Rozdział 25 cz. 1
Lhynne jak oczarowana wpatrywała się w wirujące wokół barwy, nie mogąc uwierzyć, że wcale nie są okruchem snu.
Młode smoki warczały na siebie i prychały ogniem. Zdenerwowane, nabuzowane energią, co chwilę rozkładały błoniaste skrzydła i machały nimi niecierpliwie, wzbijając tumany miękkiego piasku, którym wysypano ziemię, jakby chciały pogonić zgromadzonych ludzi – no dalej! Błękitne niebo czeka! Łuski lśniły w przyjemnie ciepłym słońcu jak miliony oszlifowanych szlachetnych kamieni, kocie ślepia błyskały emocjami, powietrze drżało zauważalnie w pobliżu gadzich gardeł, rozświetlonych blaskiem gotujących się w nich płomieni. Mężczyźni w długich płaszczach, impregnowanych niepalnym woskiem, kręcili się pomiędzy młodymi bestiami, ze spokojem znamionującym spore doświadczenie sięgając do umykających ich dłoniom kolczastych łbów, zdejmując wymiary z gorących szyj i karków, dociskając popręgi ciężkich szkoleniowych siodeł. Tuż obok uczniowie drugiego roku przymierzali ochronne uprzęże, śmiejąc się i popychając nawzajem, jakby czekała ich właśnie najlepsza zabawa, a nie pierwszy raz ładnych kilkadziesiąt metrów nad bezpieczną ziemią.
– Bogowie, co ja tutaj robię? – wymamrotała wilkokrwista, cofając się na dwa kroki, gdy jeden ze smoków, zirytowany niezbyt delikatnym pomiarem za pomocą skórzanego paska, odwrócił się z prędkością wyskakującej z paleniska iskry i plunął ogniem w stajennego. Starszy mężczyzna jak gdyby nigdy nic, ruchem wręcz leniwym uniósł ramieniem połę płaszcza i osłonił się przed śmiercionośnym żarem, z taką łatwością, jakby nigdy w swym życiu nie przyszło mu robić nic prostszego. Ktoś z gromadki uczniów roześmiał się głośno, na co aż podskoczyła i pokryła się szkarłatnym rumieńcem, wściekła na siebie.
– Jedynie obserwujesz. – Rhienne Bhardo łypała na nią kątem oka, a na jej ustach błąkał się źle maskowany zalążek szczerego uśmiechu.
Dobrze wiedzieć, że przynajmniej dla kogoś jestem zabawna, tyle ze mnie pożytku, parsknęła. Myśl o sięgnięciu po Mgielne Ostrze nie opuszczała jej ani na chwilę, kusząc perspektywą odegnania buzujących emocji...
Musiała pamiętać, że to jedynie złudzenie. Według słów specjalistów, z przedziwnym mieczem w dłoni miałaby jeszcze większe szanse, by całkowicie tu oszaleć.
– Obserwuję – powtórzyła ostrożnie, długo obracając to słowo na języku. – Drugorocznych studentów, którzy dzisiaj mają pierwszy raz wzbić się w powietrze.
– Dokładnie. – Rektora uśmiechała się coraz szerzej, lecz oprócz tego nie dawała po sobie poznać cienia emocji, stojąc swobodnie z rękoma założonymi za plecami i wzrokiem skierowanym w stronę niecierpliwiących się smoków.
– Tylko że... dlaczego mam ich obserwować, podczas gdy moja grupa zajmuje się właśnie słuchaniem ważnego wykładu ze smoczej anatomii, z którego to ja również będę zdawać burzowo trudny egzamin? – spytała wreszcie, zdobywszy się na odwagę. Nie zdołała powstrzymać sarkazmu, jak zawsze kryjąc za nim zdenerwowanie, wprawiające całe ciało w upokarzające drżenie.
– Jeszcze się nie domyśliłaś, moja kochana? – Rhienne szczerzyła się już zupełnie jawnie, ukazując białe zęby. Jej głos również zabarwił się złośliwością – nieco matczyną, z pewnością życzliwą, Lhynne jednak nie umiała nic poradzić na to, że zjeżyła się odruchowo.
– Chyba coś mi świta, ale nie jestem pewna, czy... – Udławiła się swoimi słowami, gdy jeden ze smoków, średniej wielkości samiec o jasnopomarańczowych łuskach, kłapnął zębami na inną bestię, która nieopatrznie potrąciła go skrzydłem. Gdyby nieco mniejsze zwierzę się nie uchyliło, ostre kły prawdopodobnie wbiłyby się w jego bok. Dwóch stajennych krzyknęło jednocześnie i doskoczyło do warczących na siebie smoków, pojednawczo unosząc dłonie, podczas gdy uczniowie obejrzeli się na zamieszanie z czystą ciekawością, niepodszytą choćby gramem oczywistego strachu.
Nigdy bym się nie skuliła, gdybym tam była!, zagrzmiała Khrimme, spomiędzy wyszczerzonych wściekle kłów wypuszczając snop różnobarwnych iskier. Łuski na podgardlu rozświetliły jej się blaskiem z trudem tłumionego ognia, szalejącego już zresztą w czerwonych ślepiach. Ta smoczyca zupełnie nie ma godności!
Khrimme... Lhynne nie zdążyła dokończyć, bo Dzika omal nie zmiażdżyła jej spojrzeniem ciężkim od furii.
Nie udawaj nawet, że nie chcesz przyznać mi racji!, żachnęła się. Z nozdrzy buchał jej dym. Samce nie mają prawa nawet spoglądać na nas w podobny sposób. Zaprzecz tylko, dziewczyno, która to podobno wprosiła się na lekcje szermierki jako jedyna kobieta w mieście i odmówiła opuszczenia budynku koszar, dopóki jej nie przyjęli.
Tu ją miała. Wilkokrwista skrzywiła się, w duchu uznając się za hipokrytkę. Nie zmienia to jednak faktu, że samiec jest większy.
Ode mnie również. I cóż z tego?
Większy...
Lhynne miała wrażenie, że serce jej na moment skamieniało. Mięśnie zmroził tak lodowaty chłód, że wcale nie byłaby zaskoczona, gdyby spojrzawszy po własnych odsłoniętych przedramionach, ujrzała na nich koronkowy nalot szronu.
Większy. Owszem. Ta kuląca się smoczyca również była od Khrimme większa... lecz o ile, dwa łokcie? Jak na smoka, było to tyle, co nic.
– O nie! – wydusiła. – Nie, nie ma nawet takiej opcji!
Rhienne spojrzała na nią z błyskiem w źrenicach.
– Och, czyżbyś wreszcie się domyśliła?
– Nie! To znaczy tak, ale... – Wilkokrwista bezradnie złapała się za głowę. – Ale przecież te smoki mają jakieś półtora roku! A Khrimme trzy miesiące!
– Owszem, wykluła się trzy miesiące temu. Lecz sama przyznasz, że okazała się mieć w sobie tyle krwi Dzikich, by wyrosnąć wcale nie gorzej, niż zwyczajne smoki drugorocznych. – Rhienne położyła Lhynne dłoń na ramieniu, zanim młoda kobieta padła w miękki piach lub odwróciła się na pięcie, by czym prędzej uciec. – Dzisiaj będziecie jedynie obserwować. Ale prawdopodobnie za tydzień spotkamy się na pewnej specyficznej indywidualnej lekcji, po której dołączysz do tej grupy.
– Za tydzień – powtórzyła Lhynne takim tonem, jakby właśnie upewniała się, czy aby dobrze usłyszała odczytywany przez swojego kata wyrok.
– Jeśli Khrimme utrzyma tempo wzrostu, tyle wystarczy, aby mogła wzbić się w niebo z tobą w siodle. Teoretycznie powinno się czekać, aż łeb smoka dorówna długością wzrostowi jeźdźca, dopiero wtedy wierzchowiec nie odczuje dotkliwie dodatkowej masy na karku, lecz... – Zmierzyła uważnie podopieczną od stóp do czubka głowy. – Nie chcę być złośliwa, moje dziecko, bo dobrze wiem, jak podobne konstatacje potrafią ubliżyć wojowniczce, lecz obie dobrze wiemy, że nie jesteś szczególnie rosła.
Wilkokrwista zgrzytnęła zębami, sama nie wiedząc, co budziło w niej najgorętsze emocje. Nikczemny wzrost? Czy może fakt, że ledwie kilka dni dzieli ją od chwili, w której ta cudownie bezpieczna ziemia pozostanie daleko w dole...?
– Dzisiaj tylko obserwuj. – Rzeczywiście, bogowie, gdyby rektora Akademii nie trzymała jej za ramię, właśnie z bardzo bliska oceniałaby wilgotność piasku. – Podejdź do grupy. Zobacz, co robią. Przymierz uprząż, jeśli znajdziesz jakąś bez właściciela. Poproś kogoś o pomoc, jeśli zobaczysz, że radzi sobie dobrze i nie ma innych zajęć. Popatrz na smoki, popatrz na to, jak pomocnicy mocują im na karkach siodła i jak uczniowie w nich siadają. Prawdopodobnie dziś nikt nie będzie jeszcze latał, lecz... masz i tak szansę ujrzenia paru dodatkowych atrakcji. – Majora puściła jej szelmowskie oczko i odeszła.
Zanim Lhynne zdążyła się otrząsnąć na tyle, by zdołać wydobyć z siebie głos i zawołać mentorkę, ta zniknęła w cieniu wznoszącej się daleko za ich plecami Akademii. Chwilę odprowadzała wzrokiem jej malejący cień w eleganckim mundurze z wyszytymi złotą nicią dystynkcjami na pagonach, nim zawstydzająco głośno przełknęła nieprzyjemnie gęstą ślinę i zmusiła się do tego, aby ponownie skoncentrować uwagę na roześmianych uczniach.
Oni nie sprawiali wrażenia, jakby się bali, prawda? Ekscytowali się, cieszyli tym, co miało nadejść... więc dlaczego ona miałaby odczuwać lęk, od którego dosłownie miękły jej kolana?
Ach, na burze, prawdopodobnie dlatego, że mdłości i zawroty głowy opanowywały ją nawet wtedy, gdy stawała na krześle, aby dosięgnąć coś z górnej półki domowej biblioteczki! Ładny rok minął, nim w ragharrańskiej bibliotece zdołała się przemóc na tyle, by wejść na jedną z sięgających szczytu regałów drabin, a i tak nigdy nie przyzwyczaiła się do nich na tyle, by sięgnąć półek dwiema dłońmi naraz. Jedną z rąk zawsze musiała mieć opartą na bezpiecznie stabilnym drewnie, i to aż do granic bólu, aż do drżenia skamlących z wysiłku mięśni.
Wilki nie zostały stworzone do tego, by oddalać się od ziemi na odległość większą niż ta podczas niewysilonego skoku.
Dasz radę. Khrimme trąciła ją zachęcająco nosem, owiewając gorącym oddechem. Przecież cię nie zrzucę.
Wiem, ale... Lhynne ze złością zacisnęła zęby. To takie... żałosne.
Jeśli dobrze rozumiem twoje myśli, to nie wydaje mi się, by na lęk wysokości cierpieli jedynie nieliczni i by był on powodem, z którego można się z człowieka wyśmiewać, czyż nie?
Ze zwyczajnego człowieka może i nie, ale jak wyobrażasz sobie jeźdźca smoka z lękiem wysokości?
Nie muszę sobie wyobrażać, skoro mam ciebie przed sobą. Zaśmiała się po smoczemu.
Żart tylko odrobinę zdołał rozładować napięcie. Lhynne zacisnęła dłonie w pięści i wzięła głęboki oddech... Gdzież podziała się ta nieustraszona dziewczynka, którą była kiedyś?
Dziesięcioletnia Lhynne nie lękała się niczego. Biegała po drzewach lepiej niż wszyscy chłopcy z plemienia razem wzięci... i mało tego, że po nich biegała – najważniejsze było to, co wyobrażała sobie w takich chwilach!
Konary były smokami. Potężnymi smoczymi cielskami o długich, śmiertelnie groźnych rogach, za którymi ustawiała się wygodnie z lekko podkurczonymi nogami, dokładnie tak, jak ułożyłaby się w siodle jeźdźca – tak, jak widziała to na barwnych kartach tysięcy książek, wśród których dorastała. Owijała potężną gałąź mocnym sznurkiem na kształt uzdy, a następnie siadała w tym wyimaginowanym siodle i ściskała wyimaginowane wodze, wyobrażając sobie, jak mknie przez wilgotne przestworza, obserwując z góry rozkosznie maleńki świat. Wyobrażała sobie ciężar miecza, zarówno w pochwie u boku, jak i w zaciśniętej dłoni – jak by to było, wznieść się wysoko, zawisnąć w powietrzu w doskonałej równowadze, okupionej biciem potężnych skrzydeł, a następnie unieść ciężki miecz w geście, na który zareagowałyby tłumy zgromadzonych poniżej wojowników, czekających na jej rozkaz...?
Tak, Lhynne od najmłodszych lat marzyła o jeźdźcach smoków. Pokochała ogromne gady jeszcze zanim nauczyła się czytać, w czasach, gdy jedynie mogła przewracać strony naprawianych przez ojca ksiąg, sycąc wyobraźnię ilustracjami. Śniła o nich, nie potrafiła przepędzić ich ze swych myśli nawet na chwilę. Smoki tańczyły jej przed oczami, gdy zamykała powieki, gdy kierowała niewidzący wzrok przez okno szkoły, odcinając się od nudnej lekcji, gdy relaksowała się w swoim łóżku przed zaśnięciem... Szybko zaczęła o nich również pisać: tworzyć historie, w których to ona i jej smok byli głównymi bohaterami, ratującymi świat z coraz paskudniejszych opresji. I, wstyd przyznać, oddawała się temu istniejącemu jedynie w jej głowie światowi nawet wtedy, gdy już jako wygnana pierwszy raz zacisnęła palce na rękojeści miecza, gdy dzięki swojemu złośliwemu uporowi i irytacji, jaką potrafiła wzbudzić w starszych, silniejszych mężczyznach, pierwszy raz dowiedziała się, jak to jest zadawać ciosy ciężkim kawałem stali, jak to jest odpierać ataki – i płakać skrycie z bólu nienawykłych do podobnego wysiłku mięśni, oblekających żałośnie chude ramiona drobnej, dojrzewającej dopiero dziewczyny.
Marzyła... bo każdy przecież o czymś marzy.
A teraz była właśnie tutaj. I, jak na złość, nawet nie umiała sobie przypomnieć, jakie emocje opanowały ją, gdy na progu swojego domu odnalazła smocze jajo. Oczywiście, że pielęgnowała je tak, jak tylko potrafiła. Ogrzewała je w kominku, syciła blaskiem szklanych kul, co sześć godzin troskliwie przecierała szorstką skorupę namoczonym ręcznikiem, spała z nim w jednym łóżku, pod jedną kołdrą. A jednak... czy naprawdę przez cały ten czas bała się i drżała z radosnego niedowierzania, bez głębszej refleksji? Ani przez moment nie przemknęło jej przez myśl, że właśnie spełniło się wszystko to, o czym przez tyle lat jedynie myślała, czerwieniejąc z zakłopotania własną głupotą?
Dlaczego głupotą? Khrimme zawarczała i z oburzenia postawiła kostny grzebień na karku, aż cofając łeb. Przecież jeźdźcy istnieją. Smoki są w całym Ragharranie. Zawsze była szansa, że któryś smok wybierze właśnie ciebie i podrzuci ci swoje jajo.
A jednak z jakiegoś powodu wydawało mi się, że wyobrażanie sobie czegoś takiego jest szczytem naiwności. Czymś... śmiesznym.
Być może nigdy nie będziesz rozkazywać ogromnej armii ani nie uratujesz świata, ale parę przygód ze mną przeżyjesz, to mogę ci zagwarantować. Zatańczył rozwidlony język, gdy smoczyca smakowała powietrze, znów doprowadzone do wrzenia przez któregoś z różnokolorowych samców, któremu nie spodobał się ciężar siodła. Ale żeby do tego doszło, musisz zaufać, że wysokość cię nie zabije.
Wysokość może i nie, ale spadanie... Lhynne znowu przełknęła głośno ślinę. A pomyśleć, że do tej pory uważała to za wymysł jedynie na potrzebę powieści z dreszczykiem...
Po to masz tamte głupie skórzane paski. Czarny nos wskazał w stronę przepychających się uczniów. Idź tam wreszcie, bo wstyd mi przynosisz! Myślałby kto, że taka będziesz tchórzliwa...
Tchórzliwa? Aż się zapowietrzyła i żartobliwie pchnęła szorstki bok. Ja ci dam tchórzliwą!
Będę cię tak nazywać, dopóki nie ruszysz tego chudego ludzkiego kupra do tamtych tam. Myślałby kto, że takiemu tchórzowi udało się związać z Mgielnym Ostrzem i...
Dobra, dobra, zrozumiałam! Uniosła dłonie w poddańczym geście. Już idę, tylko zamknij się wreszcie!
O mało nie wywróciła się w piach, gdy silny nos pchnął ją w stronę zgromadzenia. Nie do wciąż buchających płomieniami smoków, lecz do roześmianych studentów...
O bogowie, sama nie wiedziała, co było gorsze. Jak by nie patrzeć, ze smokami dogadywała się znacznie lepiej niż z ludźmi...
Kilku mężczyzn zajętych było właśnie złośliwymi docinkami. Szarpali się za paski uprzęży, rzucając kompletnie dla niej niezrozumiałymi żarcikami na temat tuszy i wzrostu z taką częstotliwością, że ciężko było rozróżnić, gdzie kończyła się jedna złośliwość, a zaczynała kolejna – gdzie trwała jeszcze ta piętnująca partnera, a brała początek inna, godząca w samego siebie. Trzech innych, wraz z dwiema kobietami o długich włosach zaplecionych w piękne warkocze, obserwowało scenę niczym najwspanialsze widowisko, dopingując ochoczo obu stronom, podczas gdy pozostała czwórka – trzech kolejnych młodzieńców i jedna osoba o niemożliwej do określenia płci, z włosami ściętymi krótko i tuszy tak obfitej, że zdolnej ukryć wszelkie charakterystyczne kształty sylwetki – zerkała jedynie z oddalenia, zajmując się zapinaniem ostatnich sprzączek skórzanych pasów. Lhynne, podchodząc do nich, poczuła się jak intruz... lecz takie właśnie było polecenie rektory Akademii, czyż nie? Nie sposób było się kłócić z rozkazem wydanym przez osobę o jej pozycji. Stanęła po prostu tuż obok, próbując w myślach odtworzyć kolejność zakładania i zapinania kolejnych skórzanych fragmentów i sposób mocowania ich do siodła, podczas gdy Khrimme wodziła wzrokiem pomiędzy nią a gromadą rozgorączkowanych smoków, nie mogąc zdecydować, co zasługiwało na jej większą uwagę.
Idź do nich, jeśli chcesz, rzuciła w myślach. Wiem, że cię do nich ciągnie...
Od razu ciągnie. Smoczyca przewróciła czerwonymi ślepiami w zupełnie ludzki sposób. Ale poradzisz sobie beze mnie?
Czy coś może mi tutaj grozić?
Dzika parsknęła ze złością, łypnęła na wyłaniających się z niskiego składu dwóch mężczyzn, będących prawdopodobnie nauczycielami, i odeszła w stronę bestii, zamiatając końcówką ogona. Kilkukrotnie obejrzała się przez grzbiet na kobietę z niepokojem, wreszcie jednak ciekawość wzięła nad nią górę i zniknęła pośród kłębów dymu i iskier, ostrożnie lawirując między ludźmi w impregnowanych płaszczach.
– Hej, ty!
Lhynne wzdrygnęła się i odwróciła w stronę studentów. Zaklęła w myślach, widząc, że wszyscy bez wyjątku przerwali swoje czynności i patrzyli w jej stronę. Głos należeć musiał do jednego z tych, którzy dopiero co się kłócili – wysoki, dość przystojny brunet o ostrej szczęce obsypanej zadbanym, kilkudniowym zarostem wpatrywał się w nią z bokami podpartymi pięściami i uśmiechem wykrzywiającym pełne usta. Nie wydawało jej się, by zrobił to specjalnie, lecz pozycja, jaką przybrał, dodatkowo uwypuklała węzły wyrobionych mięśni, wijące się po jego ramionach. Nie był szczególnie szeroki w barkach, lecz atletyczny i... cóż, dokładnie taki, jak powinien, jakkolwiek to brzmiało. Po prostu patrząc na niego, na myśl sama cisnęła się konstatacja, iż niczego mu nie brakowało.
Oczy miał lodowate i okrutne, aż dreszcz wilczego instynktu liznął ją wzdłuż kręgosłupa, zostawiając po sobie upokarzający ślad w postaci gęsiej skórki.
– Mówisz do mnie? – spytała ostrożnie. Owszem, po chwili namysłu... ale i tak prawdopodobnie zbyt agresywnie, zbyt... prowokująco. Wilk nie pozwalał odpowiedzieć na zaczepkę merdaniem ogonem. Wilk odruchowo unosił wargi i błyskał zębiskami.
– Dokładnie. – Młody mężczyzna uśmiechnął się szeroko, obejrzał się krótko na przyjaciół z grupy, jakby upewniał się, że na pewno wszyscy na nich właśnie patrzą. – Coś ty za jedna? Zdaje mi się, czy jesteś tym słynnym kundlem z pierwszego roku?
Dreszcz... Czy to był instynkt? Czy może to coś, o czym czasami wspominał Kriggs von Eckhardt w odniesieniu do przedziwnego uczucia znanego wszystkim Mglistym bez wyjątku? Nie wiedziała. Grunt, że udało jej się to burzowe diabelstwo stłumić i zepchnąć gdzieś na obrzeża świadomości, zanim pozwoliła mu na dobre rozgorzeć.
– Jestem wilkiem, nie kundlem – odpowiedziała ze spokojem – ale reszta się zgadza. A przyjemność mam z...? – Pozwoliła, by wielokropek niemal fizycznie zawisł w powietrzu, czekając na uzupełnienie.
– To chyba żałosne, że nie znasz mojego imienia, ale na tyle zabawne, że pozwolę sobie jeszcze cię pomęczyć. – W irytująco seksownym uśmiechu błysnęły zadbane zęby. – Co ty tu robisz, co? Nie zdaje mi się, żebyśmy cię zapraszali, dziewczynko.
– Dziewczynko? – To było silniejsze od niej. Wszystko, co przeżyła do tej pory, nauczyło ją jasno: nie reaguj w ten sposób, nie podłapuj takich słów... ale jak się powstrzymać, gdy wilk marzy tylko o tym, by warknąć z głębi gardła i kłapnąć zębami przed tą słodką twarzą?
Bogowie, facet naprawdę był ładny i paskudnie ją to rozpraszało. Żałosne...
– Powiedziałem coś nie tak? – Uniósł jedną brew, parodiując zdziwienie. – Och, a pomyśleć bym mógł... Głową nie sięgasz mi nawet do ramienia, więc pomyślałem, że... nie wiem, może ktoś z nauczycieli przyprowadził swoją córkę, aby poznała pracę ojca od podstaw? Choć to dziwne zainteresowanie jak na trzynastoletnią dziewczynkę.
Ładny. Tylko gdyby tak się nie odzywał...
– Rhienne Bhardo kazała mi przyjrzeć się waszej lekcji – odpowiedziała ze spokojem, również unosząc jedną brew. – Możemy to już kończyć, czy masz dla mnie jeszcze jakieś błyskotliwe spostrzeżenia?
– Chyba czegoś nie zrozumiałaś. – Jego głos obniżył się i skamieniał. – Odejdź stąd, dopóki się nie zirytowałem.
Tak, zdecydowanie ta zasada sprawdzała się niemal zawsze: atrakcyjni mężczyźni powinni przy okazji nie posiadać strun głosowych.
– Jak przed chwilą wspomniałam: jestem tu na polecenie rektory, więc nie wydaje mi się, żebym sobie mogła tak po prostu odejść. – Wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. – Nie przeszkadzajcie sobie, będę tylko patrzeć.
– Jesteś niedorozwinięta, czy to prawda, że wszystkie kundle mają mózgi wielkości wilczych? – Mężczyzna postąpił gwałtowny krok naprzód, sprawiając, że cofnęła się odruchowo. Kolejny błąd: dobrze widziała, ile satysfakcji mu to sprawiło. – Odejdź stąd, bo inaczej sobie porozmawiamy.
– Delran! – To krzyknęła ostrzegawczo nieokreślona tęga osoba. Spod lekko opadających na oczy włosów spozierały jasnoniebieskie tęczówki, zdecydowanie kobiece, choć tkwiące w twarzy o rysach skłaniających się ku męskim.
– Zamknij się, teraz ja rozmawiam! – Młodzieniec skrzywił się, jakby rozmawiał właśnie z kimś niewartym choćby pogardliwego splunięcia.
– Zawołam profesora Heghrana – zagroziła tajemnicza osoba, zaciskając mocno pięści. – Daj jej spokój! Skoro Bhardo kazała jej obserwować, to będzie obserwować. To jej decyzja, nie nasza. Chodźmy lepiej do...
– Kazałem ci się zamknąć! – ryknął przez ramię głosem, od którego Lhynne odruchowo chciała stulić ramiona.
Niechciane wspomnienia błyskały przed oczami duszy.
Krąg wytykających ją palcami dzieciaków. Szydercze śmiechy, rozognione okrucieństwem oczy, kaleczące uszy wyzwiska...
Może i bagatelizowało się dziecięcą przemoc i szkolne prześladowania, uznając je za głupie zabawy, lecz prawda była taka, że wszystkie zostawiały rysy, które nie goiły się już nigdy. To blizny po podobnych ranach narzucały ramy całej przyszłości – określały sprawność ciała do wpasowywania się w następujące sytuacje...
Delran ponownie zwrócił się w jej stronę i postąpił kolejny krok naprzód.
– Powiem jeszcze raz: spieprzaj stąd, póki...
Prawdopodobnie chciał naprzeć na nią piersią, zamarł jednak i głos zanikł mu w gardle, gdy wydatnej krtani dotknął sztych długiego, formującego się z płomieni miecza.
– Naprawdę chcesz to zrobić? – wycedziła Lhynne.
Przez chwilę w promieniu najbliższych kilku metrów panowała niczym niezmącona cisza, rozciągająca się w kształt krótkiej nieskończoności, tak przytłaczająca i dławiąca zdawała się być. Okrutne oczy wpatrywały się prosto w jej tęczówki, tak nieznośnie wilcze, że nie pozostawiały sobą nawet cienia wątpliwości, co też mogło się za nimi kryć...
Tak się złożyło, że Lhynne uwielbiała brązowo-zieloną barwę swoich oczu. I uwielbiała siedzącego w niej wilka.
– Wróć do tego, co robiłeś przed chwilą, chłopcze – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – A ja będę w spokoju was obserwować. Oboje musimy tutaj być. Żadnemu z nas się to nie podoba. Chyba jesteśmy po prostu kwita.
– Kwita? – powtórzył i parsknął śmiechem. Zrobił taki gest, jakby zamierzał pacnąć dłonią sztych miecza, aby go odtrącić, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili – na własne szczęście, bo metafizyczne krawędzie Mgielnego Ostrza już od tak lekkiego uderzenia mogłyby zranić mu palce aż do kości. Udając, że wcale nie nosił się z takim planem, postąpił dwa kroki w tył i potrząsnął głową z politowaniem. – Dziewczynko, czy ty masz pojęcie, co dzieje się wokół ciebie?
– Cóż... – Nie opuszczając miecza, kobieta rozejrzała się wokół nieco teatralnie. – Wygląda mi to na jedną z pierwszych lekcji jeździectwa.
– Nie o to mi chodzi, wilcza idiotko. – Znowu się nachylił, tym razem jednak omijając celujące mu w gardło Ostrze, choć dłoń Lhynne zadrżała tak, jakby zamierzała ponownie nakierować je w odpowiednią stronę. – Cała burzowa Akademia o tobie mówi. I nie ma krzty kłamstwa w ich słowach: to hańba, by taki smok wybrał... ciebie. – Krótkim gestem wskazał stronę, gdzie przed momentem zniknęła Khrimme, i wytknął palcem wilkokrwistą z wyrazem najczystszego obrzydzenia.
– Czyli o to chodzi? – Lhynne nagle roześmiała się szczerze. Chwila dekoncentracji sprawiła, że Mgielne Ostrze rozpłynęło się pośród płomieni, lecz nie przejęła się tym, bo musiała docisnąć dłoń do brzucha, gdy złapał ją paskudny skurcz z tej nagłej wesołości. – O bogowie, naprawdę? Wy mi po prostu zazdrościcie smoka?!
Ktoś ze zgromadzonych syknął ostrzegawczo, a twarz Delrana zaciągnęła się szkarłatem.
– Ty mała dziwko! – wycedził przez zaciśnięte zęby i tym razem rzucił się naprzód szybko jak atakująca kobra. Doskonale wiedział, co powinien zrobić – skorzystał z jej dekoncentracji, skorzystał z tego, że potrzebowała kolejnych ośmiu uderzeń serca, aby ponownie w pełni Przywołać miecz. Mogła tylko zakląć i spróbować się wywinąć, gdy złapał ją za ramiona, przyciągnął do siebie tak blisko, że aż poczuła woń jego oddechu, i potrząsnął nią jak szmacianą lalką. – Tu nie chodzi o żadną pieprzoną zazdrość, ty...!
Dłoń sama układała się w pozycji Przywołania... lecz był za blisko – gdyby teraz miecz pojawił się między nimi, młodzieniec skończyłby przecięty na pół.
– Nie chodzi o zazdrość! – wykrzyczał jej w twarz, ignorując odzywające się wokół protesty. – Tu chodzi o...
Naprawdę ciekawa była, o co takiego mogło chodzić, nawet jeśli świerzbiła ją do niewytrzymania pokrywająca się czarnym futrem skóra, a wyostrzające się zęby zaczynały kaleczyć język. Na nieszczęście dla jej dociekliwości, właśnie w tym momencie wielki kształt osłonił ich od czystego słońca i uderzył silną łapą, posyłając mężczyznę na ziemię. Gdyby nie to, że z szoku i bólu rozluźnił palce, z pewnością poleciałaby za nim, tak jednak udało jej się utrzymać na nogach, zachwiawszy się tylko. Wsparła się na boku Khrimme, przygniatającej Delrana do ziemi długimi szponami.
– Kurwa! – wyrwało się komuś tuż obok. – Zawołajcie Heghrana, kogokolwiek...!
Smoczyca zaryczała młodzieńcowi w twarz, w powietrzu uniósł się smród pieczonego mięsa, gdy kilka iskier opadło na jego nieskazitelną skórę. Osłonił się dłonią, lecz na cóż mu to było, skoro kły Khrimme były w stanie przegryźć go na pół?
Zaczekaj! Lhynne wbiła paznokcie pod szorstkie łuski, próbując ją powstrzymać, lecz nie umiała ugasić gorejącego w jej myślach dzikiego pożaru.
– Co tu się dzieje?!
Starszy mężczyzna o siwo-brązowym zaroście i młody smok wpadli między nich jednocześnie. Zakotłowało się, wściekła do granic możliwości Khrimme zaskowyczała z rozczarowania, gdy nieco większy samiec odepchnął ją od swojego jeźdźca, a Lhynne w ostatniej chwili odskoczyła na bezpieczną odległość, nim trafił ją któryś z ostrych kolców. Mężczyzna, prawdopodobnie wspomniany Heghran, podtrzymał ją za ramię, nim wylądowała na miękkim piasku, podczas gdy Khrimme warczała tuż obok, gotując się do skoku na...
Tak, to był dokładnie ten smok, którego wcześniej uznała za najbardziej nerwowego – pomarańczowy samiec, któremu Dzika planowała wydrapać oczy za to, jak poniżył drobniejszą smoczycę. Mało brakowało, a roześmiałaby się z ironii sytuacji.
– Co tu się dzieje?! – powtórzył Heghran głosem ciężkim i tubalnym. Mało brakowało, a potrząsnąłby nią – być może tylko świadomość, z kim miał do czynienia, powstrzymywała go od tego, co w przypadku każdego innego studenta wcieliłby w życie.
Choć Lhynne nie uważała się za specjalnie uprzywilejowaną, sama nie wiedziała, czy odruchowo nie machnęłaby w jego stronę Mgielnym Ostrzem, gdyby ją tak potraktował, więc musiała uznać to za słuszny przebłysk instynktu samozachowawczego.
– Nie mam najbledszego pojęcia – wyznała na tyle spokojnie, na ile była w stanie.
– Ty...! – Delran spróbował podnieść się z ziemi, lecz ból stłuczonych żeber uciął mu oddech. Spurpurowiał na twarzy, już nie tak atrakcyjny, jak przed paroma chwilami.
Pomarańczowy smok zawarczał ostatni raz na gotującą się od środka Khrimme i podszedł do swojego jeźdźca. Schylił wielki łeb, trącił go nosem, nadstawił się tak, by pomóc mu wstać...
Mężczyzna uderzył go pięścią w nos i odsunął wściekłym gestem.
– Nie zbliżaj się do mnie! – krzyknął na całe gardło, mierząc smoka wzrokiem pełnym... obrzydzenia.
Choć nie miał tyle siły, by sprawić zwierzęciu tej wielkości ból, pomarańczowy zaklekotał z zaskoczenia i odskoczył gwałtownie, mrużąc ślepia. Źrenice rozszerzyły mu się, błysnęły...
Ból. Niedowierzanie. Cierpienie...
Nie wiedziała, czego najwięcej było w pionowych źrenicach, lecz tak czy siak wystarczyło to, by elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca – może i wciąż niepewne, lecz na tyle odpowiednie, by stworzyć coraz bardziej zrozumiały obraz.
Ten przedziwny atak na nią. Słowa o tym, jak wiele mówiono w Akademii na temat wilkokrwistej z czarnym smokiem. Wściekłość podczas oskarżenia o zazdrość. A teraz ta... nienawiść.
Nienawiść? Na Źródła Burz, przecież to był jego smok, istota, z którą związany był umysłem już od ponad roku! Czuła mdłości na samą myśl, że miałaby zwracać się w ten sposób do Khrimme, co więc dopiero...
Prawdopodobnie wśród osób uważających jej związek z Dzikim za hańbę przodował ten właśnie irytujący młodzian.
– Delran, co tutaj zaszło?! – Profesor puścił ją nareszcie i wyciągnął dłoń w stronę pokiereszowanego studenta. Młody mężczyzna przyjął pomoc, acz niechętnie, i stanął chwiejnie na nogach, wbijając wzrok w osypujący się z ubrania piach.
– Nic, profesorze – warknął ze znacznym opóźnieniem.
– Mam taką nadzieję! – Heghran zmierzył wzrokiem ich oboje, odetchnął głęboko, jakby w myślach błagając o cierpliwość, i rzucił podenerwowanym tonem: – Lekcja już się kończy, a wy zmarnowaliście czas na takie głupoty! Weź się za pracę, Delran, a ty – palcem wytknął wilkokrwistą – obserwuj i trzymaj się od moich uczniów w stosownej odległości.
– Ale... – spróbowała żałośnie, milknąc szybko, zmrożona zielonymi tęczówkami, spozierającymi spod krzaczastych brwi.
– Żadnego ale! – Mężczyzna warknął przez zaciśnięte zęby. – Nie popieram dyskryminacji na tle rasowym, ale to nie znaczy, że będę tolerował podobne burdy w tych szacownych murach, panno von Lehann'rive. Dzisiaj i przez kilka kolejnych dni masz tylko obserwować, więc obserwuj. Gdy ta twoja bestia podrośnie jeszcze odrobinę, zastanowimy się, co dalej.
I odszedł w stronę skamieniałych z ciekawości smoków, śledzących lśniącymi ślepiami całe zajście w takim zapamiętaniu, że ledwie parę tych chwil wystarczyło, aby asystenci w płaszczach dopięli na nich ostatnie pasy i dokonali ostatnich miar w całkowitym spokoju.
Delran pogardliwie splunął jej pod nogi i podążył za profesorem. Pomarańczowy smok podreptał za nim nieco nieporadnie, jak groteskowo wyrosłe pisklę, nisko opuszczając łeb ze stulonym płasko do karku kostnym grzebieniem.
– No, więc... to właśnie był Delran. – Osoba o niemożliwej do określenia płci jako pierwsza z grupy uśmiechnęła się do niej nieśmiało, choć przyjaźnie.
– Wspaniały typ! – parsknęła Lhynne, odruchowo pocierając ramiona dłońmi, jakby próbowała zmusić występującą na nich gęsią skórkę do wchłonięcia się z powrotem pod skórę. – Rozumiem, że niewiasty padają mu falami do stóp? Zignorować tak czarującą osobowość...
– Tak właściwie, to kompletny z niego kutas. – Pulchne ramiona poruszyły się lekceważąco, a głos, który równie dobrze mógł należeć do kobiety, jak i mężczyzny, zabarwił się humorem. – Ale tak, z niewiadomych przyczyn tacy jak on cieszą się pewnym powodzeniem. Ktoś mógłby powiedzieć, że świadczy to o kobiecym braku instynktu samozachowawczego, choć... – Zdanie zawisło niedokończone, gdy spotkały się dwie pary oczu: roześmiane niebieskie i błyszczące złością brązowe.
– Żałosne – prychnęła jedna z kobiet z warkoczami i odeszła od nich, wracając do ostatnich poprawek zarzuconej na ramiona uprzęży. Po chwili podążyli za nią pozostali, tracąc zupełnie zainteresowanie zarzewiem kolejnego konfliktu.
– No... wybacz. Jestem Thore. – Uśmiech stał się nieśmiały i nieco przepraszający, a pulchna dłoń wyciągnęła się w stronę wilkokrwistej. – I spokojnie, nie przemawiam z pozycji kolejnego zbyt pewnego siebie faceta. Mów o mnie „ono". Lub „ona", jeśli będzie ci zbyt ciężko. Nie lubię tych typów z przerostem moszny równie mocno, jak ty.
– „Ono"? – powtórzyła Lhynne ostrożnie, zła na siebie, jak często musiała uciekać się do podobnego zabiegu od dzisiejszego poranka, nie mogąc się jednak powstrzymać, obojętnie jak nietaktowne to było. – To... niespotykane. Wybacz, że pytam, ale...
– Chcesz wiedzieć, czy to mój wymysł, czy mam podwójne dowody w spodniach? – Thore spytało zupełnie bezpośrednio, unosząc jedną brew. – Nawykłom już do takich dociekań, nie martw się. Zresztą, lubią mnie w tej pięknej szkółce równie mocno, jak ciebie. – Krótkim gestem wskazało w stronę monumentalnego budynku Akademii.
– Nie, nie o to mi... – Wilkokrwista nie zdołała dokończyć, rumieniec zbyt mocno palił ją w twarz. – Ach... Przepraszam, nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.
– W porządku. – Thore wzruszyło ramionami i znowu uśmiechnęło się ze spokojem. – Nie złoszczę się przecież. Chodź lepiej, pokażę ci, jak zakłada się to diabelstwo, zanim zawołają nas do smoków.
– Wiem, że się nie złościsz, ale i tak... głupio mi. – Lhynne, posłuszna stanowczym gestom Thore, rozpięła sprzączkę, którą miało na plecach, i choć nieco zaskoczona, pozwoliła, by zarzuciło jej własną uprząż na ramiona. – Codziennie spotykam się z dyskryminacją, gdziekolwiek pójdę, a sama zachowuję się... w ten sposób.
– Cokolwiek by o mnie mówić, intuicję mam akurat kobiecą. – Nieco serdelkowaty palec zakręcił się w okolicy skroni, a uśmiech przerodził się w szelmowski. Dłonie sprawnie zapinały sprzączki i dociągały paski tam, gdzie były zbyt luźne, a więc praktycznie wszędzie. – Wiem, że nie miałaś nic takiego na myśli. Dlatego też do ciebie podeszłom. Bo wiem, co czujesz. Brzmi patetycznie, nie? W każdym razie, wyczuwam jakąś... no, nazwijmy to jednością dusz. Lub doświadczenia. Ech, nazywajmy to jakkolwiek lub nawet wcale. Po prostu pamiętajmy, że w całej burzowej szkole wrogów możemy mieć siebie: swój klub wyrzutków. Osoba bez płci i kobieta przemieniająca się w wilka – to brzmi jak materiał na poważny zarząd poważnej organizacji. – Westchnąwszy, odsunęło się na kilka kroków i biorąc się pod boki, obejrzało Lhynne krytycznym wzrokiem, przekrzywiając lekko głowę. – No i jak się czujesz?
Lhynne ostrożnie poruszyła się w uprzęży i ze zdziwieniem zauważyła, że choć stosunkowo ciężka, nie krępowała jej wcale ruchów. Za namową Thore zrobiła kilka próbnych wymachów ramionami, a następnie dała się podprowadzić do jednego ze smoków – smukłej smoczycy o łuskach w barwie błękitno-białego lodu. Choć Khrimme i Lorei, jak nazywało ją Thore, posyłały sobie wściekłe spojrzenia, a w obu gardzielach bulgotał głęboki warkot, pozwoliły, aby wilkokrwista obejrzała ciężkie siodło i doczepione do niego sprzączki. Profesor Heghran pojawił się za ich plecami cicho i niepostrzeżenie, lecz nie odzywał się, pozwalając, aby to Thore objaśniło nowicjuszce, jak dopinało się uprząż do siodła, jak można było łatwo wyswobodzić się z niej jednym ruchem, a także czym różniła się od tej, jaką nosili pełnoprawni jeźdźcy. Pomagając sobie nawzajem, ponownie przełożyły skórzane pasy na prawowitego właściciela, gdy gwizd profesora przywołał uczniów do ich smoków, i później już z odległości, z cienia niskiego magazynu młoda wojowniczka mogła obserwować, jak drugoroczni uczą się wspinać na siodła, szybko wkładać nogi w strzemiona i zapinać skomplikowane zatrzaski, mające ratować ich przed upadkiem. Młode smoki złościły się, przebierały niecierpliwie łapami w miękkim piachu, mającym amortyzować pierwsze upadki, warczały, pragnąc wreszcie rozwinąć skrzydła i wzbić się w powietrze, lecz poddawały się instrukcjom profesorów, tłumaczących im, jak opuszczać łby i uginać łapy, by ułatwić jeźdźcom wdrapanie się na ich karki. Niestety wydarzenia zapoczątkowane przez Delrana, pokornie milczącego i szybko wykonującego wszystkie polecenia, zajęły tak wiele czasu, że żaden z adeptów nie zdążył wzbić się w powietrze, nim upłynął czas przeznaczony na lekcję.
Khrimme i Lhynne wróciły do Akademii z sercami przesyconymi ulgą i rozczarowaniem jednocześnie. Choć wilkokrwista, obserwując starszych, zdążyła wreszcie obudzić w sobie przynajmniej echo dawnej ekscytacji, jaka towarzyszyła niegdyś jej marzeniom, poczuła się tak, jakby ogromny ciężar spadł z jej ramion, gdy otulił ją przyjemny chłód korytarza pośród starych, grubych murów. Wyciągnęła z kieszeni wymiętą kartkę z nabazgranym pospiesznie planem zajęć, wciąż nieco różniącym się od tego, który otrzymała jej grupa, i wczytała się w swoje niezbyt eleganckie pismo, szukając wskazówek – czy może raczej nie tyle wskazówek, jak zesłanego z niebios zezwolenia, aby na przynajmniej chwilę móc zaszyć się w rozkosznej ciszy biblioteki i odpocząć, nim przyjdzie jej stawić czoła kolejnym wyzwaniom...
Khrimme zawarczała z oburzeniem. Ja już nie mogę się doczekać, aż będziemy razem latać. Jestem pewna, że mogłabym cię już udźwignąć. Przecież jesteś leciutka. Po co tak długo czekać? Ta twoja mentorka...
Ta moja mentorka rozumie doskonale, że choć wielkość masz już prawie odpowiednią, nadal wyklułaś się z jaja ledwie trzy miesiące temu, ucięła Lhynne stanowczo. Nie powinnaś jeszcze umieć kłaść grzebienia, a jak wtedy założyć siodło?
Umiem już kłaść grzebień.
Po prostu zaufajmy jej, że tak będzie lepiej. Obserwujmy i...
A może po prostu nadal się boisz? Kły błysnęły w smoczym uśmiechu. I tak tego nie unikniesz.
Ale w ten sposób może przynajmniej zdążę oswoić się z tą myślą. Lhynne zgrzytnęła zębami.
Przez trzy miesiące się nie oswoiłaś, więc...
Och, dajże już spokój! Co mam zrobić? Zawrócić tam, zawołać profesora Heghrana i kazać mu znaleźć siodło dla ciebie?
Smoczyca chwilę trwała ze wzrokiem wbitym w rzeźbione, dwuskrzydłowe drzwi, które zamknęły się przed nimi chwilę temu. Westchnęła wreszcie głęboko, niemal boleśnie, i burknęła niechętnie:
Niech ci będzie. Choć i tak uważam, że ludzie są nieznośnie głupi. I tchórzliwi. I...
Tchórzliwi? Lhynne uśmiechnęła się pod nosem, chowając z powrotem pomięty papier do kieszeni. A co powiesz na to, moja piękna? Mamy teraz prawie dwie godziny wolnego, a wyższe piętra Akademii... jakoś tak... zdają się mnie nawoływać. To jest słodki zew, Khrimme... Też go słyszysz?
Źrenice w czerwonych ślepiach zwęziły się w kształt ledwo widocznych pionowych linii, zamknięta za nimi otchłań kusiła milionami niezrozumiałych dla ludzkiego umysłu wątpliwości...
Wy, ludzie, jesteście nieznośnie dziwni, skwitowała wreszcie smoczyca. Linie urosły do kształtu wrzecion. A najwyższe piętra Akademii są nieczynne od... wielu lat.
Od bardzo, bardzo wielu lat. Lhynne nie zdołała powstrzymać uśmiechu. I właśnie to mnie kusi.
Chcesz... Rogaty łeb na długiej szyi cofnął się gwałtownie, gdy nareszcie przyszło zrozumienie.
Dokładnie. Mamy prawie dwie godziny rozkosznie wolnego czasu. A mną wciąż targają nieprzyjemnie silne emocje. Kto wie, do czego zdolna byłabym w takim stanie? W udawanym przerażeniu złapała się za głowę. Potrzebuję czegoś, co pozwoli mi się uspokoić, a przyjemny spacer w całkowicie odludnym miejscu brzmi jak najlepsza opcja.
Zadrżał koniec długiego ogona. Skrzydła poruszyły się z ekscytacji.
Dobrze wiesz, że wszędzie pójdę z tobą, kobieto. Żebyś nie zrobiła sobie krzywdy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top