzucałby tobą jak zabawką.

Więc mogę pobiec!

Wciąż masz skrzydła, które zadziałają jak ogromny parasol. Zostań tam, nic mi nie będzie!

Gdyby smoki potrafiły płakać, Khrimme z pewnością tarłaby właśnie piąstkami kąciki oczu, szczypiące od gromadzących się w nich łez. Wilkokrwistej serce się krajało, lecz co mogła zrobić? Najchętniej sama puściłaby się w burzową noc i popędziła do smoczych stajni, zmuszając łapy do największego wysiłku...

Jutro, szepnęła wreszcie. Gdzieś z tyłu głowy szeptała myśl o Mgielnym Ostrzu, udało jej się jednak powstrzymać od Przywołania go. Zdrowy rozsądek jak zwykle rozbrzmiewał głosem Kriggsa von Eckhardta. Jutro pójdziemy na spacer, Khrimme. Pokażę ci pewne miejsce.

Miejsce... powtórzyła smoczyca burkliwie, jak śmiertelnie obrażone dziecko, nie chcące za wszelką cenę dać się przeprosić.

Tak, miejsce. Takie, w którym całkiem dobrze mi się myśli. Obejrzała się na migoczące bajecznie niezliczone świece, dopiero z tej odległości zauważając może i baśniowy, ale jednak niezaprzeczalny absurd sytuacji. Jej mieszkanie wyglądało jak burzowa kaplica, wzniesiona ku czci elfickich bóstw natury...

Nieświadomie przeobraziła dom w miejsce, w którym schronienia i bezpieczeństwa upatrywała przez długie lata, przez które błąkała się po Ragharranie bardziej jak wilk niż człowiek.

Podoba mi się to wyobrażenie, mruknęła Khrimme, choć bez przekonania. Ale wolałabym zobaczyć je dzisiaj.

Idź spać, najdroższa.

Ale...

Burza skończy się za kilka godzin. Wtedy pójdziemy na spacer. Obiecuję.

Smoczyca fuknęła jeszcze raz, głęboko zbulwersowana. Obróciła się wreszcie i posłusznie wróciła na swoje miejsce między dwoma starszymi smokami, śledzona czujnymi oczami większego z nich, nie spuszczającego z niej wzroku, dopóki nie skuliła się w ciasny kłębek, chowając łeb pod skrzydło.

Trzymam cię za słowo, zamruczała jeszcze z nutą groźby.

Nie zasnęła, Lhynne doskonale to wyczuwała – była czujna, śledziła jej myśli w tym stanie, który pomagał się odprężyć, lecz również zareagować w ułamku sekundy, gdyby zdarzyło się coś wartego uwagi. Sama odetchnęła głęboko, próbując uspokoić bijące szaleńczo serce, i ponownie usiadła na krześle przy stole, kierując dłonie nad tańczące płomienie świec. Wpatrywała się w nie, próbując nie słuchać burzy szalejącej na zewnątrz i nie wyobrażać sobie, jak może wyglądać świat, gdy wiatr i deszcz wreszcie ustaną.

O pierwszy brzasku przebudziła się z odrętwienia i pogasiła świece. Ciało słuchało jej zupełnie zwyczajnie, lecz myśli zdawały się niepokojąco milczeć. Skóra wciąż paliła lekko, lecz dlaczego? Być może faktycznie była chora? Krzątała się po mieszkaniu jak każdego poranka, wmusiła w siebie śniadanie, użyła czernidła do oczu i uczesała włosy, ubrała się w coś wygodnego i czystego. A jednak w jej głowie panowała przedziwna cisza. W uszach dzwoniło po kilku godzinach huku wiatru, przeobrażonych nagle w rozkoszne milczenie, co jakiś czas przeszywane ludzkimi głosami, lecz nie o to chodziło. Cisza była... w niej. Z jakiegoś powodu po prostu nie umiała myśleć...

Wyłączyła się. Dokładnie jak wtedy, gdy żyła jako wilk. Miała jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, by umieć się tym zaniepokoić, lecz z pewnością nie tak, jak powinna.

Z trudem zdemontowała burzowe okiennice i dopiero po tym wypuściła się w miasto. Nie przejmując się tym, co mogli pomyśleć ludzie, przemieniła się w wilka i zwinnie przemierzała zasłane wszelkim śmieciem ulice na czterech łapach. Przeskakiwała nad połamanymi konarami drzew, nad zwalonymi pniami i stertami połamanych dachówek, wymijała zamiatające bruk kobiety i mężczyzn już kłócących się nad koniecznością napraw tego, co ustąpiło pod naporem kataklizmu. Atmosfera strachu zważyła aurę Myllhaven i zagęściła powietrze, przemieniając je w gęsty kisiel, z którego ktoś odcedził cały tlen. Tuliła uszy do łba i próbowała biec najszybciej, jak było to możliwe w obecnych warunkach, aby tylko nie musieć koncentrować uwagi na tym, co mogło obudzić lęk...

I myśli. Bo nagle zalegająca w głowie watowana cisza wydała się prawdziwym błogosławieństwem. Gdyby musiała odbierać ludzkie emocje, tak jak wszyscy niepokoić się zajadłością Czarnej Burzy...

Nie, nawet nie umiała o tym myśleć. To pewne, że szybko wdałaby się w dialog z kimś, kogo strachu nie umiałaby zignorować, podsycając tym swój własny. Zaangażowałaby się w pomoc komuś, kogo domostwo obróciło się w ruinę, drżąc na myśl, że równie dobrze mogła przecież znajdować się teraz na jego miejscu. A ogień w jej żyłach szalałby dalej...

Otaczające miasto wzgórza skrzyły się soczystą zielenią w krystalicznym powietrzu, wciąż przesyconym odświeżającym zapachem ozonu po przejściu Czarnej Burzy. Poza Myllhaven wszelkie wspomnienie o całonocnej nawałnicy zdawało się nie istnieć – nie dało się dostrzec jej duszy w zupełnie czystym, błękitnym niebie, w falujących trawach i gałęziach dumnych drzew, jak szeroko rozcapierzone palce wyciągających się na boki w próbie zagarnięcia całego świata i jego nieskończonego piękna dla siebie. Nawet biały, drobny piasek w dwóch bliźniaczych wstęgach rzadko uczęszczanego gościńca, tam, gdzie przetarły go koła wozów, zdawał się pozornie suchy, przyjemnie łaskocząc między poduszkami łap, rozkosznie nagrzany od przygrzewającego słońca. Lhynne nie umiała zmusić się do ponownego biegu, gdy już zwolniła; za nic miała to, że widać ją było jak na dłoni – szła powoli, krok za krokiem, mrużąc ślepia i unosząc łeb do pieszczącego czarne futro gorąca, sięgającego przed grubą warstwę podszerstka aż do spragnionej ciepła skóry.

Myślałam, że nie jesteś religijna. Khrimme unosiła się wysoko ponad nią – czarny kształt na tle szklistego nieba, jak dziura w rzeczywistości w kształcie smoka, tak maleńka, że ciężko było odróżnić ją od kruka, korzystającego z delikatnego wiatru, aby relaksować się z szeroko rozpostartymi skrzydłami w nieskończonym ślizgu z daleka od ziemskich problemów.

Co miała na to odpowiedzieć? Zmarszczyła lekko nos, szukając właściwych słów, lecz z jakiegoś powodu żadne nie wydawało się tutaj pasować.

Lhynne nie była religijna, a jednak dostrzegała boskość wszędzie. A może inaczej: Lhynne nie była religijna, bo dostrzegała boskość wszędzie? Nie umiała pojąć prawdziwości personifikowanych sił, w które wierzyli ludzie. Nie czuła uniesienia w pobliżu monumentalnych świątyń, chyba że mówić o uniesieniu, jakie opanowywać musiało każde serce niemal do przesady wrażliwe na piękno. Nie umiała się modlić, czuła niepokój, uczestnicząc w formalnych obrządkach...

Może problemem była właśnie formalność?

Nie wątpiła w istnienie wyższych sił, pociągających za sznurki sterujące światem, tkających osnowę rzeczywistości tak, aby powstało z niej to, co mogła zobaczyć, poczuć, doświadczyć. Dla niej boskość kryła się w przydrożnych ostańcach, jak milczący strażnicy celujących ostrymi szpicami w niebo. Boskość płynęła wraz z pozłoconymi słońcem wodami wartkiego strumienia, prześlizgujących się po wygładzonych różnobarwnych kamieniach. Rosła w świeżych liściach, wnikała z ożywczymi sokami w głąb pni drzew, przesycała każdą cząsteczkę powietrza. Na cóż obdarzać ją ludzkimi twarzami i imionami, opakowywać w pozłotko mitów – fascynujących, owszem, lecz tak butnie zakładających, iż bogowie mogliby mieć problemy tożsame z ludzkimi! Nie, boskość była wszędzie, a więc czcić należało ją wszystkim. Zamykanie jej w choćby najpiękniejszej w świecie świątyni było tożsame z budowaniem jej więzienia, a cóż z tego, że jego kraty wzniesiono ze szczerego złota? Kraty pozostają kratami. A miejsce boskości jest wszędzie, nie tylko tam, gdzie ludzie pragnęli ją widzieć i czcić.

Dlatego właśnie tak pokochała Świetliki. Nie tylko dlatego, że niegdyś stanowiły najlepsze schronienie, na jakie mogła liczyć przegnana z rodzinnej wioski trzynastolatka... choć i to zrobiło z pewnością swoje, bo tylko przy Świetlikach mogła być bezpieczna. Tylko w kręgu niezrozumiałej magii elfów mogła schronić się przed Wiecznymi Kataklizmami, nim nauczyła się wyszukiwać zwierzęce kryjówki i odpowiednio solidne opuszczone domostwa.

To jest zupełnie inna religia, powiedziała wreszcie, mrużąc ślepia. Skręciła z wąskiej, niemal ginącej w trawach dróżki i kilkoma susami przedostała się w górę zbocza. Mniej więcej w jego połowie stał stary głóg. Nie wiedziała, ile drzewo mogło mieć lat – niemal czarny pień nachylał się nisko nad ziemią, wykręcony reumatycznie, a długie gałęzie o nielicznych liściach, co wiosnę tonące w różowym kwieciu, rozciągały się wokół daleko, niegdyś z pewnością tworząc ochronny parasol, obecnie przypominając jedynie sękate palce, grożące wszystkim, którym przyszłoby na myśl zbliżyć się z niecnymi zamiarami. Zwolniła tuż obok, jak zawsze ostrożnie wchodząc w krąg nieco cieplejszego powietrza. Uczucie było takie, jakby wkraczała do wnętrza niewidzialnej bańki mydlanej – lekki opór, wreszcie pęknięcie cieniutkiej błonki, zamykającej się bez śladu tuż za nią... i to cudowne perłowe opalizowanie, wyczuwalne bardziej jakimś dodatkowym, nienazwanym zmysłem, niż widzialne gołym okiem. Nigdy nie udało jej się zrozumieć, jak działała magia elfów, nigdy też nie dowiedziała się, na jakiej zasadzie pozwolono jej używać tym nielicznym imigrantom w Ragharranie – podobnie jak nie pojmowała, skąd imigranci ci się brali, skoro wedle opowieści ich rodzima kraina opływała we wszystko, co najpiękniejsze, tak bogata i bajkowa, że z trudem mogła ją sobie choćby wyobrazić. Domyślała się, że wielu elfów mogło wyruszyć do niegościnnego królestwa w sercu Starego Kontynentu jedynie przez kuszący zew legend z królową Elveere w roli głównej, w końcu każda romantyczna historia miała w sobie niebywałą siłę przyciągania, lecz... dlaczego nie wrócili do siebie, przekonawszy się już, że ziemia, na której się znaleźli, nie jest tak gościnna i żyzna, jak ta, którą lekkomyślnie porzucili?

Cokolwiek nie trzymałoby tutaj elfów, pozostawało tematem tabu – najlepsze księgi, jakie Lhynne kiedykolwiek miała w rękach, opierały się jedynie na przypuszczeniach, nawet dla kogoś nieobeznanego zupełnie z tematem nieraz brzmiących jak stek kompletnych bzdur.

Faktem pozostawało to, że elfom pozwalano na znacznie więcej niż rodowitym Ragharrańczykom: liczono się z ich magią i do pewnego stopnia pozwolono im z niej korzystać, choć w oczach religijnych wydawała się bluźnierstwem. W oczach religijnych bluźnierstwem była każda magia wykraczająca poza przewidywalne i nieskończenie nudne Aspekty... dlatego prawdopodobnie tak rzadko zdarzało się, by Lhynne musiała dzielić okoliczne Świetliki z kimś jeszcze. Znajdowała w ich pobliżu ślady bytności dbających o nie elfów, lecz nigdy żadnego ludzkiego tropu. A elfów można było jeszcze tolerować...

Elfowie to nie ludzie. Prawda?

Poniekąd.

Świetliki były niczym innym jak elfickimi świątyniami, bo elfowie nie czcili bogów na ludzki sposób. Ich wiara była znacznie bliższa do tego, ku czemu skłaniało się serce Lhynne: do kłaniania się duchom dzikiej natury... lecz nawet gdyby nie odpowiadała jej swoim dogmatem, ściągnęłaby wilkokrwistą czymś zupełnie innym.

Tak, Świetliki były świątyniami... ale jakimi! Wokół starego głogu, którego ciężar lat przygiął już tak blisko ziemi, że bez trudu dałoby się wejść na pień, rozkładając jedynie ręce na boki dla zachowania równowagi, tkwiły dziesiątki świec. Stożki białego wosku różnej grubości i wysokości grodziły ledwo widoczną drogę do ułożonego z polnych kamieni ołtarza – kilku szarych otoczaków ułożonych jeden na drugim, wyrastających chybotliwą wieżą z wysokich traw. Elficka magia sprowadzała się właściwie do czegoś dziecinnie prostego: chroniła hipnotyzujące płomienie świec przed zgaśnięciem, dopóki knot nie wypalił się do końca, a okolicę od pożaru, jaki rozpętać mogła tryskająca nagle iskra. Przy okazji zamykała niewielki obszar w niewidocznej bańce, doskonale chroniącej również przed niszczycielskim żywiołem Czarnych Burz i podstępnymi urokami Szarych Mgieł. Wystarczyło wejść w krąg, wystarczyło usiąść pośród rozkosznego ciepła i blasku... a przetrwać można było najzajadlejszy Kataklizm o zupełnie suchej skórze.

Do tego wyglądało to tak nieskończenie pięknie, jak żywcem wykrojone z ilustrowanej książki z baśniami... Lhynne dała się zwabić Świetlikom jeszcze jako dziecko, w ich obcej magii odnalazła schronienie po wygnaniu, a obecnie, jako dorosła, wciąż stawiała na blask magicznych świec, gdy potrzebowała bezpiecznej przestrzeni do myślenia, z dala od doskonale znanych ścian własnego domu.

Czyli przyszłaś tutaj jedynie... pomyśleć? Khrimme wylądowała ostrożnie i otrząsnęła skrzydła, nim złożyła je z wdziękiem na kolczastym grzbiecie. W jej głosie zabrzmiało swego rodzaju rozczarowanie.

Dokładnie. Lhynne uśmiechnęła się do niej po wilczemu. Z tej perspektywy – z perspektywy wilka mającego w kłębie tyle, ile jako człowiek osiągnęła wzrostu – smoczyca wydała jej się zabawnie nieduża.

Myślałam... Dzika cofnęła łeb na długiej szyi i zawahała się, nim wypowiedziała dalszą myśl.

Myślałaś co?, pogoniła ją niecierpliwie, lecz futro jej się zjeżyło, gdy zorientowała się, że wzrok czerwonych ślepiów, utkwiony w horyzoncie, wcale nie jest zamyślony, lecz wpatrzony w coś zupełnie konkretnego. Co się dzieje?

Ktoś za nami idzie.

Jednym susem znalazła się obok smoczycy i korzystając z niej jak z podpory, wspięła się na tylne łapy, szukając punktu, który tak ją zainteresował. I faktycznie – obojętnie, jaką złością ją to napełniło, nie mogła nie zauważyć sporej procesji, wyłaniającej się z zagajnika. Perspektywa pofalowanych wzgórz łudziła, iż ludzie na koniach znajdowali się tuż obok, w rzeczywistości byli jeszcze daleko stąd, na tyle, że nie była w stanie ich dosłyszeć ani poczuć ich zapachu.

Mówiłaś, że to twoja samotnia. W głosie Khrimme zadźwięczał wyrzut.

Nie powiedziałam nic takiego. Elfowie czasem tu przychodzą.

To nie są elfowie. To ludzie. I... Urwała gwałtownie, a pionowe źrenice gwałtownie zalały czernią całe tęczówki. Nozdrza rozszerzyły się, uleciało z nich kilka pierwszych iskier.

Lhynne zawarczała z głębi gardła, lecz teraz również go widziała – wyłaniający się spomiędzy ostatnich drzew olbrzymi kształt, z ulgą prostujący grzbiet i długą szyję po trzymaniu ich w nieprzyjemnie ugiętej pozycji. Rozłożyły się ogromne skrzydła – jedno na całą swoją długość, zdolne nakryć kolumnę konnych, drugie jedynie do połowy; otrząsnął się łeb, zalśniły czerwone łuski, lśniące w słonecznym blasku niczym szlachetne kamienie...

Khorr, kaleki smok królowej Elveere. A skoro był tutaj... to znaczy, że sama Jej Wysokość musiała kryć się gdzieś pomiędzy jeźdźcami. Dlaczego nie umościła sobie siodła na smoczym karku, tego Lhynne nie wiedziała, faktem pozostawało jednak to, że wybrała właśnie dzisiaj – południe w dniu po najostrzejszej Czarnej Burzy od wieków – aby zanieść swe modły duchom natury...

Co wcale nie było tak dziwne, jeśli się zastanowić, skutecznie jednak krzyżowało plany wilkokrwistej.

Miałyśmy jakieś plany?, parsknęła sarkastycznie Khrimme, obdarzając ją pogardliwym spojrzeniem.

Chciałam pomyśleć, ty burzowa jaszczurko, wycedziła Lhynne, szczerząc ostre zębiska. Warknęła z głębi potężnej wilczej piersi, kładąc uszy płasko na łbie, i wycofała się ostrożnie na nisko ugiętych łapach, brzuchem szorując wśród gęstych traw. Ta noc nie była normalna, a mi naprawdę potrzeba przestrzeni do zastanowienia się nad... tym wszystkim. Zaburczała niecierpliwie, wściekła, że nie zdołała wymyślić odpowiednich słów.

Smoczyca na całe szczęście szybko odgadła jej zamiary: również pochyliła się nisko i zwinnie przepełzła w stronę porastającego szczyt wzgórza lasu. Zanim Lhynne zdołała się tam doczołgać, ona już leżała w bezpiecznym cieniu drzew, jak kot podkulając łapy pod pierś i poruszając końcówką ogona. Przechyliła pytająco łeb, śledząc wzrokiem wielką wilczycę moszczącą się na mchu u jej boku, i spytała ostrożnie:

Dlaczego się chowamy?

Nie mam burzowego pojęcia. Lhynne z ulgą złożyła łeb na łapach, dopiero w chwili zakosztowania słodkiego cienia zdawszy sobie sprawę, jak mocno doskwierał jej upał – już nie cudowne ciepło, a morderczy skwar lejący się z nieba, z każdą sekundą coraz dotkliwszy.

Więc dlaczego...

A czy ty masz ochotę rozmawiać z królową?

Czerwone ślepia zmrużyły się lekko. Wahała się.

Nie wydała mi się sympatyczna. I taka... żylasta. Pewnie nie byłaby smaczna. Lecz ten smok... Tęskne spojrzenie utkwiło w ogromnym samcu, niespiesznie wspinającym się na wzniesienie w ślad za konnymi. Ruchliwe czułki, wyrastające ze łba w miejscu, w którym zwyczajne smoki miały rogi i z daleka zdradzające mieszaną krew, tkwiły sztywno skierowane w tył, lekko tylko zakręcone na końcach. Pamiętasz? On nas uratował przed tamtą niebieską.

Wilkokrwista nie zdołała opanować dreszczu, stawiającego jej sierść dęba wzdłuż całego kręgosłupa. Jak mogłaby zapomnieć chwilę, w której Scheira, smoczyca króla Erghona, zapragnęła je połknąć...? Wątpiła, by fakt, iż uszły z życiem, miał wiele wspólnego z interwencją Khorra, lecz faktycznie można było to tak odczytać, jeśli nie znało się zbyt dobrze smoczych zwyczajów...

Konni zatrzymali się na drodze, na wysokości Świetlika. Lhynne rozpoznała królową jedynie dzięki temu, że jako jedyna zeskoczyła z rumaka i na własnych nogach ruszyła w górę zbocza, do świecących dzień i noc magicznych świec – była równie wysoka jak eskortujący ją wojownicy i, tak jak oni, odziana w czarny strój do jazdy. Khorr, nie zważając na konie, drobiące i parskające ze strachu, gdy padł na nie jego cień, podążył za swoją Jeźdźczynią, miękko stawiając łapy na trawie. Był tak wielki, że wystarczyło mu postąpić ledwie dwa kroki, by czubkiem nosa mógł sięgnąć sękatego głogu, w którego cieniu przyklękła elficka piękność. Kobieta niemal zginęła pośród wysokiego listowia, a lekki wiatr połknął jej słowa, o ile jakiekolwiek wygłosiła. Pogrążona w modlitwie, trwała tak jakiś czas.

Khrimme kichnęła. Khorr uniósł gwałtownie łeb, czułki zadrgały, wysunął się koniec rozwidlonego języka, smakując powietrze – złote ślepia błyskawicznie, bezbłędnie skierowały się w ich stronę. Lhynne zamarła, wstrzymując oddech, gdy jej oczy spotkały się ze źrenicami starego smoka. Wytrzymała jego spojrzenie, spięta od czubka nosa po końcówkę ogona... lecz nic się nie stało. Khorr wpatrywał się w nie chwilę, unosząc wargi na tyle, że ukazały się same koniuszki okazałych górnych kłów, lecz z jakiegoś powodu nie zaalarmował swej pani, że jest obserwowana. Królowa nawet nie drgnęła, co kazało sądzić, że nie zauważyła czujności smoka...

Dlaczego? Przecież powinna widzieć wszystko to, co on...

Chyba że Khorr z jakiegoś powodu skrywał przed nią myśli. Choć nie miała na poparcie tej tezy nic prócz tego krótkiego wspomnienia, Lhynne poczuła, że przeszedł ją dreszcz. Niepokój zagnieździł się tuż obok wilczego serca i nie zamierzał odpuścić.

Gdy elfa podniosła się i z wdziękiem zawróciła w stronę koni, czerwony smok pozostał jeszcze chwilę obok Świetlika. Jego spojrzenie kolejny raz zbłądziło w stronę dwóch czarnych kształtów na skraju lasu, dla człowieka z pewnością niedostrzegalnych. Poruszył skrzydłami, mocniej podkulił pod siebie to kalekie... mrugnął długo, niespiesznie, parsknął dwoma bliźniaczymi kłębami dymu. Lhynne odniosła wrażenie, że pragnie jej coś powiedzieć, lecz zanim zdążyła się unieść, czujnie stawiając uszy, wielki łeb odwrócił się w stronę ruszającej w drogę powrotną kolumny. Smok podążył za swoją panią, kalecząc szponami jaśniutki piasek ledwo widocznej drogi, nie oglądając się na nie więcej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top