Rozdział 26
Był tak potwornie zmęczony, że miał wrażenie, jakby jakiś podstępny duch posmarował mu krawędzie powiek klejem. Gdzieś za oczami uciążliwym gwoździem odzywał się kłujący ból, uniemożliwiający skupienie wzroku, a ubranie wciąż cuchnęło dymem i krwią – starczyło mu sił, aby wziąć prysznic i zmyć największe plamy szkarłatu z czarnego materiału, ale udanie się do wysokiej kamienicy, w której urządzono mu nocleg, okazało się ponad jego siły, a jak na złość, żaden z mieszkańców koszar nie sięgał mu głową wyżej niż do ramienia, o pożyczeniu więc czegoś czystego nie mogło być mowy. Trzeba było zacisnąć zęby, przegnać precz dyskomfort i natrętne myśli... i nie zsunąć się z krzesła na podłogę z surowych desek, co kusiło coraz mocniej. Bogowie, deski mogły być tak cudownie wygodne, jeśli tylko podejść do nich z odpowiednim nastawieniem...
Podparta na łokciu głowa znowu poleciała mu wprzód. Zarroth warknął ostrzegawczo i tupnął gdzieś na zewnątrz, wprawiając ziemię w spazmatyczne drżenie, od którego mało nie zawaliła się góra papierów na krawędzi biurka.
– Do kurwy nędzy! – wyrwało się generałowi, gdy w chęci uratowania raportów przed upadkiem potrącił łokciem tandetną szklankę z resztką kawy, a czarne fusy rozkwitły szeroką plamą na deskach, pośród kryształowych odłamków skrzących się pięknie w blasku wyczerpujących się świetlnych kul.
Smok zarechotał w jego głowie, a pułkownik Morth, do tej pory z powodu braku krzesła zwieszający się nad Kriggsem jak burzowa klątwa o poczerwieniałych od gorąca policzkach i przetłuszczonych włosach, kaszlnięciem spróbował zamaskować to, że o mało nie wyszedł z siebie przez całe zamieszanie. Jego oczy, wcześniej roziskrzone emocjami, teraz również były podkrążone znamionującą piekielne zmęczenie czerwienią, a zaciśnięte na pliku nowych dokumentów palce drżały tak mocno, że nie wiadomo, czy zdołałby utrzymać w nich pióro.
– Co się stało, generale? – spytał głosem tak słabym, że jasnym było, iż raczej nie pragnie poznać odpowiedzi.
– Mój dowcipny smok próbuje mnie rozbudzić – wycedził Kriggs przez zaciśnięte zęby i na krótką chwilę zamarł z ręką wyciągniętą nad dzwonkiem... Mógłby zawołać służkę, by sprzątnęła i przy okazji przyniosła mu więcej kawy (czy też czegoś nieco mocniejszego), ale na burze, dziewczyna wyglądała na równie wykończoną, jak oni wszyscy, a jemu z pewnością od sprzątania własnego bałaganu korona nie spadnie.
Jeśli dobrze się zastanowić, to spadła mu już dawno temu... Zaśmiał się mimowolnie, choć gra słów była bardziej żałosna niż zabawna.
Czegokolwiek by o nim nie mówić, do kobiet miał zawsze dziwną słabość – objawiającą się nie w braku odporności na ich wdzięki, jak u w zasadzie każdego z mężczyzn, których znał, lecz w chęci ochronienia ich przed wszystkim, co było ich niegodne. No bo czy godne było, aby młoda dziewczyna o sylwetce tak wątłej, że bez trudu objąłby ją dłońmi w pasie, obsługiwała dwóch starych dziadów, którzy równie dobrze obsłużyć mogli się sami? Podejrzewał, że Morth równie świetnie, jak on sam, potrafi posługiwać się czajnikiem, ścierką i miotłą.
A zresztą... nieważne. Z trudem ściągnął z powrotem we właściwe miejsce myśli rozbiegające się we wszystkie strony jak stadko rozgorączkowanych mrówek, którym ktoś właśnie rozdeptał domek. Biedne mrówki, przecież takie rozdeptanie domku...
Szlag!
– Co mówiliście, pułkowniku? – spytał bezradnie, zamarłszy z piórem o dawno wyschniętej stalówce nad czystą kartką.
Morth westchnął ciężko i skrzywił się z pobłażaniem, choć jakimś niewyjaśnionym wysiłkiem woli powstrzymał się od cierpkiego komentarza.
– Nie wiem, w którym momencie się wyłączyliście, generale – zauważył ostrożnie, choć już z coraz gorzej skrywanym zniecierpliwieniem. On również nie marzył o niczym innym prócz położenia się w łóżku.
Ile on był na nogach? Od dwudziestu godzin? To wcale nie tak dużo, zauważył cierpko Kriggs, ze zmęczenia niemal gotów już się z mężczyzną licytować. Ciekawe, czy straciłby ostatki cierpliwości, gdyby przełożony zaczął mu nagle wyrzucać, że jest o wiele bardziej zmęczony niż on...?
– Może po prostu odłóżmy tę rozmowę na jutro – uznał wreszcie, ukrywając twarz w dłoniach. O ile to możliwe, miał wrażenie, że zmarszczki od wczoraj zamieniły mu się w głębokie rowy.
Twa wyobraźnia nie zna granic, człowieku, parsknął Zarroth. W tym stanie jest znacznie bardziej plastyczna, niż gdy zakropisz ją alkoholem.
Gdyby smok znajdował się tuż obok, a nie za grubą ścianą z drewna i kamienia, najprawdopodobniej zapłaciłby za ten sarkazm przyjęciem solidnego kopniaka.
A następnie zadusiłby swojego Jeźdźca śmiechem, bo cóż mu mogło uczynić ludzkie kopnięcie...
To burzowe miasto tak na mnie działa, wycedził w myślach jadowicie, nim skoncentrował się z powrotem na Mortcie.
– Generale, obawiam się, że w tej sytuacji byłoby to niewskazane. – Mężczyzna najprawdopodobniej wreszcie zorientował się, iż Kriggs nie zamierza odbierać od niego papierów, i wziął je z powrotem pod ramię, zaś w jego oczach widać było jasno, że obrał sobie za cel streszczenie ich zawartości w kilku słowach. W końcu po słowa nie trzeba było sięgać... poniekąd.
– A jaka jest obecna sytuacja? – Kriggs chwilę szukał po kieszeniach srebrnej papierośnicy, a odrętwiałe palce męczyły się dłuższy czas z wyłuskaniem jednego skręta z żałośnie mikroskopijnego zapasu. Mało się nie rozpłakał, gdy po kilkukrotnym kliknięciu zapalniczka pozostała zupełnie martwa, a parzący tuż pod skórą ogień szeptał, aby zignorował widownię i pozwolił mu zatańczyć na palcach...
Morth podsunął mu własną zapalniczkę. W porządku, gdy zaciągnął się gryzącym dymem, był tak człowiekowi wdzięczny, że nawet i te burzowe papiery by przeczytał.
– Narosło parę wątpliwości. – Pułkownik był jakiś... inny. Dopiero teraz zorientował się, w czym rzecz: człowiek, który wcześniej korzył się przed nim i całkowicie zdawał się zapominać o piastowanej pozycji, od jakiegoś czasu ani myślał opuszczać wzroku. To Kriggs nieustannie uciekał spojrzeniem, wiedząc doskonale, że ze zmęczenia nie byłby w stanie go skupić. I być może odrobinę bojąc się, co takiego wojskowy bez smoka mógłby w nim wyczytać... – Nie musicie czytać wszystkich raportów, jeśli nie macie ochoty, nie wymagają one waszego podpisu. To, co najważniejsze, mogę szybko streścić. Należy się panu odpoczynek.
– Ta – burknął mało sympatycznie. Kolejny raz zaciągnął się papierosem, ze smutkiem obserwując błyskawicznie kurczący się ogonek żaru.
– W tym jednak jest parę spraw nie cierpiących zwłoki. – Morth przestąpił z nogi na nogę, ale bynajmniej nie ze zmieszania. – I obawiam się, że wiele z nich dotyczy morale naszych żołnierzy.
Z czystej złośliwości już chciał wytknąć mu beztroskie nadużycie „naszych" żołnierzy... lecz szczęśliwie w porę ugryzł się w język, częściowo przywołany do porządku warkotem Zarrotha, tak niskim, że bardziej odczuwalnym w zakończeniach nerwowych niż słyszalnym ludzkim uchem.
– Morale – powtórzył, ostrożnie obracając to słowo na języku. – Jakie znowu morale? Pozbyliśmy się uzbrojonej bandy Creończyków, straciwszy tylko jednego człowieka.
– To nie ulega wątpliwościom, doszły mnie jednak pewne słuchy... – Pułkownik wreszcie się zawahał, choć stal w jego oczach ani myślała stygnąć. – Przybycie Dzikich zdezorientowało wszystkich, podobnie jak pańskie nieoczekiwane zniknięcie. Mówi się, że...
Wystarczyło jedno spojrzenie spod gęstych brwi, by głos uwiązł mężczyźnie w krtani.
– Co się mówi, pułkowniku? Kontynuujcie – wycedził Kriggs złowieszczo uprzejmym tonem.
– Mówi się, że uległ pan własnemu smokowi, generale – wykrztusił wreszcie Morth, bawiąc się papierami, aby ukryć coraz silniejsze drżenie. Jego palce zostawiały na kiepskiej jakości, cienkim jak pergamin papierze okrągłe ślady potu. – Że smok narzucił panu swą wolę i porwał do siedziby Dzikich, aby... Cóż, to akurat nieistotne, w jakim celu, bo tego możemy się jedynie domyślać, grunt, że bajki powstają z tego dość... hm, wyjątkowe.
– A widzieliście kiedyś Jeźdźca, który uległ własnemu smokowi, pułkowniku? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Bogowie, ależ pragnął złapać tego durnego człowieka za fraki i po prostu wyrzucić go za drzwi... Może wtedy mógłby położyć się wreszcie spać, choćby i na tej upieprzonej kawą podłodze.
– Właściwie to...
– Nie widzieliście – przerwał mu bez żadnych skrupułów. – Nie widzieliście, pułkowniku, bo to w zasadzie nie jest możliwe. To jest przedszkolna wiedza: smok i jego Jeździec są jednym. Nie narzucamy sobie własnej woli. Działamy zawsze wspólnie. Jak jeden umysł, rozdzielony na dwa ciała.
Zarroth prychnął pogardliwie. Zamknij się, warknął na niego krótko. Myśli nie chciały trzymać się karnego porządku nawet wtedy, gdy smok nie rozpraszał ich swoimi fochami, odgrzebując sytuacje, których wstydził się najbardziej w całym burzowym świecie.
Czy zdołałby narzucić swoją wolę Jarrhönn? Czy w ogóle przemknęłoby mu to przez myśl? Wątpił. Ziarno prawdy tkwiło w wynikającym z lat obserwacji stwierdzeniu, iż więź, jaką nawiązał z Zarrothem, różniła się od tej, jaka łączyła Vrarghra Lemarra z albinotyczną smoczycą.
– Cóż, ja tylko przekazuję, co mówią o tym ludzie. – Morth pozornie beztrosko wzruszył ramionami. – Nie wiemy przecież, co pan tam robił.
Zgrzytnął zębami na tak jawną próbę wyduszenia z niego prawdy. Sam nie wiedział, dlaczego nie powiedział nikomu, co takiego się wydarzyło, gdy podążyli za smoczym konduktem pogrzebowym – choć niewiele w tym było tajemnicy, a zwłaszcza takiej, której poznanie mogło zwiastować niebezpieczeństwo, z jakiegoś powodu czuł, że powinien zachować to dla siebie. To było zbyt... intymne? To słowo pasowało najlepiej.
Zresztą jak miałby to opisać? Jak mógł wytłumaczyć w zwięzłym raporcie, co widział w jaskini? Jak miał ubrać w ludzkie słowa miliony uczuć, jakie wzbudziło w nim przyglądanie się wodospadowi wydzieliny ze smoczego serca i świadomość, czym ona jest? Jak miał opowiedzieć kompletną historię bez rozrywających mu duszę demonów, stanowiących jej integralną część?
Jak miał wyciągnąć na światło dzienne wycieczkę lepkimi od ciemności skalnymi korytarzami, zakończoną w wielkiej jak katedra naturalnej grocie, gdzie wśród skalnych formacji, rodem ze snu karmionego bajkami dziecka, tkwiły opalone z resztek ciała smocze kości, fosforyzujące w mroku fantastycznym blaskiem? Jak miał wytłumaczyć znaczenie obrazów, które przekazała mu w akcie niezwykłego zaufania zielonooka smoczyca, skoro sam ich nie pojmował? Ludzki umysł nie jest przystosowany do myślenia w podobny sposób...
Tam byli ludzie. Widział jej oczami pochód postaci w przedziwnych, sięgających samej ziemi szatach, w groteskowo spiczastych kapeluszach, zasłaniających twarze. Widział, jak wspinali się wąskimi ścieżkami i błądzili wśród kamiennych labiryntów. Widział, jak rozrzucali wokół opalizujący kolorowy proszek, nie kojarzący się z niczym, co przyszło mu oglądać w całym zbyt długim już życiu, a także widział, jak przedzierali się przez las ostrych jak brzytwy skalnych ostańców, wyrzeźbionych w kształt do złudzenia kojarzący się z ostrzami ogromnych noży przez lata porywistych wiatrów niosących ze sobą ziarenka piasku...
Z czymś mu się ci ludzie kojarzyli, podobnie jak wykresy na papierach, które ze sobą mieli, lecz smoczy umysł zielonookiej zbyt mało uwagi im poświęcił, aby możliwym było wywnioskowanie czegoś konkretnego. A więc jak miałby to opowiedzieć ludziom, którzy wciąż czekali na niego w skalnej niecce, obawiając się podjąć decyzję o powrocie do Havre bez wiedzy, co stało się z dowódcą? Jak mógł...
Bogowie, sam ledwo był w stanie o tym myśleć, co dopiero przyodziać to w zrozumiałe zdania i podarować innym jak muzealny obiekt, który mogliby wziąć w dłonie, przeanalizować i opisać. Prawdopodobnie uznaliby to i tak jedynie za majaczenia, czym w pięknym stylu potwierdziłby znajomą wszystkim wątpliwość, jakoby naprawdę był szalony.
Pewnie, był szalony, i to bardziej, niż się im śniło, lecz...
– Generale? – Morth pogonił go niecierpliwie. Już cisnęło mu się na usta kolejne przekleństwo, gdy...
Zarroth poderwał nagle łeb i zawarczał głęboko. Jakaś burza zakotłowała się w jego myślach, coś tam rozbłysło i zgasło tak szybko, że nie zdołał tego pochwycić w telepatyczne palce. Dreszcz liznął go chciwie od środka, dłoń sama układała się w pozycji Przywołania...
Teoria wielkiego nieba, syknął smok, wypuszczając spomiędzy kłów kilka łakomych płomieni i obłok gryzącego dymu.
Jaka znowu...
Cichaj, człowieku! Warkot kolejny raz wprawił cały budynek w spazmatyczne drżenie, myśli Kriggsa zdawała się zalewać gotująca się lawa. Wspomnienia zielonookiej może i dla ciebie są niejasne, lecz ja umiem je czytać znacznie lepiej niż twoje.
Zgrzytnął zębami, nie zdoławszy się powstrzymać, i zgasił niedopałek w zapełnionej po brzegi popielniczce, po dłuższym czasie zorientowawszy się, że normalnego człowieka powinien już dawno zacząć parzyć w palce.
Wściekaj się, ile chcesz, zaszydził smok, szczerząc kły gdzieś ponad dachem krytym lichym drewnianym gontem. To ty nauczyłeś mnie myśleć słowami. Mój umysł w rzeczywistości nie różni się niczym od umysłu zielonookiej. A to, co wyłuskała z informacji zgromadzonych o tych tajemniczych ludziach, można ubrać w ludzkie słowa, jeśli odpowiednio się postara: teoria wielkiego nieba, człowieku.
Brzmi jak tytuł książki.
– Generale... – spróbował jeszcze raz Morth, lecz umilkł, gdy Kriggs nakazał mu ciszę niecierpliwym gestem.
Być może jest to tytuł książki. Dzikie, które nie znają ludzkich słów, nie potrafią zapamiętać waszej mowy w sposób dla ciebie czytelny. Wierz mi lub nie, lecz właśnie te słowa ludzie w płaszczach powtarzali najczęściej. Przewijały się w ich rozmowach tak wiele razy, że Dzikie były w stanie przełożyć je na własny język.
Tylko co nam to mówi, smoku?
Ty mi powiedz, człowieku.
Teoria wielkiego nieba... Czy może raczej Teoria Wielkiego Nieba? Wmawiał to sobie, czy może jednak naprawdę te słowa miały w sobie nutę czegoś złowieszczego, czegoś...
Oddałby wszystko, by móc w tej chwili zerwać się z miejsca i mało eleganckim biegiem udać się do zakazanego działu biblioteki zamku Myllhaven.
„Teoria Wielkiego Nieba" smakowała dokładnie tak samo, jak przypominające warkot „Lodogień*"!
A może...
No właśnie. Bo skąd Vrarghr Lemarr wiedział o Lodogniu? Wyczytał parę wzmianek w przedziwnym archaicznym języku na długo, nim pierwszy raz postawił stopę w stolicy Ragharranu!
Morth na całe szczęście odskoczył w porę, gdy Kriggs zerwał się na nogi, przewracając krzesło.
– Panie generale! – Tym razem głos pułkownika wgryzł się w myślowy chaos jak ostrze dobrze naostrzonego noża, nie znosząc próby uniku. Zanim zdążył skoczyć w stronę drzwi, niższy mężczyzna po prostu zastąpił mu drogę – najwyraźniej zupełnie pozbawiony instynktu samozachowawczego, z czego zdał sobie sprawę w chwili, gdy lodowata metafizyczna stal Mgielnego Ostrza pocałowała go w krtań, zmuszając do pozostania w miejscu.
– Czego jeszcze chcecie, pułkowniku? – wycedził Kriggs przez zaciśnięte zęby. – Nie mam czasu na żadne pieprzone morale i nie zamierzam tłumaczyć się człowiekowi z tego, co pozostaje między mną a moim smokiem!
– Ja nie tylko o tym, panie generale! – Morth zrobił paskudnego zeza w kierunku Ostrza i przełknął groteskowo głośno ślinę, lecz nie zachwiał się i nie cofnął, dając popis niebywałej odwagi. I bezbrzeżnej wręcz głupoty.
– To o czym? – Kriggs miał tego już serdecznie dosyć. Pozwolił, aby miecz rozwiał się w kłębach zielonkawej mgły, lecz cienie wciąż tańczyły w kątach, łasząc się i prosząc, aby po nie sięgnął. Zmęczenie minęło jak ręką odjął, w tej chwili pragnął natychmiast wyskoczyć na zewnątrz i wspomnianym nieeleganckim biegiem puścić się w stronę tej burzowej kamienicy... choć jakie tak właściwie były szanse na to, iż wciąż znajdują się w niej niemal rozsypujące się w dłoniach woluminy, które ojciec Vrarghra Lemarra przechowywał w kryształowych gablotach?
– Ja również nie przejmowałbym się pogłoskami o waszej więzi ze smokiem, generale, gdyby nie to, że pewne z tych pogłosek już od dawna nabierają mocy. – Morth spoważniał, strach rozmył się w jego ostrych rysach tak dobrze, jakby nigdy go nie było, niczym kręgi zanikające na brudnej tafli wody. – I muszę z przykrością przyznać, iż moim zdaniem... to zbyt wiele. – Dłoń już mu nie drżała, gdy palcem wskazał na wiszący u boku Kriggsa miecz.
Perłowobiały długi miecz z rękojeścią w kształcie smoka, którego rozłożone błoniaste skrzydła tworzyły jelec. Miecz Jeźdźca, jaki każdy z nich otrzymywał w momencie ukończenia Akademii...
Biały miecz Jeźdźca, którego smok był niezaprzeczalnie czarny jak najgłębsza, bezgwiezdna noc.
– W czym problem? – warknął Kriggs, przechylając lekko głowę. Nieludzki warkot gotował mu się w gardle.
– Ten miecz... – Morth zawahał się, lecz bynajmniej nie ze względu na nawrót niepewności. Starał się, aby narastająca w nim wściekłość nie przyoblekła się w zbyt agresywne słowa. – Co stało się z pańskim mieczem, generale?
Zgrzytnął zębami, dławiąc przekleństwo na końcu języka.
– Straciłem go – wycedził pogardliwie.
Zarroth zachichotał, w niczym nie pomagając.
– Przykro mi z tego powodu. Jednak nawet ja wiem, że w takim wypadku wystarczy zwrócić się o wykonanie nowego. – Morth uniósł jedną brew. W tej chwili triumfował. Dlaczego sprawiało mu to aż taką satysfakcję? – Byłoby to bardziej wskazane, niż obnoszenie się z... tym mieczem.
– Mi ten miecz bardzo się podoba. – Kriggs uśmiechnął się szeroko i niewysilonym ruchem dobył ostrza, pozwalając, aby rozbłysło niemożliwymi refleksami w blasku słabych kul i przecedzonego przez gęste chmury słońca. Nie wyciągnął go w stronę Mortha, nie zagroził mu, lecz tylko głupiec zignorowałby złowróżbną nutę w jego głosie. I zapomniał przy okazji, że wystarczyłby jedynie drobny ruch palców, aby sztych – tym razem zupełnie rzeczywisty sztych w kolorze albinotycznych łusek Jarrhönn – liznął wydatną krtań wojskowego. Czy wręcz wgryzł się w nią, zakosztował szkarłatu...
– Nie o to chodzi, komu się podoba, a komu nie. – Pułkownik niewiele robił sobie z zagrożenia, coraz mocniej przypominając nauczyciela besztającego niepokornego ucznia. – Jest pan Mglistym Rycerzem, generale. Używanie Mgielnego Ostrza byłoby bardziej wskazane, w razie braku miecza Jeźdźca.
– Nie mogę używać Mgielnego Ostrza, siedząc na smoczym karku, głupcze. – Parsknął szczerym śmiechem. Odruchowo chciał podrzucić biały miecz i zakręcić nim w palcach. – Jednym nieostrożnym ruchem mógłbym pozbawić Zarrotha kolców. Lub nawet rogów.
– A więc dlaczego nie zwrócił się pan ze wspomnianą prośbą o wykonanie nowego miecza Jeźdźca?
Nieustępliwy. I naprawdę bezczelny, gdy chwilowa władza uderzyła mu do głowy.
– Ten miecz jest całkiem dobry, pułkowniku – syknął niebezpiecznie niskim głosem.
Każdy w tej chwili podałby tyły. Każdy wycofałby się ostrożnie, przepraszając i spuszczając wzrok...
Ale nie Morth, choć cienie lizały już jego wysokie buty.
– Niewątpliwie. Lecz źle się kojarzy. Na waszym miejscu wymieniłbym go czym prędzej, jeśli zależałoby mi na reputacji. – Pogardliwe spojrzenie liznęło białą klingę po całej długości.
Dlaczego nagle zapragnął zabrać mu broń z widoku, gdzieś w samotności obmyć ją troskliwie i powlec nową warstwą ochronnego oleju? Ten burzowy kretyn nie miał prawa!
– Nie dbam o reputację, pułkowniku. – Morth drgnął wreszcie, gdy jeden z cieni owinął mu się wokół gardła – delikatnie, niemal pieszczotliwie, jak palce kochanki... w każdej chwili jednak mogąc stwardnieć w formę zabójczego ostrza. – I nie oczekuję, że inni będą się o nią troszczyć.
– Bogowie, przecież to jest miecz Szalonego Króla! – wyrwało się blednącemu gwałtownie wojskowemu. – Nazywacie smoka imieniem bestii Vrarghra Lemarra, posługujecie się jego mieczem...
– Wiem, co robię. – Nachylił się do niego blisko. Cienie zacisnęły się lekko... a następnie ustąpiły, pozornie wessane przez perłową klingę. Biel ostatni raz błysnęła, nim z sykiem zniknęła w pochwie. – Czy macie dla mnie jeszcze jakieś istotne wiadomości?
Przestraszone oczy śledziły ruch mroku, lecz spowity lękiem umysł przebudził się wystarczająco wcześnie, by nie spowodować wstydliwej chwili ciszy.
– Właściwie to tylko tyle. – Drżące palce wyłuskały spomiędzy dokumentów prostą kopertę i wyciągnęły ją w stronę wysokiego mężczyzny, samego w słabym świetle przypominającego żywy cień. – Podczas pańskiej nieobecności przybył Jeździec z korespondencją. Przyniósł list dla pana.
Zaskoczony dał sobie wsadzić kopertę w dłonie i nie zareagował nawet wtedy, gdy pułkownik odwrócił się na pięcie i czym prędzej wyskoczył na korytarz, donośnie trzaskając za sobą drzwiami.
List? Dla niego? To jakiś pieprzony żart?
Czyżbyś miał cichą wielbicielkę? Ziemia wibrowała od smoczego chichotu.
Oczywiście, że miał cichą wielbicielkę. Jednak jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby jego dumna wilcza dziewczynka zniżyła się do czegoś takiego, jak pisanie listów do mężczyzny złośliwego, opryskliwego i pozornie zupełnie obojętnego na jej wdzięki... Cień zwinął się i precyzyjnie rozciął kopertę, chciwe dłonie szybko rozwinęły pojedynczą kartkę, złożoną w krzywy prostokąt.
Znał to pismo. Bogowie, mało brakowało, a z uśmiechem przesunąłby palcem po tych koślawych, wypisanych z widocznym pośpiechem literach – aż tak nisko upadł?
Lhynne zawsze pisała błyskawicznie, jak przystało komuś, kogo praca polegała w dużej mierze na uzupełnianiu ksiąg i katalogów, a jej charakter pisma pozostawiał sobie wiele do życzenia. To nie były chwiejne krzaczki, kreślone przez kogoś nienawykłego do trzymania pióra, raczej mało czytelne szlaczki kogoś, kto po prostu niewiele wagi przywiązywał do tego, jak prezentowały się zapisane linijki. Zupełnie inaczej niż wszystkie kobiety i ogromna większość mężczyzn...
Czyżby to też w niej uwielbiał? Być może. To było takie upokarzające, czuć szybsze bicie serca na sam widok linii wypełnionych czarnych atramentem. Miał wrażenie, że w każdej krzywiźnie mógł doszukać się okruchów jej ducha, wzmagających tęsknotę, z której istnienia doskonale zdawał sobie sprawę, lecz nie przyznałby się do tego nawet na torturach.
List miłosny? Na pewno nie. Nie oszukujmy się, Lhynne i listy miłosne nie szły ze sobą w parze. Jeśli głębiej się zastanowić, to nawet na wyrazy tęsknoty i pozdrowienia nie miał większych szans. Skoro do niego pisała, musiała mieć bardzo ważny powód.
„Generale von Eckhardt" – zaczynał się list, rezygnując z wszelkich grzecznościowych form – „Znalazłam coś, co mogłoby cię zainteresować, i pewna jestem, że w miarę możliwości powinieneś czym prędzej udać się do Myllhaven. Odkryłam coś, co może stanowić pomost łączący Instytut z Akademią, jakkolwiek groteskowo by to brzmiało. Nie wyjaśniam nic więcej, licząc, że ciekawość przygna tu was jak najszybciej". Enigmatyczne „L" na dole strony stanowiło cały podpis, daty nie odnalazł.
Wykończony umysł nie mógł skupić się na tym, na czym powinien. Wiedział, lecz...
Instytut i Akademia? Jakim cudem...?
Teoria Wielkiego Nieba, zanucił Zarroth, mrucząc nisko, z samej głębi ogromnej piersi.
Musiał tam iść natychmiast! Może coś ocalało? Może nowi właściciele kamienicy słusznie liczyli się z tym, jak cenne przedmioty dostały się w ich ręce wraz z zabytkowym domostwem? Może...
Te śmiesznie koślawe litery wciąż ściągały jego wzrok. Nie umiał powiedzieć, jak wiele razy przeczytał trzy złośliwe zdania, zanim się opamiętał. Głupota, a jednak... czuł ukłucie przedziwnego żalu, że nie znalazł tam...
Czego? Papier zachrzęścił, zgnieciony w dłoni, i potoczył się po blacie biurka niemal na samą krawędź, uformowany w idealną kulkę.
***
Zarroth był zbyt duży, by poruszać się wąskimi, krętymi uliczkami Havre, lecz nim Kriggs uszedł kilka kroków od bram koszar, za jego plecami rozległ się łopot mniejszych skrzydeł i stukot ostrych pazurów, ślizgających się lekko na zroszonym strzępkami mgły bruku. Zwolnił odruchowo i ignorując pytające spojrzenia kilku wojowników, palących papierosy na niskich stopniach, pozwolił, by Igri go dogoniła i zwiesiła rogaty łeb tuż nad jego lewym ramieniem. W jej kocich oczach błyskało pytanie, którego nie starała się nawet skryć – bezczelna ciekawość, tak charakterystyczna dla wszystkich smoczyc...
Może i wyglądem w niczym nie przypominała Jarrhönn, którą od albinotycznego Dzikiego odróżniała jedynie lśniąca faktura łusek, lecz ich charaktery miały tak wiele punktów stycznych, że serce mu się krajało. Nie był w stanie nie uśmiechać się na widok zielonej smoczycy, nie umiał odruchowo wyciągać w jej stronę dłoni, nie mógł drapać jej w inny sposób, niż wciskając nieco palce pod łuski, tam, gdzie łaskotało najbardziej. Pamiętał przecież szkarłatne ślepia, przymykające się pod wpływem tej pieszczoty z taką rozkoszą, że aż zachodziła na nie przejrzysta trzecia powieka...
– I co ty planujesz zrobić, Igri? Będziesz tak za mną chodzić? – spytał głosem graniczącym z szeptem, zagłuszonym prawie przez chrzęst piachu pod podeszwami butów i szmer przesuwających się po kamieniach smoczych łap. Głęboki pomruk rozsadzał oliwkowozieloną pierś niczym kocie mruczenie.
Mrugnęła w charakterystyczny sposób, jakby w duchu się z niego śmiała. Nic nie powiedziała, lecz w tej chwili zakwitła w nim całkowita pewność, że jest to jedynie kwestią czasu. Łasiła się do niego jak do swojego Jeźdźca...
Czy chciałaby go nosić w siodle? Być może kiedyś. Wciąż była ostrożna, lecz za każdym razem, gdy ją widział, dystans między nimi był coraz mniejszy, obecnie zaś zachowywała się tak, jak żaden szanujący się smok nie zachowałby się nigdy wobec obcego człowieka. Nawet spragniona pieszczot Khrimme nie pozwoliłaby podrapać się między rogami w ten sposób, przylegając do niego całym łbem.
Zarroth zabulgotał z oburzeniem, lecz jakoś tak bez przekonania.
Sam dobrze wiesz, że z twojego karku nie da się już wygodnie walczyć, westchnął w kierunku czarnego olbrzyma. Jesteś za duży, bym mógł sięgnąć przeciwnika. Nawet standardowej uzdy nie da ci się założyć, jedynie wodze doczepione do zbroi mają jakąkolwiek rację bytu. Jesteś machiną bojową sam w sobie, ja do niczego nie jestem ci potrzebny.
Ale i tak nie pozbędziesz się mnie z taką łatwością, parsknął rozdrażniony.
Na pewno nie. Moje miejsce jest za twoimi rogami. Wiesz, o co mi chodzi.
Pewnie, że wiem. Zarroth zamruczał podobnie do Igri, lecz na głębszą, basową nutę, przymykając jedyne oko. Droczę się tylko...
Ciekawe, od kogo się tego nauczyłeś?
Szczerze? Oko rozchyliło się jeszcze na krótką chwilę, nim potężny umysł rozpłynął się w mięciutkiej, relaksującej drzemce na samym skraju bytu i niebytu. Od tej wilczej kobiety, do której tak ci tęskno, człowieku.
Tęskno...
Ja też tęsknię. Ja też nie mogę bez niego żyć, tak jak ty bez niej. Ból jest podobny.
Wzdrygnął się i zatrzymał wpół kroku, o mało nie przewracając się, trącony smoczym barkiem. Choć lodowaty strach smagnął go z siłą zmrożonego bicza, w oczach oglądającej się na niego Igri widział tylko nieco figlarne rozbawienie, szybko pożerające ślady melancholii.
– Ty... mówisz?! – wykrztusił głupio, lecz nie odpowiedziała. Parsknęła snopem iskier, jakby się z niego śmiała, i zwinnym kłusem ruszyła w dół uliczki, równie dobrze jak on wiedząc, gdzie zmierzali.
Siedziała mu w głowie? Odczytywała jego myśli? Jeśli nie wszystkie, to z całą pewnością przynajmniej część. Jakim cudem tego nie wyczuł...?
I o kim ona mówiła? O Lhynne czy Jarrhönn? Tego już nie zdołał się dowiedzieć. Zakończony grotem ogon ostatni raz mignął mu za rogiem zdobnej niezliczonymi płaskorzeźbami kamienicy i zniknął w taki sposób, jakby go poganiał.
Czas...
Tylko wciąż burzowo bolące kolano powstrzymało go od puszczenia się za smoczycą biegiem.
Wysoki mężczyzna w długim płaszczu, za pomocą Aspektu Światła rozpalający uliczne latarnie, w zmęczonych oczach tak skutecznie przeobraził się w człowieka z wizji zielonookiej Dzikiej, że Kriggsowi na parę sekund stanęło serce, gdy omal w niego nie wpadł, nieostrożnie wziąwszy zakręt na śliskim od wieczornej mgły bruku. Przeprosił krótko, z trudem cedząc słowa przez zęby, i odszedł czym prędzej, udając, że nie dba o zaciekawione spojrzenie maga, wypalające mu dziurę w plecach. Igri, tuląc skrzydła do boków, aby zmieścić się w wąskim przejściu między malowanymi w jaskrawe kolory kamienicami, zwinnym susem przesadziła dwa ciągi granitowych schodów i obejrzała się na ich szczycie niecierpliwie, przekrzywiając lekko łeb, jakby chciała spytać: czy długo mam na ciebie czekać?
Świeża kremowa elewacja, na której sam widok w dziennym świetle czuło się na języku rozkosznie słodki posmak waniliowych lodów, w zapadającym zmroku i chybotliwym blasku świec, wstawionych do kutych lampionów po obu stronach portalowego wejścia, wydawała się szara niczym chłostane wiecznymi wichrami wapienie i piaskowce Gór Barierowych, wznoszących się milczącym czarnym cieniem nad miastem przedwiecznego chaosu. Zatrzymał się przed samymi dwuskrzydłowymi drzwiami, wahając się przed ujęciem w dłoń mosiężnej kołatki w kształcie głowy smoka, tak wyślizganej od dotyku i niesionych z nim kropli potu, że zdawała się zachodzić szlachetnym złotem i migotać niczym smocze ślepia. Jego serce wraz z krwią zdawało się pompować przedziwną słabość, rozchodzącą się po całym ciele drętwiejącą bezsilnością. Perłowobiały miecz u boku tak dziwnie ciążył, a jednocześnie zdawał się... droższy niż kiedykolwiek. Choć od każdego innego miecza Jeźdźca różnił się jedynie barwą i długością ostrza, dostosowaną do wzrostu właściciela, Kriggs ilekroć go dotykał – ciałem czy jedynie myślą – miał wrażenie, że tkwi w nim cząstka Jej duszy.
Bolało. Pewnie, że bolało. Lecz jednocześnie czy zdołałby przetrwać, gdyby nie ta iskra?
Iskra... Obejrzał się przez ramię w stronę Igri. Smoczyca, korzystając z rozszerzenia labiryntowej uliczki, przysiadła jak kot, otulając złączone łapy ruchliwym ogonem, i przypatrywała mu się opalizującymi oczami spod lekko przymkniętych powiek, opuściwszy łeb na tyle, by dać ulgę mięśniom karku i wyeksponować długie, lekko zakręcone na końcach rogi. Zauważywszy, że się jej przygląda, parsknęła sugestywnie, rozświetlając nocny miejski półmrok fontanną kolorowych iskier, i nosem wskazała na rzeźbione zielone drewno wielkich wrót, ponaglająco, niecierpliwie wręcz.
Nawet ty masz mnie za tchórza?, parsknął w myślach. Ignorując pogardliwy warkot Zarrotha, westchnął ciężko i zanurzył się w chwiejnym cieniu portalu. Zapukał pięścią, nie mogąc z jakiegoś powodu przemóc się do użycia kołatki. Idiotyzm...
Zamek szczęknął głośno – przenikliwy, metaliczny odgłos pękającego na pół świata. Igri stuliła uszy, otrząsnęła się i zawarczała z głębi gardła, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że rojące się w jej głowie słowa przybrały postać najgorszych znanych smoczemu rodzajowi przekleństw. Drzwi, na całe szczęście wyczyszczone już z upokarzających plam sadzy, uchyliły się na szerokość dłoni, a z lepkiego, lekko spleśniałego mroku korytarza wyłoniła się pomarszczona jak uschnięte jabłko twarz służącej, dokładnie tej samej, która przepędziła go poprzednio, za nic mając autorytet wysoko postawionego wojskowego.
Cóż, prawdopodobnie po prostu nie wyglądał tak, aby bił z niego jakikolwiek autorytet – ani wtedy, ani teraz. Tym bardziej teraz.
– Czegóż potrzeba o tej porze? – Głos zgrzytał podobnie do zabytkowego zamka, jakby jego właścicielka nieuchronnie upodabniała się do przestrzeni, której przyszło jej strzec.
– Moje uszanowanie. – Kriggs, nienawykły do ceremoniału, nieco niepewnie skłonił się starszej kobiecie, lecz mimo najszczerszych chęci nie zdołał się pozbyć stalowej surowości, pobrzmiewającej w każdym tonie. Jego głos brzmiał jak basowy warkot i papier ścierny, musiałby być aktorem, by potrafić to zmienić. – Ważna sprawa do pana i pani tego domu. Niecierpiąca zwłoki niestety.
Bogowie, ileż go kosztowało, aby nie dorzucić soczystego „kurwa mać" na końcu, wiedział tylko on sam. Zdecydowanie za rzadko rozmawiał ze zwyczajnymi ludźmi.
– Ważna sprawa niecierpiąca zwłoki? – powtórzyła staruszka ostrożnie, dokładnie obracając na języku każde słowo po kolei, z trudem cedząc je między pożółkłymi, starymi zębami. Drzwi uchyliły się szerzej, lecz jedynie po to, by mogła się wyprostować i jedną z masywnych pięści podeprzeć bok dokładnie w tym miejscu, gdzie u kobiety mniej słusznej tuszy powinno znajdować się wcięcie w talii. – Czy wy, wojaki, sumienia nie macie, że nachodzicie uczciwych ludzi o tej porze? Mało tu w Havre zmartwień mamy, i bez waszych ważnych spraw niecierpiących zwłoki?
Czy on naprawdę choć przez chwilę śmiał żywić nadzieję, że będzie to proste zadanie?
– Nie jest tak znowu późno. – Ostentacyjnym gestem spojrzał na niebo ponad nimi, na którym kolejno zapalały się gwiazdy. – Moja sprawa nie zajmie też wiele czasu.
– Na męki Radrossa, pana ciemności! – Staruszka odetchnęła i przesunęła dłonią po twarzy, jakby liczyła, że w ten sposób uda jej się zetrzeć z ogorzałej skóry wszelkie ślady zmęczenia. – A kimże pan właściwie jest, żeby się tak dopraszać, nękać ludzi późnym wieczorem? W dodatku tutaj, gdzie o spokojny wieczór naprawdę trudno?
Igri pochyliła łeb i zawarczała, obnażając ostre wilcze kły. Staruszka uniosła gwałtownie wzrok, dopiero teraz dostrzegłszy nieruchomego wcześniej smoka, i zamarła na chwilę, walcząc na ślepia z bestią zdolną obrócić w gruzy jej kamienicę jednym uderzeniem potężnej łapy.
– Ach, Jeździec. – Mięsiste usta zmięły to słowo w taki sposób, jakby na koniec zamierzały pozbyć się go splunięciem. Choć uspokoiła się nieco, z postawy kobiety nie zniknęła wojowniczość. Oceniwszy Igri od czubka nosa, poprzez oliwkowozielone łuski, aż do końca ruchliwego ogona, zakończonego dumnym grotem, skupiła się ponownie na Kriggsie, marszcząc brwi w srogim grymasie. Chwilę taksowała wzrokiem wyszyte złotą nicią symbole na pagonach brudnego czarnego płaszcza. – Ja pana znam. Kręcił się tu pan kilka dni temu, czyż nie? I odmówił pan przedstawienia się. Musi pan wiedzieć, że naprawdę nie lubię gburów. A w szczególności gburów, których mogłabym być matką – żachnęła się wyjątkowo zjadliwie.
Kriggs o mało nie roześmiał się w głos. Ciekaw był, jak zmieniłaby się jej postawa, gdyby tylko wiedziała, że w rzeczywistości miała przed sobą ostatniego przedstawiciela rodu zamieszkującego ten dom, odkąd wzniósł się z kamienistej łąki u podnóża gór, wygasłego przed prawie trzystu laty? Jeśli już miałby się licytować, z chęcią policzyłby, ile razy musiałby wtrącić „pra" do słowa „dziadek", aby określić dzielący ich czas...
Igri kolejny raz warknęła, jakby przywoływała go do porządku. Nie potrzebował napomnienia, lecz i tak był za nie wdzięczny, bo wzrok starej szybko ponownie umknął w stronę smoka.
– Młoda ta bestyjka – skwitowała gospodyni z niejakim podziwem, kiepsko skrywanym pod płaszczykiem wrogości i sceptycyzmu. – Chyba nie pańska? Wygląda mi na taką, co dopiero wyfrunęła z Akademii, a pan – bez obrazy – ma już sporo szronu we włosach. Żywię nadzieję, iż nie wziął jej pan tylko po to, by mnie postraszyć? Bo jeśli tak, to...
Głuchy warkot Zarrotha zadudnił mu w myślach. Łopot potężnych skrzydeł wznosił się gdzieś nad miastem, ogromny smok zrezygnował z drzemki i szybował po gwiaździstym niebie, obserwując ich z wysoka.
– To smok żołnierza, który poniósł śmierć w Górach Barierowych z rąk creońskiej bojówki – wycedził, mrużąc oczy. Wyimaginowany zbiornik z cierpliwością, tkwiący gdzieś w jego duszy, powoli zaczynał pokazywać dno, a złość już kipiała w żyłach. – Ma na imię Igri. A ja nazywam się Kriggs von Eckhardt i jestem najwyższym generałem jego królewskiej mości Erghona Zdobywcy i oprócz tego, że zwykłem opiekować się smokami pozbawionymi Jeźdźców, załatwiam też czasem inne stosunkowo istotne sprawy. Również ważne sprawy niecierpiące zwłoki, identyczne jak ta, z którą przyszedłem.
Oczy staruszki rozszerzyły się gwałtownie, przedziwnie rybie w migotliwym blasku świec. Jeszcze raz policzyła złote gwiazdy na usyfionych sadzą i – być może – krwią pagonach, poruszając niemo ustami, jak wyrzucona na brzeg rzeki ryba.
– Och – wykrztusiła głucho, z trudem odnalazłszy głos w ściśniętym gardle. – Oj... ojej, przepraszam najmocniej, ja nie wiedziałam, ja...
Kriggsowi nagle zrobiło się jej szkoda. Sam musiał przyznać, że zasłużył sobie na takie traktowanie. Skąd kobiecina mogła wiedzieć, z kim ma do czynienia? Jak mogła znać jego myśli, skłaniające do przechadzania się pod budynkiem, niczym złodziej wyszukujący słabych punktów i sposobnej chwili? Odetchnął głęboko, narzucając sobie spokój, i sięgnął do kieszeni po papierośnicę.
– Mogę? – spytał ot dla zasady, choć zapalił z pomocą Aspektu Ognia, korzystając z płatających figle cieni, i zaciągnął się aromatycznym dymem, zanim staruszka gorliwie pokiwała głową. – Nic się nie stało – powiedział tak uspokajającym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć, i schował ostentacyjnie pustą zapalniczkę, za którą krył płomienie przeskakujące po nagiej skórze palców. – Proszę jedynie, aby powiadomiła pani mieszkańców. Niech pani im powie, że tu czekam i że sprawa jest naprawdę ważna.
– Tak, oczywiście! – wykrztusiła i odwróciła się błyskawicznie tylko po to, by zaraz zawrócić, o mało nie poślizgnąwszy się na porysowanych czarno-białych kaflach, rozległą szachownicą pokrywających podłogę ciemnego hallu. – Ależ proszę wejść do środka, przecież nie będzie pan czekał na zewnątrz, ja zaraz...
– Poczekam – przerwał jej łagodnie.
– Nie, przecież nie godzi się, aby... – Nieco mleczne źrenice zbłądziły w stronę papierosa, gorączkowa troska rozpuściła się w przebłysku niechęci. – To znaczy... tak, jak pan sobie życzy, panie von Eckhardt. Pozwolę sobie jednak zaproponować przynajmniej herbaty? – Zabrzmiało to jak pytanie.
Herbata... ależ dawno nie pił zwyczajnej herbaty! Z jednej strony zwyczajnie mu nie smakowała – cóż było atrakcyjnego w naparze z liści, gdy do wyboru był przyjemnie tłumiący zmysły alkohol, na przykład cudownie brunatna whisky? – lecz nie umiał nic poradzić na to, że... Ech, herbata kojarzyła mu się z Lhynne. Ta burzowa kobieta miała jej w swoim domku przynajmniej dwadzieścia rodzajów, wystarczyło przekroczyć próg, by poczuć aromat licznych mieszanek, trzymanych w kryształowych słojach o wieczkach układanych w kształt płatków kwiatów, wygrzebanych za grosze na jakimś targu staroci. Nie był u niej wystarczająco wiele razy, by kojarzyć, co dało się dojrzeć przez szklistą powłokę, nigdy też podczas tych krótkich, formalnych wizyt wilkokrwista nie zaproponowała mu, aby usiadł i czegoś się napił, lecz wystarczał właściwie sam ten zapach, niesiony na wszędobylskich czułkach odruchowo rozsyłanych wokół cieni, aby wyobraźnia zaczynała mu podsuwać najlepsze skojarzenia smakowe. Być może właśnie to wspomnienie, wsparte dziwacznym łaskotaniem odzywającym się w dole brzucha ilekroć pomyślał o tych wielkich brązowo-zielonych oczach, nakłoniło go, by skinął głową. Staruszka ukłoniła mu się paradnie ostatni raz i zniknęła we wnętrzu domu, ostrożnie zamykając drzwi. Nie przekręciła klucza w zamku, mógłby w każdej chwili podążyć za nią lub wsmyrgnąć się do środka niezauważenie, by własnoręcznie przeszukać wszystkie kąty, lecz został na kamiennych schodach, wystawiając twarz do chłodnego górskiego powietrza, przelewającego się wąskimi uliczkami miejskiego labiryntu.
Po co właściwie się tak kłopotał? Równie dobrze mógł wykorzystać cienie. Mógł dostać się dzięki nim, gdziekolwiek chciał, rozbrajając zamek drzwi lub unosząc zatrzask okna. Mógł rozesłać je wokół po ciemnym wnętrzu, by na jego polecenie czujnie obwąchały wszystkie kąty i zajrzały do wszystkich kryjówek. Przyniosłyby mu każdą interesującą rzecz, a potrzebowałyby na to znacznie mniej czasu, niż wymagało przekonanie starej gospodyni.
Czy też jej państwa, jak się zaraz okazało.
– Przepraszam najmocniej – powiedziała kobieta, pokornie spuszczając wzrok, gdy ponownie stanęła w otwartych drzwiach. Podała mu kubek z przyjemnie ciepłą herbatą, lecz nie ustąpiła, gdy odruchowo zrobił krok naprzód. – Pan powiedział, że nie może dzisiaj was przyjąć.
Zamurowało go, co musiał przyznać z niejakim wstydem. Zamarł z kubkiem w połowie drogi do ust, wpatrując się w kobietę wzrokiem raczej cielęcym niż dumnym i groźnym.
– Nie pytałem o zgodę – wycedził wreszcie mało sympatycznie.
– Ależ ja rozumiem, generale, jednak naprawdę nie mogę... – Urwała wpół słowa, spąsowiała, gdy podszedł bliżej, lecz wreszcie cofnęła się posłusznie i otworzyła drzwi szerzej, pozwalając, by przekroczył wykrzywiony próg. – Ostrzegałam pana – rzuciła jeszcze, krótkim gestem wskazując mu szerokie schody z ciemnego drewna, prowadzące na antresolę i pierwsze piętro.
Nie podoba mi się wydźwięk tego ostrzeżenia, syknął Zarroth. Widziana jego okiem Igri niespokojnie zakręciła się na swoim miejscu, lecz została na ulicy, zamiast wzbić się w powietrze.
Ona również się zaniepokoiła, zauważył nie bez podejrzanie tkliwej satysfakcji. Może to jednak prawda, że serce miał jedynie dla smoków i tej irytującej dziewczynki...
Zostanie na czatach. W razie gdyby potrzebna była odsiecz. Ogromne czarne skrzydła bez trudu łapały delikatne prądy powietrza, a ciało wzdłuż kolczastego kręgosłupa napięte było jak struna, gotowe w każdej chwili, aby zanurkować i przemienić spokojną noc w piekło.
Dostaniesz naprawdę dużego prztyczka w nos, jeśli podpalisz pieprzone Havre, warknął Kriggs, choć wiedział dobrze, że dawno minęły czasy, gdy Dziki gotów był do wpadania w szał z byle powodu. Choć niegdyś tak chwiejny, obecnie to on z nich dwóch stanowił ostoję zdrowego rozsądku.
Po panującym wokół chwiejnym półmroku dało się poznać, że pan domu nie przepada za wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami – o ile za nowoczesne można było uznać świetlne kule, będące w użytku już bez mała czterysta lat. Żeliwne kosze z żarem rzucały nieco blasku u stóp schodów, wydzielając przy okazji rozkosznie przyjemne ciepło, do którego szalejący pod skórą Aspekt Ognia zdawał się wręcz śpiewać; jeszcze odrobina światła migotała w szkłach kunsztownie zdobionych lampionów, zawieszonych na podtrzymujących wysokie sklepienie kolumnach. Kriggs nie podnosił głowy, nie miał z jakiegoś powodu ochoty na to, by sprawdzić, czy nadal mógł dostrzec w ciemności żywe barwy fresków – ziejących ogniem smoków wszelkich wyszczególnionych na przestrzeni wieków ras, opisanych literami tłoczonymi w szczerozłotych płytkach. Nie chciał...
Dlaczego? Bo zbyt mocno kojarzyły mu się z Vrarghrem Lemarrem? Czy może raczej jego ojcem i burzowo ciężką dłonią, nieraz dodatkowo obciążoną rękojeścią miecza, zostawiającą rozległe sine ślady na bladej skórze i echo niezgasłego bólu, powracające w snach?
A może po prostu kojarzyły mu się z Nią? Może zbyt dobrze pamiętał, gdy siadał z albinotyczną smoczycą na schodach i palcem pokazywał jej malunki, opowiadając godzinami, co wiedział o przedstawionych na nich bestiach? Jarrhönn śledziła jego dłoń oczarowana, spijała słowa z jego ust, poruszała czubkiem ogona i co chwilę powtarzała: zobaczysz, będę lepsza niż one wszystkie razem wzięte!
Byłaś najlepsza w całym burzowym świecie, Jarrhönn...
Zarroth mruczał śpiewnie w jego myślach, bez trudu mógł wyobrazić sobie, jak wibrowałaby jego pierś, gdyby położył na niej dłoń. Ileż by dał...
Warkot Igri był zupełnie fizyczny i wprawił w przemożne drżenie witrażowe szyby skrzynkowych okien. Zielona bestia poruszyła się na zewnątrz, drapnęła bruk pazurami, zaniepokojona emocjami, jakie bez trudu od niego wyczuwała – smoki zawsze były tak doskonałymi empatami, że nie potrzebowały stałego telepatycznego połączenia, aby rozczytywać emocje ludzi znajdujących się w ich pobliżu. Chyba jedynie dla niej zaczerpnął głęboko tchu i podjął wspinaczkę po skrzypiących schodach, zmuszając się do upicia łyku szybko stygnącej herbaty.
Salon znajdował się dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał, bo i na cóż innego można było spożytkować wielki pokój z paradną galerią, podświetloną wielokolorowym blaskiem przez wprawione w bogate manswerki witraże? Pochodnie rozpalone w wewnętrznym ogrodzie tańczyły w czerwonych, złotych i niebieskich szybach, refleksy skakały po ceglanych ścianach rzeźbionych w ostrołuki. Pomieszczenie było niemal identyczne, jak to zapamiętał – wiekowy chłód ścian rozwiewał się w gorącu buchającym z wielkiego kominka rzeźbionego w sceny mitologiczne, a surowa prostota przenikała się z subtelnym pięknem tego, co przyozdobił czas. Tylko portrety we wnękach, bibeloty na półkach ciężkich mebli i rośliny w wielkich donicach były zupełnie inne niż kiedyś.
Pan domu, stary mężczyzna w czerwonym szlafroku, żałośnie odsłaniającym rozpaczliwie chude i krzywe nogi, zerwał się z miękkiego fotela w złoto-zielone prążki, upuszczając na podłogę książkę. Ciężki tom głucho uderzył w miękki dywan i otworzył się na pożółkłej ze starości stronie, na której ręcznie kreślone litery walczyły o lepsze z niesprzyjającym upływem wieków. Kobieta w podomce i nocnym czepku, siedząca tuż przy kominku z robótką rozłożoną na kolanach, aż krzyknęła i złapała się w teatralnym geście za serce, zdjęta trwogą na widok postaci wpadającej do środka.
– Mówiłem, że nikogo nie przyjmuję! – wykrzyknął pan, czerwieniejąc ze wściekłości. Na tle rumieńca podkręcony siwy wąs i monokl wciśnięty w zapadnięty oczodół prawego oka wydały się Kriggsowi tak kuriozalne, że niewiele brakowało, a ryknąłby mało eleganckim śmiechem, burząc całą aurę grozy i powagi, jaką zamierzał epatować.
– A ja nie pytałem o zgodę na widzenie – rzucił z cynicznym uśmiechem, samym spojrzeniem osadzając starca z powrotem w fotelu. Opadł na siedzisko z głuchym stęknięciem i brzękiem umęczonych sprężyn, a jego żona zapowietrzyła się tak gwałtownie, że za cud musiał uznać, iż nie dostała czkawki. Jakże zabawnie kontrastowałaby z jej dystynkcją...
– To skandal! – wykrzyknął mężczyzna, wytykając Kriggsa drżącym, sękatym palcem. Trzy złote sygnety zalśniły w szaleńczych płomieniach kominka, podsycanych kipiącą w żyłach generała magią.
– Skandalem jest zamykać drzwi przed najwyższym generałem Ragharranu, gdy ten uprzejmie zapowiada się i czeka na zaproszenie!
– Ja wam zaraz... – Starzec już się podnosił...
Urwał wpół słowa, zadławił się powietrzem. Zwinny cień owinął się wokół szyi, nacisnął na wydatną krtań, pchnął go z powrotem na miękkie poduszki. Kolejny niezawodnie owinął nadgarstki i przycisnął je do rzeźbionych poręczy fotela.
– Opanuj się, człowieku! – wycedził generał. Palce dzierżące wiązkę cieni nawet nie zadrżały. – Jak was zwą?
– Bezczelność! – wykrztusił starzec.
Kobieta zaszlochała głośno. Bogowie, czy ona w ogóle potrafiła mówić?
– Zwą was bezczelnością? – powtórzył zjadliwie, przekrzywiając lekko głowę. – Wybornie. A z jakiegoż to powodu odmawiacie wizyty zwierzchnikowi wojsk królestwa, w dodatku podczas burzowego stanu wojennego?
– Panie, miejże litość... – zaskomlała kobieta.
Ach, czyli jednak umiała mówić.
– Szanowna pani wybaczy. – Kriggs zwrócił się w jej stronę i skłonił z szacunkiem. – Pretensje kieruję oczywiście do pani małżonka. Bo słusznie zakładam, że to za jego sprawą dom wydał mi się niegościnny? Pani nie musi niczego się z mej strony obawiać. Natomiast małżonek pani... – Ponownie zwrócił się do szkarłatnego starca. Obwisła twarz była już niemalże w kolorze aksamitnego szlafroka. – Małżonek raczyłby odpowiedzieć na pytanie. Teraz.
Igri zaryczała nisko, basowo gdzieś na zewnątrz. Cała krew odpłynęła ze starczej twarzy, pozostawiając po sobie zielonkawą biel. Słowa jednak pozostały równie bezczelne, jak wcześniej, i szybko wytrysnęły z pokrytego wątrobowymi plamami gardła, korzystając z tego, że cień poluźnił uścisk.
– Nie wpuściłem pana, ponieważ nie chciałem pana wpuścić! – Złota myśl zawisła w przemieszanym wrząco-lodowatym powietrzu, w miejscu, gdzie łączyły się prądy gorąca z kominka i ziąbu z otwartych drzwi, prowadzących na galerię.
Lodogień...
Generał roześmiał się bez cienia wesołości. Dopił herbatę i z trzaskiem odstawił kubek na blat rzeźbionego stolika, obok antycznej wazy malowanej w karykaturalne sceny bitew. Któż wpadł na to, aby umieścić na widoku coś tak nieznośnie szpetnego?
– Nie dotarło do was, więc może powtórzę – zaczął złowróżbnie spokojnym tonem. – Od początku. Nazywam się Kriggs von Eckhardt i tak się złożyło, że jestem najwyższym generałem jego królewskiej mości Erghona Zdobywcy, Mglistym Rycerzem i Jeźdźcem Smoka. Tak się złożyło, że znajdujemy się w Ragharranie, w przygranicznej strefie, w której ogłoszono stan wojenny. Zgodnie z prawem mam ten przywilej, że mogę wejść gdziekolwiek zechcę, o jakiej porze zechcę. To, iż zapowiedziałem się i poczekałem pod drzwiami na zaproszenie, jest wyrazem niezwykłej uprzejmości z mojej strony.
– I wszystko pięknie! – zapiał starzec, ponownie zachodząc barwą dorodnego buraka. – Prócz tego, że nikt sobie tu pana nie życzy, panie generale!
Jego słowom brakowało już poprzedniej pewności, a jednak wciąż były wprost wybornie śmieszne... Choć na to nie wyglądał, choć ogień kipiał mu w żyłach, a palce lewej dłoni świerzbiły w rytm liźnięć Dreszczu, Kriggs bawił się prześwietnie.
– Czy ja wyraziłem się niejasno? – spytał uprzejmie. Położył rękę na głowicy perłowego miecza o rękojeści w kształcie smoka.
Dopiero w tej chwili do starca dotarła cała powaga sytuacji. Wodniste spojrzenie zbłądziło w ślad za dłonią Mglistego, chwilę śledziło ruch jej palców, szkarłat ponownie skaziły blade plamy. Żona szlochała cichutko, międląc w dłoniach robótkę, nie zdając sobie prawdopodobnie sprawy z tego, że w ograniczonej, wypchanej meblami przestrzeni długie druty sprawdziłyby się jako broń znacznie lepiej niż długi miecz.
– Bogowie... – Kilka soczystych przekleństw utonęło w gęstwinie siwego wąsa. – Rhiodron Marth. Do usług generała. – Pokłonowi, ograniczonemu przez fotel i wciąż zaciskające się na nadgarstkach jak okowy cienie, brakowało rzeczywistego szacunku, lecz dobre i tyle. – I moja żona Marita.
– Miło poznać. – Skinął kobiecie, choć nawet na niego nie patrzyła. Szkliste oczy wbijała w tę pieprzoną robótkę i tańczące w kominku płomienie.
– A więc czego trzeba? – Rhiodron Marth wyprostował się na tyle, na ile Kriggs mu pozwolił, i przełknął głośno ślinę. Igri znowu zawarczała gdzieś na zewnątrz, lecz tym razem nie przejął się już szczególnie, nie wzdrygnął nawet.
Być może to echo tej właśnie buty widział u gospodyni, mierzącej smoczycę wściekłym spojrzeniem jak równą sobie.
Czy to była właściwie gospodyni? A może... siostra? Kuzynka? Nie umiał tego rozsądzić. Odziana była w fartuch służącej, lecz w oczach jej i irytującego starca lśniło coś nieznośnie podobnego.
– Właściwie to zacznę od pytania. – Kriggs, nic sobie nie robiąc z rzucającego gromy spojrzenia, odpalił kolejnego papierosa i zaciągnął się z lubością. Szlag, to był już ostatni – jeśli w stłamszonym wojną Havre nie znajdzie całodobowego sklepu, będzie miał prawdziwie... cóż, przesrane. – W zależności od odpowiedzi przejdziemy dalej.
– Bogowie! – Marita zaskamlała żałośnie i załamała ręce, na chwilę wypuszczając robótkę. Niewiele brakowało, by zbitek wełny nieokreślonego jeszcze kształtu wylądował w łakomych płomieniach kominka. – Czegóż panu trzeba, szanowny generale?
Kriggs skrzywił się i zaklął w myślach. Czy ona naprawdę musiała tak bardzo przypominać postać siłą wyszarpaną z kart tandetnego romansu...? Każdy jej najdrobniejszy gest doskonale wyglądałby w jednej z tych wydrukowanych na najtańszym papierze powieści, sprzedawanych za marne grosze w każdym większym kiosku, którymi zaczytywały się gospodynie z ledwością potrafiące sklejać litery i nie oczekujące po książce w zasadzie niczego prócz dawki porywających emocji.
Czy faktycznie porywających – to było już kwestią mocno dyskusyjną.
– Spokojnie – rzucił w stronę kobiety. Przecież był burzowym dżentelmenem, kurwa jej mać... – Nie musi się pani niczego obawiać, Marito.
– Och! – Tamta wykrzyknęła gorączkowo, przykładając wierzch kruchej dłoni do zroszonego drobnym potem czoła.
Jeszcze tylko tego brakowało, by dostała mu tutaj waporów...
– Pytanie brzmi prosto. – Skierował się w stronę Rhiodrona, bo mimo wszystko zdawał się on być nieco lepszym partnerem do rozmowy. – Czy zdajecie sobie sprawę z tego, kto zajmował ten dom przed wami?
Cisza wgryzła się w kamienne ściany, palącym kwasem zalała wszystkie kąty. Marita jęknęła ostatni raz i wymieniła się z mężem znacznie przytomniejszym spojrzeniem, spinając ramiona pod cienką warstwą nocnej koszuli. Brwi uniosły się jej tak wysoko, że aż zniknęły pod krawędzią nocnego czepka. Rhiodron odchrząknął, pozbywając się z gardła nieprzyjemnej opuchlizny, nie pozwalającej przepchnąć odpowiednich słów przez struny głosowe.
– Ja pierdolę... – westchnął Kriggs pod nosem, masując nasadę nosa. Zmęczenie znowu zaczynało dawać o sobie znać uciążliwym bólem. – Ja dobrze wiem, kto tu mieszkał. Znam historię tego pieprzonego domu do siedmiuset lat wstecz. Pytanie tylko, czy wy znacie?
– Ach... – Starzec, korzystając z tego, że cienie odpuściły, uniósł dłoń i nakręcił okazałego wąsa na palec. – Cóż... Tak, generale, znamy. Znamy niechlubną biografię tego domostwa. Zapewniamy jednak solennie, iż nie mamy z nią nic wspólnego. Ani z nią, ani z poglądami głoszonymi przez...
– Nie interesują mnie wasze poglądy – przerwał bezceremonialnie, cedząc przez zęby. – Interesuje mnie jedynie historia. – Krótkim gestem wskazał wciąż leżącą na dywanie księgę. – Widzę, że was do pewnego stopnia również.
– Oczywiście! – Mężczyzna rozpromienił się nagle, ślepia zabłysły mu nowym blaskiem. – Ależ, generale, jeśli tylko szukacie historyka... Cóż, ukończyłem studia na uniwersytecie Myllhaven, gdzie uzyskałem również status doktora nauk. Biblioteka, którą zgromadziłem, nie ma sobie równych w całym...
– To świetnie się składa. – Przecząc tym słowom, dwukolorowe oczy Kriggsa pozostały lodowate. – Co stało się z dokumentami, które znajdowały się w tym domu, gdy wyniosła się z niego rodzina Lemarrów?
Kolejną falę kłopotliwej ciszy rozdarło piskliwe przekleństwo Marity. Któżby przypuszczał, że taka osóbka może znać podobne słowa...? Generał prawie nabrał do niej szacunku, a Zarroth zamruczał w jego głowie, zataczając nieśpieszne koła po nocnym nieboskłonie.
– Cóż... – Kolejna wymiana czujnych spojrzeń. Powietrze zdawało się iskrzyć na skraju, gdzie stykały się kominkowy gorąc i nocny chłód.
– Cóż? – Powoli zaczynał mieć tego serdecznie dość. Palce zatańczyły na rękojeści białego miecza, lecz powstrzymał się w porę, choć naprawdę marzył, aby poluzować go w pochwie.
– To naprawdę... niechlubna historia. – Rhiodron wyjął z oczodołu monokl i w skupieniu przetarł go rąbkiem szkarłatnego szlafroka. Zrobił to z oczami zmrużonymi tak mocno, że Kriggs wątpił, aby widział cokolwiek – próbował wzbudzić w nim litość? – Wolimy do niej nie wracać. Rozumie pan, generale. Sam fakt, iż mieszkamy w domu obciążonym takim... nazwijmy to: dziedzictwem...
– Nie interesuje mnie morał tej bajki – warknął ze zniecierpliwieniem. – Interesują mnie dokumenty. Dokumenty, pamiętniki, listy, wspomnienia, księgi. Wszystko, co mogło zostać z tamtych czasów.
– Nie wiem, czy zdaje sobie pan z tego sprawę, lecz Lemarr senior zmarł krótko po tym, jak jego szalony syn objął tron Ragharranu. – Choć monokl lśnił już krystaliczną czystością, starzec obracał go w dłoniach, wciąż widać niezadowolony. Być może dlatego, że wcale na niego nie patrzył, utkwiwszy wodniste ślepia w górującym nad nim Kriggsie, jakby nic nie robił sobie z tego, że wściekły Mglisty Rycerz o dwubarwnych oczach mógłby bez specjalnego trudu złapać go za fraki i potężnym zamachem posłać przez okno na dziedziniec.
– Jak już wspomniałem: znam historię tego domostwa, jak również rodziny, która je wzniosła i zamieszkiwała przez wiele pokoleń. – Emfaza starego zabrzmiała w jego ustach, przecedzona przez basowy głos o konsystencji papieru ściernego, jak najgorsze szyderstwo. – Nie potrzebuję wykrętów i ciekawostek. Potrzebuję pamiątek po Lemarrach.
– Pamiątek! – Rhiodron aż się zachłysnął i wybuchnął krótkim śmiechem. – Słyszałaś to, Marito? Pamiątki! Nie, panie generale, nie mamy nic takiego. Wszystko, czego dotykać mógł swymi plugawymi łapskami Szalony Król, spłonęło już dawno temu. Na co komu takie śmieci? Nikt nie chciałby tego czytać, generale.
Blef? Prawdopodobnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę dreszcz, który przeszył Maritę, i tą dziwną emocję, przemykającą przez jej porcelanową twarz. Jednak obojętnie, czy było to kłamstwo, Kriggs zjeżył się na samą myśl, że ktokolwiek, kto mienił się historykiem, mógł potraktować w podobny sposób zbiory równie bezcennej wiedzy.
– Spytam wprost: czy waszmość robi mnie właśnie w chuja? – Cień ponownie zacisnął się na wątłym starczym gardle, wodniste ślepia stanęły w słup. – Jeśli znowu nie wyraziłem się wystarczająco jasno: potrzebuję tych dokumentów. Potrzebuję wszystkiego, co należało do Lemarrów, obojętnie jak przeklęci by nie byli. Podarujecie mi ten burzowy fajans, czy mam go poszukać sam?!
Igri zaryczała na zewnątrz, jej głos zlał się w jedno z zewem obniżającego lot Zarrotha. Ogromny dziki przeleciał tak nisko nad ulicą, że czubkami skrzydeł niemal trącił spiczaste dachy wieżyczek rezydencji, dachówki nagrzewały się od gorąca buchającego spomiędzy jego łusek.
Ach, czyżby? Czy to możliwe, że Rhiodron irytował go dziesięciokrotnie mocniej przez to, jak bardzo przypominał jego ojca?
Stary już otwierał usta, by odpowiedzieć w uniesieniu coś, czego musiałby za chwilę żałować, zdławiony kolejnym zwinnym cieniem, lecz westchnął tylko z irytacją, gdy nagle z miejsca podniosła się Marita. Czymkolwiek spowodowana była maska biednej kobietki, jaką przybierała przed chwilą, opadła ona całkowicie – jej rysy stwardniały, wyostrzyły się w formę perfekcyjnie wykonanego ostrza, a w oczach zalśniła stal. Wątłe starcze dłonie zacisnęły się w pięści, jedna z nich – wreszcie! – złapała ten głupi drut do robótki w taki sposób, jakby był sztyletem, jakby naprawdę próbowała nim Kriggsa nastraszyć. Aż miał ochotę wykrzyknąć radośnie: właśnie z kimś takim od początku pragnąłem rozmawiać!; powstrzymał się z wielkim trudem. Zarroth zamruczał z aprobatą w jego głowie i czekał cierpliwie, gdy kobieta szukała odpowiednich słów.
– Generale, nasza biblioteka jest naprawdę obszerna. – Zerknęła krótko na męża, nerwowym gestem poprawiła wymykający się spod czepka kosmyk włosów, lecz nie zgarbiła ramion, mimo tego, że Rhiodron zdawał się gotować od środka. – I zapewniam, iż miejsce znajdzie w niej wszystko, co ważne dla nauki. Czegokolwiek by sobie pan o nas nie pomyślał, nauka w progach tego domu zawsze była ceniona niczym najwyższe dobro, jedyna słuszna świętość tego świata.
Żebyś wiedziała, kobieto!, parsknął w myślach. Uśmiechnął się lekko, gestem polecił jej, by kontynuowała, nie zważając na gorączkowe sapanie męża i krwisty szkarłat, ponownie zalewający jego twarz.
– Czegokolwiek by sobie pan nie pomyślał o moim mężu – podjęła ostrożnie – nie jest to człowiek, który pozwoliłby zniszczyć zbiory mogące mieć tak wielką wartość. Zwykł to powtarzać, zapytany wprost, lecz w rzeczywistości wszystkie woluminy, które udało nam się ocalić, wciąż znajdują się w naszej bibliotece. Obojętnie, jak niemoralna była ręka, która się nimi posługiwała, wciąż stanowią cenne źródło wiedzy o przeszłości, czyż nie?
Skinął głową. Nie chciało mu się wdawać w emfatyczny dialog, bo i po co? Jedynym, czego pragnął, były te burzowe papiery.
– To bluźnierstwo! – krzyknął Rhiodron ze swojego fotela podejrzanie wysokim głosem. – Kompletna głupota! Po cóż to czytać? Na cóż Ragharranowi potrzebna wiedza Szalonego Króla? Na cóż wracać do... Bogowie, dopomóżcie! To wszystko powinno spłonąć! Wszystko, wraz z wszelką pamięcią o tym... potworze!
– Proszę za mną. – Marita zniosła cierpliwie tyradę męża i zapraszającym gestem wskazała wyjście na korytarz.
– Nie macie pojęcia, co czynicie, grzebiąc w tym! – ryknął za nimi starzec. – Vrarghr Lemarr to był potwór, burzowy potwór! Nie ma żadnego usprawiedliwienia! Cała ta wiedza powinna przepaść, powinna...
– Zamilknij wreszcie! – Dwubarwne oczy Kriggsa zapłonęły, a perfekcyjna wiązka płomienia zakwitła tuż przed starczym nosem. Mężczyzna zakwiczał z przerażenia i nieznośnego szoku, umknął przed iskrą, na powrót opadając na oparcie fotela, i niemal zakrztusiwszy się gwałtownie wciągniętym powietrzem, śledził wzrokiem żywe płomienie zakazanego Aspektu, tańczące po wzorach gęstego dywanu jeszcze parę chwil po tym, jak generał wyszedł w mrok korytarza za jego żoną.
Aspekt Ognia. Ostatnim, który potrafił się nim posługiwać, był Vrarghr Lemarr.
Za dużo punktów stycznych? Być może. Lecz chrzanić to. Kriggs ledwo powstrzymał się od pogardliwego splunięcia.
Marita zdjęła z haka jedną z ozdobnych latarń i poprowadziła Kriggsa do mniej okazałych schodów, prowadzących na drugie piętro. Jakież było jego zdziwienie, gdy za utykającą staruszką w nocnej koszuli dotarł do ogromnej biblioteki! Tam, gdzie za czasów dzieciństwa Vrargrha Lemarra mieściły się sypialnie rodziny i osobiste gabinety jego ojca, obecnie znajdował się ogromny księgozbiór. Tomy w kosztownych, zdobionych okładkach zajmowały każdą wolną przestrzeń – wiły się na półkach przymocowanych do ścian, na ozdobnych regałach z ciemnego drewna, rzeźbionego w kwiaty; te, które wciąż nie doczekały się własnego miejsca, stały w chwiejnych stosach w rogach pomieszczeń niczym kuriozalne kolumny. Zapach kurzu wiercił w nosie, a latarnia z prawdziwą świecą wydawała się paskudnym zagrożeniem, do którego wciąż uciekał niespokojny wzrok Kriggsa, nawet gdy doskonale wiedział, że ewentualny pożar potrafiłby ugasić jedną myślą w czasie krótszym, niż człowiek potrzebowałby na wypowiedzenie słowa „ogień".
– Tutaj trzymamy wszystko, co ostało się po Lemarrach. – Marita otworzyła przed nim drzwi sporego pomieszczenia, jedynej słusznej biblioteki – wysokiej sali, pnącej się aż do nieba sklepieniem z wydrążonej w środku smukłej wieży, w której księgi trzymano faktycznie od setek lat. – Spora część spłonęła podczas toczących się w Havre walk, lecz sądzę, że udało nam się uratować stosunkowo dużo. Odtworzyliśmy to, co było możliwe, na podstawie nadpalonych skrawków. Księgi są skatalogowane i skopiowane za pomocą prasy drukarskiej, kopie trzymamy jednak razem ze zwykłymi zbiorami.
Nie musiał jej słuchać. Wystarczyło, że przekroczył próg, by cienie oszalały – zatańczyły w blasku świecy, podpłynęły radośnie do jego rąk, błagając, łasząc się, dopraszając, aby rozesłał je wokół na poszukiwania...
Było dokładnie tak, jakby przeniósł się w czasie. Te same kwietne zdobienia na malowanych oliwkową farbą ścianach. Te same łagodne łuki okien, te same kolory na niezliczonych skórzanych grzbietach, te same wypełnione złotem, tłoczone litery. Nawet meble były te same – ciężki komplet z czerwonego pluszu i rzeźbionego drewna. Parkiet układał się w boleśnie znajomą spiralę z klepek o nieskończonej ilości różnych odcieni...
Był niemal pewien, że wystarczyłoby sięgnąć myślą, tylko zawołać, aby w jego głowie odezwało się radosne: Czekaj tylko, zaraz ci pokażę, przecież jestem wspaniała!
– Panie von Eckhardt?
Zjeżył się, lecz głos staruszki dobiegał skądś z daleka, z niezmierzonej otchłani, w której czas i przestrzeń zlewały się w jedno.
Ból... lecz czy na pewno?
Tak, z całą pewnością ból. Kłuło nie do wytrzymania dokładnie w tym miejscu, które powinno rozpaść się na kawałki i zabić go w chwili, w której zgasło echo perłowobiałych myśli i blask krwistoczerwonych ślepiów. Ogień zatańczył na skórze dłoni, rozświetlił chwiejny półmrok, przeganiając cienie – uniesiona pięść zadziałała lepiej niż pochodnia, w blasku różnobarwnych płomieni mógł bez trudu odczytać napisy na grzbietach ksiąg. Przesunął po nich ostrożne palcem, uważając, by nie pozostawić śladów sadzy.
Ciężka ojcowska dłoń. Ostry hak na głowicy...
Vrarghr Lemarr miał cztery lata, gdy pierwszy raz sięgnął do ksiąg z ojcowskiego zbioru. Ojciec niestety nie był szczególnie z tego faktu zadowolony, bo gdzie jemu synowi-wojownikowi do książek? Choć sam lubił mienić siebie naukowcem, na wzór przodków, choć spędzał nad dawnymi legendami i naukowymi traktatami większą część życia, mały Vrarghr, ten burzowy dzieciak, który rósł tak niewiarygodnie szybko – o nie, on miał być wojownikiem. Miał być posłuszny. Miał być nieczuły, twardy, groźny... dokładnie taki, jak oczekiwało się tego po wojskowym.
A do biblioteki wstępu mieć nie mógł, bo każdy przecież wie, czym grozi obecność dzieci wśród drogocennych tomów.
Warkot w jego głowie. Kto to? Zarroth? Czy Jarrhönn, której wściekłość potrafiła zalać ogniem cały świat?
Tak, dokładnie tutaj ojciec pierwszy raz użył rękojeści miecza. A Vrarghr Lemarr, Szalony Król, pierwszy raz dowiedział się, jakie to uczucie mieć połamane żebra.
– Panie von Eckhardt! – Rozchwiany, drżący głos staruszki częściowo sprowadził go na ziemię. Obejrzał się na nią, wciąż czekającą w progu z latarnią kurczowo zaciśniętą w pobielałych dłoniach, wzrokiem na wpół zafascynowanym i przerażonym śledząc trasę liżących jego skórę płomieni.
Punkty styczne... Za dużo danych? Być może. Zwłaszcza dla kogoś, kogo umysł odznaczał się wyjątkową bystrością, tłamszoną przez przemądrzałego męża.
– Wszystkie zbiory są oczywiście pańskie – szepnęła, napotkawszy dwubarwne spojrzenie. Pobladła, wyglądała jak zjawa.
Czuł... wstyd? Być może. Nie powinien jej straszyć. Powinien...
Cóż, nie na darmo istniało takie powiedzenie. Jak to szło...?
Zabijamy nieznajomych, abyśmy sami mogli żyć.
– Wszystko w porządku – warknął głucho, choć nic przecież nie było w porządku. Będziesz w stanie zabrać to do Myllhaven?, rzucił do mruczącego uspokajająco Zarrotha.
Jeśli spakować w skrzynie i obwiązać sznurami... z pewnością. Będę jednak potrzebował więcej postojów. Planujesz już...
Jutro z samego rana, przerwał mu twardo.
A Havre? A Creończycy w górach barierowych?
Pułkownik Morth poradzi sobie przez jakiś czas beze mnie. Wie już, w jaki sposób powinien walczyć. My musimy koniecznie coś sprawdzić.
Człowieku...
Warknął przez zaciśnięte zęby, lecz smok nie dał się uciszyć.
Człowieku, lecisz tylko dlatego, że ta kobieta na ciebie czeka. Mam rację?
A nawet jeśli? Z trudem zdławił ogień i przywołał cienie, które rozbiegły się radosnymi pasmami po bibliotece, dokładnie badając jej zawartość, obliczając objętość zbioru... Wilcza kobieta faktycznie może wiedzieć coś bardzo ważnego. A ja nie zamierzam ignorować tego, jak doskonale jej słowa uzupełniają się z tym, co wiemy o Instytucie. Jeśli połączyć to ze wspomnieniami zielonookiej...
A jeśli Creończycy znowu zaatakują pod naszą nieobecność?
Zacisnął zęby. Nie obejrzał się na drżącą wciąż w progu Maritę, choć aż go paliło, by to zrobić.
Nie zabawimy w Myllhaven długo. A wracając do Havre, zabierzemy ze sobą naszą Trzynastkę. Spodoba im się ten rodzaj walki.
---
* "Lodogień" w języku Ragharranu brzmi "Jarrhönn", stąd nerwowe reakcje Kriggsa za każdym razem, gdy przychodzi podobne skojarzenie
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top