Rozdział 24

– Nie mam pojęcia, co to jest.

Ulfas Myrdhi, podstarzały cywilny uzdrowiciel i przy okazji najlepszy spec od mikstur, jakiego można było znaleźć w okolicach Havre, początkowo nie dawał po sobie znać śladu zmęczenia. Choć dwóch wojskowych praktycznie siłą wyciągnęło go z łóżka, gdzie odsypiał noc spędzoną w miejskim szpitalu, wypełnionym potrzebującymi po kolejnym ataku nieuchwytnej bandy Creończyków, choć ciało wciąż drżało mu nieco po szaleńczym locie na grzbiecie smoka niosącego go na miejsce rzezi w górach, choć sam smok ledwie paręnaście metrów dalej z trudem rozprostowywał targane skurczami skrzydła, mężczyzna o ogromnych wąsach, zawadiacko zawiniętych na końcach, nie dał się posadzić na przytarganym nie wiadomo skąd krześle, nie przyjął nawet kubka z naprędce zaparzoną herbatą – od razu pędem ruszył w stronę drewnianej chaty i zajął się oglądaniem zgromadzonych w niej specyfików. Razem ze zmęczonymi oficerami we wciąż pokrytych krwią zbrojach opisywał wypełnione ingrediencjami słoje, troskliwie owijał je szarpiami i pakował w sakwy, pilnując, aby nic się nie zniszczyło. Brak snu i zbyt forsowna jak dla kogoś w jego szacownym wieku podróż pobruździły jego twarz i zgasiły blask w jasnych oczach, dopiero gdy przyszła pora na weryfikację i pakowanie zgromadzonych w rogu składu fiolek z półpłynną, konsystencją przypominającą śluz zawartością.

– Nic panu nie świta? – Mardr, po którym gołym okiem widać było, iż najchętniej położyłby się spać natychmiast, dokładnie tu, gdzie właśnie stał, nie zmywając nawet z twarzy brązowiejących kropli, brzmiał na wprost zrozpaczonego tą konstatacją. Im więcej wątpliwości i rozmyślań, tym odleglejszy zdawał się zasłużony odpoczynek...

– Jeśli miałbym zgadywać, uznałbym to za substancję pochodzenia sztucznego. – Ulfas jeszcze raz uniósł fiolkę w stronę prześwitującego między chmurami słońca. Wzruszył wreszcie ramionami i przekazał ją Kriggsowi, uśmiechając się przepraszająco. – Nie jestem pewien, czy powinniście, panowie, to ze sobą zabierać. Nie wiemy, jak ta substancja się zachowuje.

– Może być nasycona bluźnierczą magią. – Mardr splunął przez lewe ramię i złożył palce w geście odpędzającym złe moce. – Dopomóż, szlachetny Arshurze...

Kriggs obrócił fiolkę w palcach. Zmrużył oczy, wpatrując się w przedziwną ciecz. Była piękna – soczyście turkusowa, skrząca się miliardami przypominających brokat drobin, wyłapujących każdą najdrobniejszą cząsteczkę światła i odbijających ją tęczowymi refleksami. Przyjemnie gęsta, choć nie oblepiająca szklanych ścian naczynia, wydawała się... chłodna. Przyjemna, kojąca, niczym najlepszy kompres na sparzoną skórę.

Magia? Nie, nie wyczuwał jej. Zwykłe szkło nie zdołałoby całkowicie stłumić dobrego zaklęcia, a rozpoznałby bez większego trudu, gdyby na naczynie został nałożony urok.

Igri parsknęła mu nad ramieniem.

– Chcesz zobaczyć? – Odwrócił się, wyciągnął w jej stronę dłoń z fiolką. – Nie bój się, spójrz.

Choć początkowo odsunęła się na bezpieczną odległość, zaraz ponownie się zbliżyła, wyciągając łeb na smukłej szyi. Chwilę wpatrywała się w ciecz, mrużąc lekko ślepia. Gdy mężczyzna poruszył dłonią i gwieździste drobiny znowu wprawiły się w ruch, kocie źrenice rozszerzyły się gwałtownie, uszy drgnęły, lecz nie cofnęła się już. Rozwidlony język w skupieniu posmakował powietrze, nozdrza się poruszyły...

Wojownik i uzdrowiciel przyglądali im się w skupieniu.

– Wiesz, co to jest? – spytał cicho.

Igri łypnęła na niego, westchnęła... Nie powiedziała nic. Uniosła się z powrotem i odeszła na dwa kroki, nie spuszczając wprawdzie z nich wzroku, lecz straciwszy większość zainteresowania. Pozornie, bo jedynie ktoś pozbawiony oczu nie zauważyłby drgającego czubka jej ogona i napiętych mięśni grzbietu, lecz na tyle stanowczo, że nie sposób było się z tym kłócić.

– Co mówi? – dociekał niecierpliwie Ulfas.

– Nic. – Kriggs potrząsnął głową, wkładając fiolkę w nadstawione dłonie starca. – Nie rozmawia ze mną.

– Jakże to? – Krzaczaste brwi w kształcie dwóch śnieżnobiałych gąsienic zbiegły się na szerokim czole w najszczerszym zdziwieniu. – Żeby jeździec nie rozmawiał z własnym smokiem...

Igri nie zareagowała, lecz ziemia zauważalnie zadrżała, gdy przycupnięty na krawędzi skalnego kotła Zarroth zawarczał z głębi piersi. Lodowobłękitne oko zabłysło w szczelinie metalowej maski zbroi.

Mardr roześmiał się gromko. Aż poklepał dłońmi uda i czarną od brudu dłonią otarł tańczącą w kąciku oka łzę.

– Bez obrazy, medyku, ale gdzieś ty się uchował przez całe życie? Już nawet nie pytam, czy masz pojęcie, kto przed tobą stoi, bo najwyraźniej nie masz, lecz powiedz mi: jak sobie wyobrażasz kogoś w randze generała z tak młodym smokiem u boku?

Ulfas pobladł, cała krew zdawała się odpłynąć mu z twarzy. Kolana lekko się pod nim ugięły, dłonie i usta już składały się do pokornych przeprosin...

– Nie prosiłem was o komentarz, majorze – warknął Kriggs, rzucając jeźdźcowi wściekłe spojrzenie. Mardr aż stulił ramiona i opuścił głowę, znalazłszy coś niesłychanie interesującego w okolicy sznurowadła swojego lewego buta. – Nie jestem jeźdźcem Igri, tylko jej opiekunem – wyjaśnił uzdrowicielowi znacznie łagodniejszym tonem. – Swojego partnera straciła.

– Ach, rozumiem... – Ulfas nerwowo nakręcił jeden z wąsów na palec. Uważnie zmierzył wzrokiem Igri, wpatrującą się w niego jak w – nie przymierzając – smaczny pomysł na obiad, by zaraz skoncentrować się na rzucającym na nich cień olbrzymie w ciężkiej zbroi. – Proszę o wybaczenie, nie wiem, skąd wziął mi się ten pomysł... Po prostu ona za panem tak chodzi, generale, jak... – Chwilę wahał się, obracając słowa na końcu języka, niepewny, czy powinien je wygłaszać. – No, jak spragniona pieszczot kotka, że tak odważę się to określić.

Igri parsknęła ogniem i wyprostowała się ze świętym oburzeniem. Kriggs odruchowo skoncentrował się na niej – wydawało mu się, że w jego myślach pojawiło się coś, jakby cień obcej jaźni...

Pewnie było to jedynie złudzenie. Cokolwiek smoczyca sobie pomyślała, zachowała to dla siebie. Być może potrzebowała więcej czasu? Na szczęście nie należał do szczególnie niecierpliwych, będzie czekał tyle, ile okaże się konieczne. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie mu wypatrywać niemożliwego. Na bogów, wciąż nie wiedział, co takiego stało się z jej strzaskanym umysłem, nie potrafił ocenić nawet, na ile skuteczna okazała się zakazana pierwotna magia, jaką zdołał ją ocucić, i nie chciał tego sprawdzać. Nie zamierzał włamywać się do jej umysłu, gdy nie było to konieczne. A nuż ona sama mu wszystko opowie, jeśli tylko da jej w spokoju dojść do siebie?

A może ona nie potrafi już mówić?, spytał niemal szeptem Zarroth.

Dreszcz liznął go nieprzyjemnym chłodem.

Dlaczego miałaby?, żachnął się, złością pokrywając niepokój. Po prostu nie chce mówić. Nie jestem jej jeźdźcem, nie musi się do mnie odzywać.

Ze mną też nie rozmawia. Olbrzym nie patrzył w jego stronę, z przymkniętym okiem wystawiał łeb do ciepłych promieni zachodzącego słońca. Nie wiesz, co jej zrobiono. Jej umysł był...

Strzaskany. Tak, wiem. O co ci chodzi, smoku?

Zastanawiam się. Bliźniacze smużki dymu uniosły się z czarnych nozdrzy.

Nad czym? Kriggs ze złością starł dłonią perlące się na czole krople potu. Czy z ciebie każde słowo trzeba wydobywać siłą?

Uczyłem się od najlepszych. Zarroth zaśmiał się głęboko i uśmiechnął po smoczemu, co przypatrujący mu się Ulfas skwitował stłumionym „och!", na poły przepełnionym przerażeniem i zachwytem. Zastanawiam się... czy w niektórych przypadkach cel nie uświęca środków.

Na męki Radrossa! Kriggs miał ochotę złapać pierwszą rzecz, jaka znajdowała się w pobliżu, i cisnąć nią w drewnianą ścianę chatki. Czasami mam ciebie burzowo dosyć, bestio.

Zarroth znowu się zaśmiał, lecz tym razem gorzko, bez cienia wesołości. Cel, człowieku. Celem może być sposób na uzdrowienie umysłu zdruzgotanego magią ludzi zza gór. Niewykluczone, że zrobią to jeszcze wielu z nas, ta wojna dopiero się przecież rozpoczęła.

Twierdzisz, że powinienem zmusić ją do nawiązania kontaktu, aby dowiedzieć się, czy jest w pełni zdrowa? Aż obejrzał się ze zdziwieniem na smoka. A czy to nie ty przypadkiem zrujnowałeś swój śliczny domek w stajniach, by powstrzymać mnie przed użyciem na niej tej magii?

Zarroth nie odpowiedział. Jego myśli płynnie przemieniły się w obrazy, za którymi ludzki umysł nie był w stanie nadążyć.

– Zawsze fascynowała mnie więź ze smokami. – Głos Ulfasa ponownie sprowadził generała na ziemię. – Jak to jest, być połączonym z tak potężną bestią?

– Jak z uciążliwym bratem, któremu nie możesz założyć knebla, gdy za bardzo cię denerwuje – warknął pod nosem, na co Zarroth niemal się udławił podchodzącym mu do gardła ogniem, a Igri parsknęła smoczym śmiechem.

– Ach. – Ulfas nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. – To... intrygujące.

– Czy możemy się pośpieszyć? – spytał Mardr głosem tak żałosnym, że Kriggsowi niemal zrobiło się go szkoda.

– Niewiele już zostało, panie. – Ulfas skłonił się pokornie i jednym susem zniknął w kojącym mroku niewielkiego składu, gdzie kilku wojowników kończyło właśnie opisywać i pakować partię słojów ze smoczą krwią.

Smocza krew... Kriggs odruchowo obejrzał się w stronę bestialsko okaleczonego Dzikiego. Zarroth ostrożnie ułożył wielkie ciało na boku, w pełnej szacunku pozie, która według jemu podobnych miała ułatwić smoczej duszy podróż w zaświaty, lecz nawet z łbem złożonym na łapach i zamkniętymi ślepiami smok wyglądał potwornie. Kości wyraźnie rysowały się pod cienką skórą, jakby nic oprócz niej ich nie oblekało – szkielet obciągnięty czarnym, łuskowatym płaszczem, tak ostry i kanciasty, że niewiele było trzeba, aby się przez niego przebił. Pozbawione szponów łapy, skrzyżowane pod ciężarem zalanego krwią łba, nie przestały jeszcze broczyć szkarłatem, jakby bestia wciąż była żywa, lecz i tak najżałośniejszy widok stanowiły kikuty skrzydeł.

Kikuty...

Kriggs nie wiedział, dlaczego właśnie to wywarło na nim największe wrażenie. Dlaczego wzdrygał się na samo wspomnienie? Dlaczego krew tężała mu w żyłach, a ciało opanowywało lodowate odrętwienie, gdy przed oczami stawało mu, jak smok bezradnie machał kończącymi się na pierwszym stawie resztkami tego, co powinno przynosić mu największą chwałę? Oszalały z bólu, być może odurzony jakąś tajemniczą magią lub nieznaną substancją, usiłował wzbić się w niebo...

Chciał wyciągnąć palce do nisko zwieszających się nad górami pojedynczych chmur. Spróbować ich dotknąć, musnąć dłonią, objąć...

Myśli mu się mąciły. W takich chwilach nie umiał już rozpoznać, gdzie kończył się Kriggs von Eckhardt, a zaczynał się...

Nie, nie wolno mu było o tym myśleć. Zacisnął zęby aż do bólu, zamknął na chwilę oczy, zmuszając się do spokoju. Ogień lizał go od środka, prosił, aby go uwolnić... chciał ogrzać skąpaną w trupim chłodzie skórę. Nie mógł wypuścić go na zewnątrz. Tej jednej tajemnicy nie mógł zdradzić. Ludzie posiadali tak wiele wskazówek, że za cud należało uznać, iż wciąż wierzyli w bajkę ukutą przez Erghona Zdobywcę, nie należało im jednak pomagać. Ogień musiał pozostać głęboko ukryty. Musiał tkwić tam, gdzie nikt nie zdoła go odnaleźć, i to za wszelką cenę, zwłaszcza że perłowo biały miecz wydarł się z mgły zapomnienia. Kolejna wskazówka, kolejne podejrzenie...

Cóż, ludzie prawdopodobnie rzeczywiście wierzyli w to, w co chcieli wierzyć, na co on sam był najlepszym przykładem. Jedynym, czego musiał się trzymać, było niemówienie im niczego wprost... a ogień byłby pierwszym krokiem do nazwania rzeczy po imieniu.

– Panie generale, co robimy z tą substancją? – Ulfas ponownie wynurzył się z zatęchłego mroku, z wciąż tą samą fiolką w dłoni. – Bierzemy ją ze sobą, czy lepiej, aby tutaj została?

– Uważam, że powinniśmy ją zabrać. – Mardr wyręczył Kriggsa w odpowiedzi, krzyżując zmęczone ramiona na szerokiej piersi. – Posiadając odpowiednie narzędzia, bylibyście pewnie w stanie zbadać, co to takiego?

– Pewnie tak. – Uzdrowiciel automatycznie sięgnął po skrawek materiału, naszykowany na zbitym w środku stole roboczym. – Jednak nie możemy wiedzieć, jak zachowa się w transporcie, a nie chcemy chyba narażać niosącego substancję smoka i jego jeźdźca na...

– Wymachiwaliśmy tym burzowym diabelstwem tyle czasu, że gdyby miało się z nim coś stać, już byśmy byli martwi. – Wojownik przerwał mu z niecierpliwością. – Mogę wziąć transport na siebie, skoro was zżera strach.

Smoczyca Mardra, musząca odpoczywać gdzieś za drewnianą chatką, zawarczała w proteście, lecz młody mężczyzna nawet na chwilę nie zrezygnował z dumnego wyrazu twarzy.

– Idiotyczna brawura – skwitował Ulfas.

Mardr poczerwieniał z gniewu, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Zarroth wyprężył się w swoim miejscu i spojrzał na nich z nowym blaskiem w jedynym oku.

Pokażcie to jeszcze raz!, rozkazał głosem nieznoszącym sprzeciwu, tak, aby wszyscy go usłyszeli.

Ulfas skrzywił się początkowo, lecz zaraz pokraśniał z dziecięcego zachwytu.

– On do mnie przemówił! – wykrzyknął, uśmiechając się szeroko.

Pokaż!, ryknął smok, nie dając mu długo cieszyć się szczęściem. Wielki łeb zwiesił się nad domkiem, z nozdrzy trysnęły różnobarwne iskry. Nawet Igri wycofała się, miękko stawiając łapy, bardziej jednak oburzona niż zaniepokojona.

Jakaż szkoda, że Kriggs nie umiał podzielić jej emocji. Serce dosłownie stanęło mu na chwilę, gdy ujrzał barwę myśli swojego smoka.

– Pokażcie mu to! – rzucił wściekłym głosem, choć nie było to potrzebne: uzdrowiciel już wyciągał fiolkę w stronę wielkiej bestii, złożoną na płasko wyciągniętych dłoniach, niczym drogocenny dar.

To coś... W głowie Zarrotha królował ognisty chaos, rozszerzona źrenica dławiła błękit tęczówki. To... Ja to znam!

Skąd miałbyś... Kriggs sam już nie wiedział, o co powinien spytać. Nagle poczuł się tak nieznośnie stary: noga rwała paskudnie, coraz jaśniej dając do zrozumienia, iż niedługo całkowicie odmówi dźwigania jego ciężaru, odezwały się również wszystkie znaczące skórę skaleczenia. Pulsujący ból wykiełkował gdzieś za oczami, palce same chciały ułożyć się w pozycji Przywołania – tylko niezrozumiała magia Mgielnego Ostrza, łącząc się z Dreszczem, mogła odegnać mdłą słabość mięśni, choć przez chwilę pozwolić nie pamiętać.

To jest... Smok desperacko szukał czegoś pośród swoich myśli. Czegoś...

Wspomnienie? Czy może echo pamięci przodków? Drapnął ze wściekłością skałę pod swoimi łapami, znacząc ją głębokimi bruzdami.

Nagle jednak drgnął, źrenica na powrót skurczyła się do kształtu wysmukłego wrzeciona. Uniósł lekko łeb, przestając owiewać ich gorącym oddechem.

Lecą.

Co? Kriggs miał już ochotę na to, aby zacząć masować skronie. Jeśli dalej tak pójdzie, zacznie błagać Ulfasa o zaklęcie na uśmierzenie migreny, niczym podstarzała arystokratka...

Dzikie!

W tym samym momencie zaryczał ostrzegawczo smok Fronna, zajmujący półkę skalną nieopodal, najlepiej nadającą się na punkt obserwacyjny.

Mardr zaklął pod nosem i wepchnął uzdrowiciela z powrotem do budynku. Mało brakowało, a starzec przewróciłby się o jedną ze zgromadzonych na klepisku skórzanych toreb, do których właśnie dwóch wojowników pakowało ostrożnie zawinięte w papier amulety ze smoczych łusek i pazurów, pilnując, aby nie dotknąć ich gołą skórą. Igri warknęła wściekle i szybko jak jaszczurka wspięła się po skalnej ścianie, znikając Kriggsowi z oczu, Zarroth zaś, ze wzrokiem wciąż wbitym w zachodni horyzont, obniżył łeb, tak aby chronić swojego jeźdźca. Mężczyzna ostrożnie wychylił się zza bariery ostrych rogów i kolców, osłaniając dłonią twarz od słońca.

Tak, były tam. Dwa czarne kształty szybko nabrały rozpoznawalnych konturów, powiększały się z prędkością plamy atramentu, rozpuszczającej się na papierze słabej jakości. Ogromne skrzydła bez trudu dostosowywały się do prądów górskiego wiatru, bez najmniejszego wysiłku niosąc zwinne ciała; długie, poprzecznie prążkowane rogi odcinały się w ognistym blasku zachodzącego słońca niczym niema groźba: znikaj nam z oczu, póki znajdujemy się zbyt daleko, aby cię dosięgnąć!

Czerwono-biała smoczyca Mardra zerwała się ze swojego miejsca, szczerząc wściekle kły. Zazgrzytała zbroja, trysnął ostrzegawczy strumień ognia.

– Stać! – ryknął Kriggs, nim rosły mężczyzna wynurzył się z wilgotnego półmroku upiornego składu i rzucił się w stronę siodła na smoczym karku.

Mardr zaklął, lecz posłusznie został w miejscu, choć jego rozszerzone przerażeniem oczy niemal do bólu wbijały się w sylwetkę dowódcy. Smoczyca zabulgotała, tłumiąc warkot...

Cicho, głupcy! Zarroth obnażył kły. Z pewnością obrzuciłby wszystkich wściekłym wzrokiem, gdyby nie to, że bez wyjątku znieruchomiali z przerażenia, znajdowali się po jego ślepej stronie.

Mogło równie dobrze minąć parę sekund, jak i godzin, nim dwa atramentowo czarne smoki zbliżyły się do krawędzi skalnej kotliny. Zakotłowało się powietrze wzburzone potężnymi skrzydłami, zaprotestowała umęczona skała, gdy ogromne ciężary wsparły się na niej, wbijając ostre szpony w liczne szczeliny. Dwie w pełni dorosłe samice chwilę balansowały na wąskiej krawędzi, nim powoli złożyły czarne skrzydła, tak doskonale matowe, że zdawały się pochłaniać każdy pozostały skrawek słonecznego blasku. Kolce na karkach sterczały czujnie, czyniąc je jeszcze większymi i groźniejszymi, dwie pary oczu – cytrynowo-zielone i ogniście pomarańczowe – badały usłane ludzkimi ciałami dno górskiego kotła.

Były... piękne. Doskonałe. I identyczne jak Jarrhönn w negatywie.

Kriggs miał wrażenie, że ogromna ręka zacisnęła mu się na gardle. Powietrze zdawało się palić w płucach, dłoń chciała sięgnąć w stronę Dzikich, niczym pozbawiona woli.

Bogowie, potrzebował czegokolwiek – mocnych papierosów, alkoholu... Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu nie myśleć, nie widzieć... po prostu nie czuć. Demony były tuż obok.

Smoczyca Mardra kolejny raz warknęła, lecz wystarczyło krótkie parsknięcie Zarrotha, aby pokornie opuściła łeb. Bała się, widać to było w jej ślepiach – choć pozornie niezwyciężona w zbryzganej krwią zbroi, nie mogła równać się z żadną z nowo przybyłych. Jeszcze co najmniej kilkanaście lat musiało minąć, nim osiągnie swoje maksymalne rozmiary, podczas gdy czarne jak najgłębsza pustka Dzikie dorosły już z pewnością dawno temu. Większa z nich, ta o ślepiach barwy nie mogącej zdecydować się między żółcią a zielenią, spokojnie dorównywała zakutanemu w stal Zarrothowi, młodszej niewiele do tego brakowało.

Gdyby postanowiły zaatakować, z całą pewnością byłoby po nich. Lecz czy to byłaby zła śmierć? Po tym wszystkim, co uczynił ich rasie...

Zarroth trącił go łapą, tak że niemal upadł. Specjalnie? Prawdopodobnie tak, choć nie umiał tego stwierdzić, bo jego myśli niczym się nie zdradzały, skryte za murem, jakiego ludzka świadomość nie byłaby w stanie pokonać bez uciekania się do zakazanej magii.

Dzikie chwilę przypatrywały im się ze spokojem, czujne, lecz z pewnością nie przestraszone. Dobrze zdawały sobie sprawę z własnej mocy i trwogi, jaką budziły w sercach zgromadzonych w dolinie. Wreszcie jedna z nich drgnęła, opuściła łeb nieskończenie wolnym, płynnym ruchem – doskonale, miękko, niczym najczystszy obraz boskiej woli stworzenia, tak nieskończenie doskonałej, że aż wywołującej ból w piersi tego, komu przyszło ją oglądać. Jak pozbawiony ciężaru cień zsunęła się po kamiennej ścianie, nie potrzebując wzroku, aby odnaleźć najwygodniejsze punkty oparcia dla potężnych łap, i ruchem tak szybkim i płynnym, że aż zdającym się pochodzić z równoległego świata, jakimś cudem przeciekającego do rzeczywistego, przemknęła do okaleczonego martwego ciała. Nie spuszczając wzroku z obserwujących ją smoków i ludzi, pochyliła rogaty łeb i obwąchała lodowate ciało, pozbawione żaru zgasłego przed paroma godzinami ognia. Rozwidlony język błysnął i zniknął tak szybko, że zdawał się być jedynie złudzeniem.

– Co one robią? – szepnął sparaliżowany strachem Ulfas, a jego głos zabrzmiał w ciszy niczym huk schodzącej lawiny.

Mardr syknął na niego wściekle, a Zarroth drgnął.

Co one robią?, powtórzył Kriggs w myślach.

Smok nie odpowiedział. Zesztywniały, śledził jedynym okiem ogromną samicę, zdając się nawet nie oddychać.

Zielonooka wyprostowała się wreszcie z gracją, a wtedy z górującej nad nimi skalnej krawędzi powoli zsunęła się mniejsza, bez trudu odszukując miejsca, w których oparcie znalazła wcześniej jej towarzyszka. Również schyliła wielki łeb nad wyniszczonym ciałem, obwąchała je dokładnie. Podczas gdy zielonooka wpatrywała się w zgromadzonych jak czujna strażniczka, ona przymknęła na kilka chwil oczy, parsknęła, plując różnobarwnymi płomieniami, i zamruczała głęboko, z głębi potężnej piersi, niemal na granicy ludzkiej słyszalności.

Opłakuje go, szepnął Zarroth.

Nie musiał tego mówić. Dłoń zaciskała się na rękojeści białego miecza niemal do bólu. Pamiętał, choć tak bardzo tego nie chciał.

Większa kucnęła nagle nad okaleczonym ciałem. Mniejsza odsunęła się z szacunkiem, gdy wielkie przednie łapy obejmowały z niemal matczyną troską wychudłe żebra. Długa szyja na moment przytuliła się do poznaczonej bliznami głowy, głęboki pomruk zatrząsł kamienistą ziemią. Choć martwy smok był znacznie mniejszy od samicy, jej skrzydła poruszyły się kilkukrotnie zupełnie na darmo, wzburzając pyliste powietrze, i zadrżały z wysiłku, gdy wreszcie zdołały podźwignąć ciężar. Smoczyca odbiła się od skalnej ściany i wzniosła się, łapiąc korzystny powietrzny prąd. Mniejsza obejrzała się jeszcze raz na swą widownię ślepiami zamglonymi smutkiem i również rozłożyła skrzydła, gotowa podążyć za towarzyszką...

Zarroth zawarczał nagle, wyprostował się, zaskowyczał, jakby wzywając czarne bestie. Kriggs drgnął niespokojnie, żar bijący od smoczego ciała rozgrzewał niebezpiecznie zbroję i zaczynał parzyć mu skórę. Zaklął siarczyście, zaciskając zęby.

Ten głos... Zew? Prośba? Choć wciąż chował przed nim myśli za szczelnym murem, od Zarrotha biło coś...

Bogowie!

Nie wiedział, skąd pojawił się ból. Wyobraził go sobie? Powodowały go nieznośnie żywe wspomnienia? Czy może trawił on smoka do tego stopnia, że nie była w stanie powstrzymać go najpotężniejsza bariera? Niemal czuł moc, z jaką uderzało ogromne serce, czuł żar kłębiącego się pod łuskami płomienia, czuł...

Tęsknota. Dzika, nieposkromiona, pozbawiona słów, lecz za to nasycona obrazami. Tam przecież było jego miejsce – pośród czarnołuskich, dzikich bestii, których tajemnicy nie miał prawa podejrzeć żaden człowiek. Po którą lata temu sięgnął szalony Vrarghr Lemarr, aby złamać moc tysięcy doskonałych umysłów, choć nie miał najmniejszego prawa tego czynić.

Skulił się, gdy Zarroth stanął na wyprostowanych łapach, rozkładając wielkie skrzydła. Jak przez mgłę usłyszał ludzkie przekleństwo, z trudem przebijające się przez spowijającą jego umysł pierzynę oszołomienia. Tego też nie wiedział – myślał samodzielnie, czy może jedynie czuł? Był tutaj on sam, choć cząstka jego jestestwa, czy może pozostała jedynie nieskończenie potężna smocza jaźń, którą mógł tylko kontemplować z zachwytem graniczącym z paniką?

Jeśli istniało cokolwiek, co zdolne było utwierdzić go w wierze w milczących bogów, były tym właśnie Dzikie. Nie był godzien, aby na nie spoglądać. Nikt nie był godzien, aby chłonąć ich doskonałość swoim marnym, ludzkim umysłem, kalać ich piękno ludzkimi słowami, formułującymi się w ludzkim mózgu. Nie był godzien nawet tego, aby o nich myśleć, aby wyobrażać je sobie, aby...

Zachrzęściła zbroja, gdy Zarroth poruszył skrzydłami. Choć Kriggs wyprostował się, ledwie cień smoka przestał na niego padać, pokornie pochylił głowę, gdy spoczęło na nim spojrzenie w barwie pradawnego lodu. Nie mógł się zmusić, aby skoncentrować swoje marne oczy na pionowej, kociej źrenicy – źrenicy, w której czaiła się mądrość całego świata od jego zarania. Przeklęte dwubarwne tęczówki nie powinny nigdy odbić się w tej prędze idealnego mroku. Szkliście doskonały umysł nigdy nie powinien skalać się myślami ubranymi w ludzkie słowa...

On go do tego zmusił. Skruszył jedna po drugiej niezwyciężone bariery, wtargnął tam, gdzie nie miał prawa przebywać, zamącił w sposób niegodny nawet boga. Zniszczył i z gruzów stworzył na nowo, choć powinien spłonąć w mękach przez samo to, iż odważył się sięgnąć.

Zarroth tęsknił. Mur runął nagle, wypełniając ludzkie ciało emocjami, których nie było ono w stanie znieść. Skamieniał, gdy jego głowę zalały obrazy, nie był w stanie oddychać, nie był w stanie nawet skrzywić się z rozdzierającego pierś cierpienia, dając sygnał Mardrowi i pozostałym, że potrzebuje pomocy. Prawdopodobnie utonąłby w tym wszystkim, gdyby nie chłód rękojeści białego miecza.

Miecza Vrarghra Lemarra.

Żebyś ty wiedział, durny człowieku... Myśli z trudem ukształtowały się w słowa. Specjalnie dla niego.

Zbyteczny wysiłek!

Dzika o oczach barwy młodego ognia wpatrywała się w nich wyczekująco z postawionym dumnie kolczastym grzebieniem. Większa szybowała gdzieś powyżej, poddając się sprzyjającym wiatrom, cierpliwa i milcząca, spokojna jak górska skała, od tysięcy lat chłostana wiatrami, nie będącymi w stanie jej poruszyć.

Czekały. One też to czuły. Tęsknota była tak silna, że aż ciężko było uwierzyć w to, jakoby nie czuł jej właśnie cały burzowy świat. Serce Zarrotha rwało się, pękało na kawałki, jego nieśmiertelna dusza tonęła w zalewie wspomnień przodków. Zew wprawiał całe ogromne ciało w drżenie.

Tam prawdziwie przynależał. To było oczywiste.

Gdyby tylko nie ci wszyscy ludzie wokół, Kriggs zapłakałby jak małe dziecko. Tak, jak nie płakał od czasu, gdy raz na zawsze zamarło echo myśli kwitnących za krwistoczerwonymi, albinotycznymi ślepiami.

Idź, jeśli chcesz, szepnął. Nie będę cię powstrzymywał.

Sprzeciw zabarwił smocze myśli barwą rdzy. Zarroth spojrzał na ognistooką, potem znowu na mężczyznę stojącego tuż obok, tak żałośnie małego w jego cieniu.

Wątpliwości, pragnienie... tęsknota. Rozdarcie.

Tego było stanowczo za dużo. Bolało nie do wytrzymania, lecz już od dawna wiedział, że jego przeklęte ciało jest w stanie znieść zdecydowanie więcej, niż powinno. Lecz czy zniesie i to?

Idź! Miał ochotę krzyknąć, zaciskając powieki do bólu. Zdejmę z ciebie zbroję. Pomogę ci, jeśli nie wydostaniesz się z niej sam. Możesz iść.

Człowieku... Jedyne oko błysnęło, zmrużyło się niebezpiecznie. Choć był jedynie echem w jego głowie, Kriggsowi zdawało się, że niski głos smoka, którego siłą nauczono mówić, drży niebezpiecznie.

Nie przejmuj się mną. Nic mi się nie stanie.

Cóż za bzdura! Miał ochotę roześmiać się głośno.

Nic? Bogowie, tego już by nie zniósł. Wciąż słyszał echo uciszonego wieki temu smoczego głosu. Czy przeżyłby stratę kolejnego? Wątpił... nawet jeśli nie łączyła go z nim prawdziwa więź, taka, jak ją rozumiano. Ale to właśnie było właściwe. Tak należało postąpić. Podobną ofiarę można było przyjąć jedynie z radością.

Tylko przez ułamek chwili przed oczami stanął mu obraz...

Ufne brązowe ślepia, tak nieznośnie wilcze w tej ludzkiej, niemal dziecięcej twarzy. Czy naprawdę musiał o niej myśleć nawet w takiej chwili?

A jednak... w jakiś sposób nagle zaczął żałować, że nie powiedział jej wszystkiego.

Zamilcz, durny człowieku! Zarroth parsknął kaskadą iskier. Tęsknota niemal rozdzierała mu pierś, lecz... stłumił ją wysiłkiem przystającym jedynie bogom, zamknął w rozsadzającym ciało warkocie. Nigdzie się nie wybieram!

Uniósł na niego wzrok. Powoli, ostrożnie... Całe ciało bolało go nie do wytrzymania, lecz nie mógł okazać po sobie słabości. Czy to było trudne? Na bogów, pewnie, że tak... ale powinien przywyknąć przez te wszystkie lata.

Zrób, co uważasz za stosowne, powiedział z całą siłą, na jaką było go stać. Jeśli chcesz odejść z nimi, nie będę cię zatrzymywał. Tam przynależysz. To jest twoje miejsce.

A ty?

A ja powinienem być martwy już od dawna. Uśmiechnął się krzywo.

Ragharran upadnie, gdy ciebie nie będzie. Smok parsknął ze złością, błyskając wilczymi kłami. Już ustaliliśmy, że jesteś jedyną osobą, która zdoła powstrzymać tę kiełkującą wojnę. Jesteś jedynym, który pamięta, jak zatrzymano poprzednią...

I tylko dlatego byś został? Bo szkoda ci Ragharranu? Był o to na siebie wściekły, lecz nie umiał stłumić gorzkiej nuty we własnym głosie.

Nie tylko dlatego. Smok przewrócił lekceważąco okiem. Durnyś, człowieku. Nie pytaj mnie więcej dlaczego.

Oczywiście, że natychmiast chciał spytać... ale jego wzrok zaraz przyciągnęła ognistooka, której długa szyja nagle się wyprężyła. Dzika postawiła czujnie uszy, pochyliła się lekko w swoim miejscu. Łeb przekrzywił się w prawo, wąskie źrenice wbiły się w...

Kriggs z trudem zmusił zastałe mięśnie karku do posłuszeństwa. Smocze ślepia wpatrywały się w fiolkę przedziwnej turkusowej substancji, nieopatrznie upuszczoną przez Ulfasa. Chowające się za horyzontem słońce wprawiało w tęczowy taniec brokatowe drobinki, rozświetlając je niczym miliardy miniaturowych gwiazd...

Zarroth zesztywniał. Zdawał się... nasłuchiwać.

Lecimy za nimi, warknął po krótkiej chwili.

Co? Kriggs nie dość, że czuł się jak dziecko, to jeszcze miał wrażenie, jakby właśnie wyrwano go z głębokiego snu. Na burze, miał watę zamiast mózgu...

Weź tę przeklętą fiolkę i pakuj się na siodło. Zarroth warknął, obnażając kły. One wiedzą, co to jest.

To był sen. Kuriozalny koszmar, z którego nie umiał się obudzić... prawda? Mało się nie roześmiał – w jednej chwili rozważał własną śmierć po porzuceniu przez smoka, a w następnej...

– Muszę to wziąć – warknął, schylając się po fiolkę.

Ulfas, choć upuścić substancję musiał już jakiś czas temu i jedynie za cud można było uznać, iż szkło nie stłukło się w kontakcie z kamienistym podłożem, wykonał żałosny zapraszający gest, cofając się na dwa kroki.

Czy to jest niebezpieczne?, spytał jeszcze w ostatnim przebłysku ludzkiej świadomości.

Wątpię. Zarroth pokręcił łbem, syknął głosem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie słyszał. A przynajmniej one nie uważają, żeby było...

– Weźcie wszystko i wracajcie do Havre – polecił sucho, chowając fiolkę w kieszeni. Wspiął się na siodło, gdy smok pochylił łeb na tyle, by był w stanie dosięgnąć do kolców i użyć ich jak drabiny.

– Ale generale...! – Mardr zawołał za nim, lecz sam prawdopodobnie nie wiedział, co takiego miałby powiedzieć.

On też... po prostu nie wiedział. Ledwie zdążył zapiąć pas uprzęży, Zarroth machnął skrzydłami, wzbijając się w powietrze z grzechotem ciężkiej zbroi. Fiolka z płynną gwiezdną konstelacją o mało nie wypadła z kieszeni, zdołał pochwycić ją właściwie w ostatniej chwili. Dopiero po paru sekundach, gdy smok już łapał w skrzydła prąd, na którym wznosiła się zielonooka, wpadł na to, że mógł zapiąć guzik.

Zarroth trzymał się nieco z tyłu, dostosowując tempo do dźwigającej ciało martwego smoka Dzikiej. Przez chwilę pragnął jej pomóc – zbliżył się, wyciągając szponiaste łapy po bezwolne, kościste stworzenie, wciąż broczące kroplami trupiego szkarłatu, lecz wycofał się, gdy samica zawarczała na niego bulgotliwie, wypuszczając spomiędzy wyszczerzonych zębisk kilka języków ognia. Jego jaźń zdawała się kurczyć w zetknięciu z jej złością, łuski jeżyły się pod żelaznymi płytami jak niesforna wilcza sierść... lecz myśli ponownie unikały słów. Tak było przecież lepiej, prawda? Nie powinien mówić. Żaden z nich nie powinien mówić. Pełnokrwiste Dzikie myślały jedynie obrazami.

Kriggsowi ciężko było powiedzieć, jak długo lecieli. Kuląc się na smoczym karku, poddawał się podmuchom lodowatego górskiego powietrza.

Nie myślał. Po prostu... czuł. Przecież niebo znajdowało się tuż obok – mógł wyciągnąć dłoń, aby przeczesać palcami jego wilgotne cząsteczki.

Gdzie kończyły się jego myśli, a zaczynały te należące do smoka o skrzywionym umyśle?

Skute czarnym lodem nocy powietrze miało konsystencję kryształu, gdy po wielu godzinach lotu lądowali na skalnej półce. Występ był na tyle duży i stabilny, by trzy dorosłe Dzikie zmieściły się na nim bez trudu, bez ryzyka potrącania się skrzydłami, Zarroth jednak zachował pełną szacunku odległość, balansując na samej krawędzi, nim samice obejrzały się na niego i ze spokojem skinęły kolczastymi łbami. Skulony, z nisko opuszczoną głową i ogonem szorującym po siwej, spękanej skale, przysunął się bliżej nich i nadstawił nos. Zielonooka, drżąca już z wysiłku i zmęczenia, ostatni raz uniosła martwe ciało okaleczonej bestii i delikatnie przeniosła połowę jego ciężaru na nadstawiony łeb w płytowej zbroi. Choć nie był przecież większy ani silniejszy od niej, wypoczęty samiec nawet nie ugiął się pod brzemieniem, mrużąc jedyne oko w szacunku. Po jego lewej stronie z zapadającego atramentowego mroku wyłoniła się młodsza i szybko podstawiła rogatą głowę pod bezwładny łeb martwego smoka. Zielonooka odsunęła się na kilka kroków, poruszyła końcówką ogona, oceniając z odległości ich wysiłki, i parsknąwszy z aprobatą, zagłębiła się w nieskończonym mroku jaskini, wysokim pęknięciem rozpościerającej się przed nimi, niczym portal do innego świata. Zarroth i ognistooka, delikatnie dźwigając zimne ciało, ruszyli za nią, stawiając łapy w idealnej synchronizacji.

Kriggs czuł się jak intruz... a jednak już nie był w stanie zamienić się jedynie w słuch i wzrok. Nie mógł, gdy tchnące chłodem łuski, z trudem oblekające ostry szkielet, znajdowały się tak blisko. Nie mógł, gdy tak dobrze widział skórę na kikutach skrzydeł, poszarpaną w sposób zdradzający użycie dawno nieostrzonego narzędzia.

Nie mógł, bo...

Bogowie, jak on musiał cierpieć!

Miał wrażenie, że czuje jego ból. Czuł szarpanie rozgrzanych do czerwoności kleszczy, wyrywających szpony wraz z kłębami żywego mięsa. Czuł nożyce wycinające wspaniałe łuski. Czuł głód odbierający zdrowe zmysły i pragnienie zacierające granice między tym, co rzeczywiste, a tym, co żyć mogło jedynie w najkoszmarniejszych snach. Czuł uderzenia ciężkiego topora, wgryzające się w skórę, mięśnie i kości...

Nienawidził ich. Bogowie, jak bardzo ich nienawidził!

Mrok spowijał go niczym lodowaty koc. Choć odruchowo spróbował rozesłać wokół wici Aspektu, ta ciemność zdawała się zupełnie go nie słuchać. Nie dawała się kształtować zręcznymi palcami ni myślą, pozostawała obca... i niepokojąco żywa. Nie reagowała na jego polecenie. Ona badała jego samego, błądziła na wpół rzeczywistymi palcami po jego ciele, niepewna jeszcze, czy uznać go za wroga, czy przyjaciela.

Zniszczyć to ludzkie ścierwo, czy może jednak je zaakceptować?

Zanurzali się w nieskończoności, w miejscu poza światem i czasem. Mrok oblepiał ich, badał, szukał... ale i otulał, koił, uspokajał. Gdy mu się poddać, przestawał już sprawiać wrażenie tak... głodnego. Gdy zaakceptować jego warunki, dostosować się do wzburzających go fal, pozwolić wszędobylskim mackom, aby sięgały tam, gdzie pragnęły sięgnąć, okazywało się, że nie ma nic równie rozkosznie łagodnego. Jakby ponownie zanurzał się w zapomnianym matczynym łonie. Jakby wracał do poprzedzającego narodziny niebytu, którego nie miał prawa pamiętać żaden człowiek. Jakby...

Przestawał istnieć.

Tylko te brązowo-zielone oczy...

Większa Dzika zatrzymała się gdzieś przed nimi. Nie widział jej, obcy mrok nie zamierzał być posłuszny jego zmysłom, lecz z jakiegoś powodu nie miał wątpliwości, że smoczyca obejrzała się przez grzbiet, prężąc długą szyję, a jej cudowne ślepia zalśniły gorzejącym w ciele boskim ogniem.

Cóż to za oczy?

Wzdrygnął się i mało brakowało, a zakląłby, burząc doskonałą ciszę ciemności między światami. Sam się tego przeraził, aż zmroził go dreszcz, tchnący wilgocią i chłodem wnętrza ziemi...

Naprawdę zdawało mu się, że smoczyca odezwała się w jego głowie.

Cóż to za oczy, człowieku? Do kogo należą?

Chciał bronić się przed tym głosem. Bogowie, przecież nie mógł go słyszeć! Dzikie nie myślą słowami, jeśli ich tego przemocą nie nauczyć!

Lecz...

Mrok był tak przytulny. Dlaczego się przed nim nie otworzyć? Co powstało w mroku, w mroku pozostanie.

A więc patrz, piękna smoczyco. Patrz!

Była tak drobna, wręcz wątła. Umięśniona, lecz wciąż jakoś zbyt szczupła, zbyt... krucha. Eteryczna wręcz. Blada, delikatna, niczym marmur, nie! Niczym najdroższe, najcieńsze szkło, które obrócić w pył mógł zwykły podniesiony głos. A jednak... W tych wielkich, niemal dziecięcych oczach czaiła się siła. Dzikość, szybkość i sprawiedliwa, spokojna namacalność zwierzęcia. Czarna wilczyca nie była już tak wątła, jak jej ludzki odpowiednik, a zębiska miała tak wielkie, że jednym kłapnięciem szczęk była w stanie pogruchotać mu bark.

Bogowie, jak nazwać tę sprzeczność? Jak oddać jej rozkoszną, pociągającą kruchość, nie umniejszając jej nieskończonej sile? Jak ją ochronić, by nie obrazić drzemiącej w niej mocy?

Nie znał nikogo równie silnego, lecz jednocześnie... tak bardzo pragnął przygarnąć ją do piersi i osłonić przed wszelkim złem świata! Nie dlatego, że wątpił, by zdolna była stawić mu czoła – nie! Po prostu pewien był, że nic, co plugawe, nie miało prawa jej dosięgnąć!

Jak oddać to w ludzkich słowach?

Zielonooka przechyliła czujnie łeb. Zdawała się... uśmiechać.

Miłość... To ludzkie.

Powiedziała to? Czy tylko tak mu się zdawało?

Sam już nie wiedział.

Drgnął, gdy smoki ponownie ruszyły. Nie minęło wiele czasu, jak ciemny tunel pękł i rozlał się niepomiernie w ogromną, przypominającą katedrę salę. Wielkości zaniknęły w zupełnym mroku, nieskończone jak kosmos i onieśmielające jak czysta boskość. Nie wiedział, jak zdołał wyczuć umykające ściany – być może Mrok był mu bardziej posłuszny, niż początkowo się zdawało? Coś jednak nakazało mu pochylić się w siodle i mocno zacisnąć dłonie na łęku, choć ostatkami ludzkiej jaźni szczerze wątpił w to, iż Zarroth byłby w stanie zrzucić go i pozostawić tutaj, na pastwę żywej ciemności.

Ludzkie... Smoczyca znowu obejrzała się na swój pogrzebowy kondukt, uśmiechając w lepkiej ciemności.

Ludzkie. Lubicie tak mówić, prawda? A jednak... taka miłość to dla nas jest typowa. To smoki kochają raz na całe życie. To smoki czekają na tą jedną jedyną. Czekają choćby tysiąc lat, nie spoglądając na nikogo innego. Wiedzą, że gdzieś tam istnieje... ona lub on. Cóż, nazywaj to, jak chcesz, człowieku. Nazywaj nas nawet bogami, a swoją miłość boską, jeśli tego pragniesz. Wy, ludzie, potrzebujecie zrozumiałych dla siebie określeń. A my i tak wiemy swoje. Wiemy... więcej.

Chciał zaprotestować. Chciał krzyknąć na całe gardło, aby jego głos poniósł się w ciemności niekończącym się echem: nie, nie zgadzam się! Nie mogę jej skrzywdzić! Nie pozwolę na to, by poświęciła to, co ma najcenniejsze, dla kogoś takiego, jak ja...!

Głos uwiązł mu w krtani. Zarroth zawarczał nisko, basowo, na samej granicy wrażliwości ludzkiego słuchu. Milcz, człowieku! Nie mów niczego, czego nie jesteś pewien. Ciemność słucha...

Nie był pewien?

Tak, niczego nie był pewien. Oprócz tego, że jego burzowe serce wyrywało się w stronę tej wilczej dziewczynki, zakochanej w nim po przeklęte uszy! Dlaczego myślał o niej w takim momencie, gdy ciężar bestialsko okaleczonego smoka koncentrował się na łbie Zarrotha tak dojmująco, jakby to jego kręgi obciążał, ciągnąc ku ziemi?

Drgnął, gdy w absolutnej ciemności rozbłysła iskra światła. Zmrużył oczy, wpatrzył się w nią, lecz i tak długo myślał, że była jedynie ułudą, żartem nienawykłego do tak wszechobecnej czerni wzroku, dopóki nie powiększyła się i nie urosła do tego stopnia, by stać się niemożliwą do zignorowania. Ciemność zdawała się szemrać i kotłować po obu jego bokach...

Dzikie, szepnął Zarroth z lękiem i zachwytem jednocześnie. Tak wiele...

Marny ludzki wzrok nie był w stanie ich odnaleźć, lecz Kriggs też czuł ich obecność. Były tutaj, tuż obok... Setki czarnych jak noc smoków o bystrych, lśniących ślepiach, poprzecznie prążkowanych rogach i długich, smukłych pyskach. Jak szpaler ustawiły się bo obu stronach ciągnącego się przez czerń korytarza. Łby pochylały się w niemym hołdzie dla poległego, lecz źrenice śledziły odzianego w metal olbrzyma, rozpoznając go jako swojego i obcego jednocześnie.

Blask był coraz trudniejszy do zignorowania, aż wreszcie przeobraził się w rozpoznawalną plamę. Skalisty basen z czarnego kryształu okalał idealnie okrągłe jezioro turkusowej cieczy, rażącej nawykłe do mroku oczy własnym blaskiem – brokatowe drobiny rzucały tęczowe refleksy na ponure ściany, lśniąc niczym miliardy miniaturowych słońc. Półpłynny wodospad, jak gorąca magma, wypływał ze skalnej szczeliny, niespiesznie pełznąc ku obłędnie kolorowej całości...

Kriggs odrętwiałymi palcami wysupłał z kieszeni fiolkę. To była dokładnie ta sama substancja, zawartość flakonu nawet identycznie lśniła własnym światłem, w którym tym intensywniej błyskały ślepia zielonookiej.

Widzisz, człowieku?, zdawała się mówić. Tutaj masz wszystkie odpowiedzi.

Co to jest, na bogów?, spytał, nawet w myślach nie ważąc się podnieść głosu ponad szept.

Jak to co? Zarroth prychnął, z otworów zbroi uniósł się gryzący dym. Ciemność rozbłysła nieznośnie jasnymi iskrami. To jest wydzielina ze smoczego serca!

Jakim cudem... Mężczyzna urwał, zatrzymując się wzrokiem w skalnej szczelinie.

To proste. Powyżej znajduje się cmentarzysko. Pierś Zarrotha zawibrowała. Właśnie tam idziemy złożyć ciało poległego... choć według nich, tu nosem wskazał na dwie Dzikie, w jego sercu nie ostała się nawet odrobina magii. Zabrali ją całą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top