Rozdział 20
Światło księżyców przenikało granatowe, nocne powietrze srebrzystą mgłą i odbijało się w spokojnej wodzie kanału jak w tarczy doskonale wypolerowanego lustra. Upstrzone miriadami gwiazd niebo było ciemnokobaltowe, głębokie i bezkresne...
Wołało. Przyzywało... Miało w sobie coś tak nieskończenie doskonałego i hipnotyzującego, że gdyby tylko mogła, Wilczyca wpatrywałaby się w nie godzinami. To byłoby takie proste – wskoczyć na murek tego niewielkiego, słodko łukowatego mostku, zbudowanego z siwego, niemal białego w księżycowym blasku kamienia, złapać równowagę, chwiejąc się początkowo, następnie przycupnąć, z mocą wbijając pazury w szczeliny w zaprawie i owinąć łapy puszystym ogonem. A następnie unieść łeb i po prostu patrzeć, patrzeć godzinami...
Wilczyca nigdy nie wyła. Dobrze wiedziała, że i tak nikt pod tym wiecznym sklepieniem by jej nie odpowiedział. Gdy było się wilkiem samotnym, pozbawionym ciepła i bliskości Rodziny, pozbawionym swojej watahy, lepiej było nie dawać głośno znać o swojej obecności. To przyciągało jedynie kłopoty... Lepiej było trwać tak jak teraz – w tej rozkosznej ciszy głębokiej nocy, wśród pustki śpiących ulic, za dnia zatłoczonych, teraz zaś rozkosznie odludnych, przesiąkniętych jedynie tysiącami intrygujących zapachów, wonnych ścieżek, którymi mogłaby podążyć.
Wilczy nos był niesamowity. Jeśli woń była odpowiednio świeża, podpowiadał znacznie więcej niż można było się tego spodziewać. Nie tylko rozkładał wszystkie zapachowe mieszanki na czynniki pierwsze, wyodrębniając z nich każdą, najsubtelniejszą nutę, ale również pozwalał szaleć wyobraźni. Właściciela takiego tropu naprawdę można było w myślach zobaczyć. Wścibskość Wilczycy miała tu pełne pole do popisu. Setki, tysiące... Nie, wręcz miliony możliwości rozciągały się przed nią.
Tyle opcji do śledzenia... Jak miała wypróbować choćby niewielki ułamek z nich, gdy poranek był tak bliski? Jesień zbliżała się nieuchronnie, lecz wciąż dzień był znacznie dłuższy od nocy. Wilczyca wiedziała o tym doskonale. Wiedziała, że gdy tylko pierwsze ciepłe promienie zabarwią kobaltowe niebo, rozleją się na nim plamami rdzy i żarzących się węgli, gdy tylko lizną gorącem jej nieskazitelnie czarną sierść, będzie musiała odejść. Schować się tam, gdzie zazwyczaj czuwała, pozwalając, aby to Lhynne kierowała jej ruchami, patrzyła jej oczami, decydowała i...
Na bogów, Lhynne nie miała pojęcia, dlaczego wciąż jest tak naiwna, by rozgraniczać te dwie części swojej osobowości. Po co to robiła? By usprawiedliwiać popełnione nocą czyny?
Tylko co tu usprawiedliwiać, skoro w gruncie rzeczy, gdy tylko udawało jej się chwilowo stłumić natrętny głos zdrowego rozsądku, uważała, że robiąc to wszystko ma świętą rację?
Ktoś musiał. O tak, ktoś musiał się poświęcić, aby innym żyło się lepiej. Niesienie śmierci nigdy nie jest dobre... ale gdy okazuje się jedyną możliwością, grzechem byłoby nie zareagować. Grzechem byłoby odejść, udając, że nic się nie widziało. Tak, grzechem byłoby zaniechanie! A to... Cóż, skoro to była jedyna możliwa opcja, to jasne, że ktoś musiał wziąć na siebie odpowiedzialność. Ktoś musiał poświęcić obiecane przez bogów życie wieczne, aby wykonać najbardziej przykrą robotę. Aby posprzątać...
Dwie dusze kłóciły się w niej. Dwa wilki toczyły walkę.
Jeden był czarny i nazywał się po prostu Wilkiem. Rodzinność, serdeczność, radość z życia, dobro – to były jego cechy.
Drugi zaś, biały jak księżycowy blask, biały jak sama śmierć, zwał się Sprawiedliwością. Sprawiedliwością w najbrutalniejszym znaczeniu tego słowa, jakie wykreować mogła jedynie sama Natura. Natura nie rozróżnia dobra i zła, Natura nie czerpie z ludzkiej moralności... Natura po prostu eliminuje. Dążąc do równowagi za wszelką cenę, usuwa jednostki wadliwe, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Wilk był Lhynne. Sprawiedliwość była Wilczycą.
Czy uważanie siebie samej za jej narzędzie było samolubstwem? Lhynne nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiała. Od myślenia był Wilk, a Wilk nigdy nie kierował się tak brutalnymi czynnikami. Wilk myślał nieraz o wiele za dużo, dochodził do wniosków, jakich Sprawiedliwość nigdy by nie zaakceptowała, które dla Sprawiedliwości były zwyczajnie zbyt skomplikowane i zbyt zajmujące, aby poświęcać im czas. Sprawiedliwość po prostu działała. Choć obiecała Kriggsowi, że więcej nie będzie tego robić – i prawdopodobnie jedynie dlatego nie dosięgnęły jej konsekwencje, bo wątpiła, że gdyby nie wykazała żadnej chęci poprawy, nikt nie patrzyłby już na to, czy stała się posiadaczką jakiegoś dziwnego miecza, czy nie – to czy sama w to wierzyła?
Czy sama wierzyła, że jest zdolna przestać?
Wilczyca – Sprawiedliwość – odpowiadała bez chwili zawahania: nie. Gdy już raz spróbowałaś, na pewno nie przestaniesz. Przekroczyłaś granicę, za którą robiło to na tobie wrażenie, a jedynie to byłoby w stanie cofnąć cię z obranej ścieżki. Dopóki sama wierzysz, że to właśnie jest słuszne...
Ależ jest słuszne! To było jedyne rozwiązanie! Rozejrzyjcie się sami – czyż nie jest tak, że tylu okrutników wciąż chodzi po świecie, siejąc zło, podczas gdy prawo zabrania im tego już od setek lat? Czyż nie jest tak, że Wilczyca skupia się jedynie na tych, wobec których prawo jest nieskuteczne...?
Lhynne dobrze wiedziała, że wcale tak nie jest. Złu nie należało odpłacać złem, bo czym się wtedy było, jak nie jego marną kopią? Lecz Wilczyca zawsze rządziła się swoim własnym rozumem. Rozumem samotnego wilka. Rozumem Sprawiedliwości i Natury, pięknej, lecz okrutnej.
Lepiej było wcale nad tym nie myśleć.
Lepiej było ulec magii dwóch pełnych księżyców i po prostu... pozwolić, aby świat toczył się dalej swoim własnym rytmem. Dzisiaj była noc Wilczycy. Noc zmysłów, noc zapachów, obrazów i tej niesamowitej magii, która skrzyła się w każdej cząsteczce powietrza, we wstającej znad spokojnej wody mgiełce, w blasku latarń z kutego metalu, z których działała może co trzecia. W noce takie jak ta Lhynne bliżej było do Wilka niż Wilczycy-Sprawiedliwości. Chociaż czasem również i w takie noce ona się przebudzała.
Nie broniła jej tego. Nigdy jej tego nie broniła. Być może to właśnie była najlepsza wskazówka, że wcale nie kryły się w niej żadne przeklęte, sprzeczne osobowości, że była tylko ona. Była tylko Lhynne. I jej złość.
Na burze, po co to roztrząsać? Po prostu wystarczy... spróbować przestać. Ot, tylko spróbować. Jeśli się nie uda... będzie mogła spróbować jeszcze raz. I jeszcze. Z tym dziwacznym mieczem, wciąż wołającym ją i kuszącym gdzieś na samej krawędzi świadomości, nawet wtedy, gdy była w wilczym ciele i nie mogła ułożyć dłoni w pozycji Przywołania, mogła być niezwyciężona. To było coś...
Och, ale ten zapach!
Uniosła łeb, rozejrzała się niepewnie. Zastrzygła uszami, mając nadzieję, że wyłowi coś ponad gwizd wiatru w skromnych zdobieniach niskich, zaledwie dwupiętrowych kamienic, zgromadzonych tłocznie na obu brzegach kanału w niemal karnym, zawstydzonym rzędzie. Kamienice dla najbiedniejszych... Jeszcze nie slumsy, lecz niewiele im do takich brakowało. Kryte zniszczoną papą dachy straszyły licznymi zaciekami i śladami nieudolnych, tymczasowych napraw, a z pewnością chowały się pod nimi nielegalnie wykrojone ze strychów mieszkania dla tych, którzy płacić za czynsz mogli najrzadziej. Okna w odrapanych, tynkowanych lata temu elewacjach były stosunkowo niewielkie, za nimi z pewnością zastać można było równie niewielkie i nieprzyjemnie niskie mieszkania, każde zajęte przez więcej niż jedną rodzinę. Lhynne dobrze znała te miejsca, podobnie jak niemal każdy zakątek Myllhaven. Często kręciła się tutaj nocami – kanał, nieskazitelnie czysty, gdyż opiekę sprawowali nad nim od dawien dawna magowie posługujący się Aspektem Wody, w nocy wyglądał naprawdę pięknie. W jednej z miejskich kronik, które czytywała w bibliotece dla zabicia czasu, gdy do zmiany roboczej pozostało jeszcze parę godzin, a obowiązki się skończyły, znalazła wzmiankę, jakoby była to jedna z najstarszych dzielnic stolicy. Początkowo stanowiła osobną miejscowość, miasto o nazwie Gerhum, wyrosłe w pobliżu zamku Myllhaven, wokół którego przez wiele lat istniał całkowity zakaz budowania się, z czasem zostało jednak wchłonięte przez tworzącą się i stopniowo rozrastającą stolicę. Ciężko było uwierzyć, patrząc na wszechobecną nędzę, że niegdyś była to ulica zupełnie reprezentacyjna... i że wszystko to w ogromnej części powstało jeszcze przed nastaniem ostatniej Cienionocy. A jednak. Gdy zamykała ślepia i mocniej skupiała się na tym, co podpowiadały jej węch i ten dodatkowy, szósty zmysł, który posiadał niemal każdy, lecz prawie nikt nie potrafił się nim posługiwać, mogła wyczuć nutkę... czegoś. Czegoś pierwotnego, być może kryjącego się w piwnicach i najciemniejszych, najstarszych zakamarkach kamiennych ścian. Musiałaby wejść pewnie do którejś z kamienic i zbadać ją z bliska, gdyby chciała sprawdzić, czym to coś może być, nie śpieszyła się do tego jednak. Takie dzielnice i szwendanie się po nich były niczym specjalne prowokowanie Wilczycy. Każdy, nawet najmniejsze dziecko wie, że właśnie wśród biedoty najwięcej jest wszelkiego plugastwa...
Dlaczego, skoro teoretycznie właśnie tacy ludzie powinni być najbardziej pokorni? Cóż, Lhynne sporo brakowało do psychologa. Wiele miała teorii, lecz...
I znów ten zapach. Ponownie wyrwała się z zamyślenia i osunęła nieco niżej na łapach, brzuchem niemal dotykając wyślizganego tysiącami butów bruku. Doskonale znała tę woń...
Czy może to Lhynne ją znała, bo teraz znowu królowała Wilczyca. Myśli i wspomnienia Lhynne były myślami i wspomnieniami Wilczycy, zaraz więc wyłowiła odpowiednie i rozłożyła je na czynniki pierwsze, szybko dopasowując do odpowiedniej twarzy. Uzbroiła się w cierpliwość, zlewając z większą plamą mroku, i zaczekała.
Minuta, może dwie... Niepewne kroki w delikatnych pantofelkach usłyszała znacznie wcześniej, lecz dojrzała kobietę z opóźnieniem. Aż dziwne – w jaskrawym ubraniu mocno rzucała się w oczy, teoretycznie więc powinna zauważyć ją znacznie wcześniej... Lecz czy to ważne? Posunęła się delikatnie naprzód, ostrożnie stawiając łapy tak, by ciężar rozchodził się jedynie na szorstkich poduszkach. Człowiek z pewnością nie zdołałby dosłyszeć z takiej odległości stukotu jej pazurów, lecz w przypadku Nealli...
Nealla. Oto i ona! Wyglądała dokładnie tak samo, jak zwykle. Była wyższa od Lhynne, choć równie drobna i szczupła, eteryczna wręcz. Jasne jak słoma włosy zawsze ułożone miała w bogate loki, falami opadające aż do wąskich, lekko zgarbionych jakby w zawstydzeniu ramion. Nakrywał je nieprzyzwoicie bogaty kapelusz z fioletowego filcu, a doczepione do niego pióro egzotycznego ptaka podrygiwało wraz z każdym krokiem, dumnie celując szpicem w rozgwieżdżone niebo, rzucając wyzwanie opasłym księżycom.
Rzucało wyzwanie... gdyż sama Nealla rzucić go nie mogła.
Jaskrawa, czerwono-żółta sukienka z pewnością ukazywała za wiele. Lhynne może i widywała dziewczęta odziane znacznie odważniej, z pewnością jednak nie tak krzykliwie, nie tak... Brakowało jej odpowiedniego słowa, lecz strój ten wołał z daleka. Kusił, nie pozostawiał wiele miejsca wyobraźni...
Ten strój wołał: to ciało jest dla ciebie, jeśli tylko zapłacisz odpowiednią cenę!
Wilczyca odruchowo uniosła wargi, plamę cienia rozerwał ostry błysk śnieżnobiałych kłów, ciszę zmącił głęboki, gardłowy warkot.
Usłyszała? Któż to wie? Jedno oko Nealli było błękitne, drugie zaś brązowe. Orzechowe wręcz, z lekką nutką zieleni. Wilcze, bez wątpienia.
Nealla musiała mieć w sobie cząstkę wilkokrwistej, lecz jak dużą? Czy wyostrzała ona jej słuch lub którykolwiek z pozostałych zmysłów? Czy mogłaby przemienić się w wilka, gdyby tego zechciała? Lhynne łamała sobie nad tym głowę już od dawna, odkąd zobaczyła ją po raz pierwszy, gdy w tym swoim absurdalnie krzykliwym stroju wsunęła się nieśmiało do biblioteki z wyrazem twarzy tak przerażonym, jakby doskonale wiedziała, że nie powinno jej tam być i nieustannie się bała, że ledwie ktoś ją zauważy, zaraz wyprosi ją za drzwi.
Być może tak właśnie by zrobiono, biblioteka przecież nie była miejscem dla kobiet upadłych... lecz to nie było w stylu Lhynne. Jak śmiałaby mienić się Sprawiedliwością, gdyby skierowała biedaczkę z powrotem do podwójnych wrót? Ledwie ją zobaczyła, w jej sercu odezwały się niepohamowana wilcza wściekłość i... miłość. Współczucie tak silne, że wręcz czuła ścisk w gardle i szczypanie łez w kącikach oczu. Zawsze tak miała. Patrząc na hańbę i krzywdę Siostry, nigdy nie umiała pozostać obojętna. I nie chodziło tu wcale o to wilcze oko, które dostrzegła znacznie później, gdy Nealla z tą swoją spłoszoną miną zebrała się na odwagę i podeszła wreszcie do okazałego kontuaru, za którym siedziała, męcząc się nad naprawą okładki wyjątkowo zniszczonej księgi. Dla Lhynne wszystkie kobiety były Siostrami. Czyż nie tak właśnie powinno być? To stąd wzięła się przecież Wilczyca. I Sprawiedliwość. Z miłości i poczucia siostrzeństwa tak silnych, że sprawiały fizyczny ból.
Lhynne zawsze była empatką. Na bogów, wszystkie psowate tak mają, prawda? Czy istnieje ktokolwiek, kto nigdy nie widział, jak wierny pies przytula się do swego człowieka, gdy ten płacze? Zarówno psy, jak i wilki – i, co za tym idzie, wilkokrwiści – są mistrzami w rozpoznawaniu emocji. Zdawać by się mogło, że mężczyźni z jej rodzaju dawno już zapomnieli, jak to jest te emocje rozumieć, odrzucili od siebie talent, który u niej i u wszystkich pozostałych wilkokrwistych kobiet był aż nazbyt silny, lecz nie to było w tym ważne. To element zupełnie innej historii... Wtedy była tylko Nealla. Nealla i to, że wystarczyło na nią spojrzeć, by wyczytać z niej z niebywałą łatwością, gdzie tkwił problem.
Problem... Lhynne nie nawykła do akceptowania, że istnieją sprawy, których nie da się rozwiązać, choćby uciekając się do ostatecznego argumentu w postaci Sprawiedliwości, lecz tutaj... Cóż, problem tkwił głęboko, rozrastał się jak trawiący ciało nowotwór, rozsiewając upośledzone, chorobliwie komórki po całym organizmie, aż nie pozostał żaden narząd, którego nie trawiłaby potworna choroba.
Nealla była prostytutką. Była kobietą upadłą. I była nią od lat, co Lhynne wyczuła w zasadzie instynktownie, z równą łatwością, z jaką rozpoznała bezbrzeżne zaskoczenie, gdy zawołała głośno w jej stronę, zaprosiła bliżej i z serdecznym uśmiechem spytała, czego potrzebuje i czy podsunąć jej formularz niezbędny do wydania karty bibliotecznej, a następnie wskazała miły kącik, w którym mogłaby czytać, proponując, że zaraz przyniesie świeżo zaparzoną herbatę. Jak w burzowej kawiarni, zaśmiała się w duchu.
Ale skoro sprawienie, by na twarzy kobiety tak głęboko skrzywdzonej choć na chwilę zawitał uśmiech, było tak proste, nie mogła się tego nie podjąć. Zaprowadziła ją do najwygodniejszego fotela, „uszaka" z obiciem w złoto-czerwone paseczki, spiętego złotymi szpilkami, z nóżkami rzeźbionymi na kształt kocich łapek, i zaraz przyniosła jej swój własny imbryk z świeżo zagotowaną wodą i własną szkatułkę z przynajmniej dwudziestoma rodzajami herbacianych mieszanek, z których przykazała jej częstować się do woli. Wskazała jej kierunki, w których mogła udać się w poszukiwaniu interesujących ją działów, zaproponowała mapkę ze stosiku podsuwanego nowym klientom, zapewniła, że wszędzie, gdzie nie napotka zamkniętych drzwi, może poruszać się swobodnie, i spytała, czy może zrobić coś jeszcze. Nealla właściwie nic więcej nie chciała, już ta serdeczność wprawiła ją w takie zakłopotanie, że wstydliwa czerwień nie schodziła z jej policzków. Mocno umalowane oczy, rozszerzone strachem i szokiem, wodziły za Lhynne bez ustanku... i zdecydowanie zbyt często zatrzymywały się na jej wilczych tęczówkach. Lecz nie powiedziała nic, choć widać było, że pytania cisną jej się na usta.
A Lhynne nie naciskała. Nealla była wystarczająco spłoszona i bez tego.
Zarówno biblioteka, jak i inne ostoje kultury były zamknięte dla takich jak ona. Lecz dlaczego właściwie? Lhynne nigdy nie zgadzała się z myślą, według której winne grzechu były te właśnie kobiety. Na bogów, przecież gdyby zapotrzebowanie na tego typu usługi nie istniało, żadna z nich nie sprzedawałaby własnego ciała, bo i mało która robi to z przyjemności, czyż nie? To życie popychało je w tą stronę. To życie zmuszało je do oddania tego, co dla nich najważniejsze, byle zdobyć środki na byle jakie przeżycie. To mężczyźni byli winni! Gdyby nie to, że podobne kobiety wciąż miały wzięcie, że wciąż ich poszukiwano... żadna by tak nie skończyła. Nie ma popytu, nie ma podaży – rachunek jest prosty. Wilczyca szalała i skowyczała ze wściekłości, gdy choćby o tym myślała.
Przecież jak niewiele brakowało, by ona sama skończyła w podobny sposób!
To znaczy... Lhynne dobrze wiedziała, że to nie było i nigdy nie będzie dla niej rozwiązanie. Nigdy nie brała tego pod uwagę. Jeśli naprawdę zabrakłoby jej funduszy, jeśli naprawdę stanęłaby w sytuacji bez wyjścia, na pewno znowu zrezygnowałaby z człowieczeństwa. Jej domem po raz kolejny stałby się las. Tak jak wtedy, tych dziesięć lat temu, wygnana ze swojego plemienia, żyłaby jak prawdziwe zwierzę – polowałaby, spałaby wśród drzew i w norach, obserwowałaby z daleka ludzi i to, jak mieszkają, sama nie przybierając nawet ich formy i stopniowo zapominając, jak się to robiło.
No właśnie. Miała wybór. A przecież dziewczyny w jej sytuacji kończyły właśnie w ten sposób. Gdy młodą kobietę wyrzucano na bruk z niczym, gdy odsuwano ją od wszystkiego, co znała, wrzucając do całkowicie obcego świata bez żadnych środków do życia, opcje były tylko trzy: skończyć ze sobą, żebrać lub... robić właśnie to, co robiła Nealla. Ich historie były wbrew pozorom bardzo sobie pokrewne, lecz z zupełnie innymi zakończeniami. To Lhynne było w miarę szczęśliwe, Nealli jednak, podobnie jak tysiącom jej podobnych, poskąpiono uśmiechu bogów. Więc dlaczego miała przez to cierpieć jeszcze bardziej? Okazanie odrobiny serdeczności nie było przecież wysiłkiem.
Nigdy nie poznała jej dobrze. Nealla pojawiała się w bibliotece co drugi dzień, z dokładnością tak doskonałą, że jedynie choroba była w stanie ją zmącić. Czytała w zastraszającym tempie i sięgała właściwie po wszystko: wyciskające łzy z oczu romanse, powieści przygodowe, nawet skomplikowane księgi historyczne, napisane językiem tak archaicznym, że nie sposób było przebrnąć przez nie bez dobrego słownika, co nawet zafascynowana takimi tematami Lhynne mogła poświadczyć. Unikała wszelkich rozmów, wiecznie przestraszona, wiecznie całą swoją postawą dająca do zrozumienia, że boi się i wstydzi tam być, naciskanie więc byłoby prawdziwą nieuprzejmością. Tak wrosła w kulturę biblioteki, w jej esencję, że Lhynne nie wyobrażała sobie, że mogłoby jej zabraknąć. Przez ostatnie wydarzenia nie była w pracy już od dawna, lecz nie miała wątpliwości, że i pod jej nieobecność Nealla się tam pokazuje. Z pewnością już nietraktowana równie uprzejmie, lecz legitymująca się upoważniającą do wstępu kartą, dzięki której nikt nie miał prawa jej stamtąd wyprosić, obojętnie czym by się nie trudziła. Na karcie widniał podpis Lhynne, a jej podpis zawsze się w bibliotece liczył.
Wilczyca wielokrotnie chciała za nią podążyć. Nealla fascynowała ją, wywoływała nieznośną tęsknotę... Być może czuła z nią więź tak mocną przez to, że w przynajmniej jakimś procencie była taka jak ona – procencie na tyle dużym, że wpływał na kolorystykę oczu. Nigdy jednak nie było po temu okazji. Szukała jej wielokrotnie, Myllhaven było jednak ogromne i nigdy jeszcze nie miała tego szczęścia. Kobieta do biblioteki zawsze przychodziła wczesnym rankiem, tak że wieczorem, gdy Lhynne kończyła pracę, ścieżka zapachowa była już zbyt słaba i zbyt rozrzedzona wonią innych ludzi, by był sens nią podążyć, chyba że pragnęło się długich godzin błądzenia. Teraz jednak okazja nadarzyła się sama. Dar od bogów?
Jeśli tak, to zaraz nasuwało się pytanie: skoro bogowie jednak Neallę widzą, to dlaczego na to wszystko pozwalają?
Kobieta (czy może raczej dziewczyna – Nealla z całą pewnością nie mogła być wiele starsza od Lhynne, być może nawet były w tym samym wieku) minęła mostek, nie zauważywszy czającego się na nim cienia. Poprawiła opadające ramiączko sukienki, nie unosząc wzroku znad umykającej spod jej stóp ziemi, i skręciła w bramę jednej z kamienic, nie rozglądając się na boki. Wilczyca bezszelestnie podążyła za nią, płynnie przecinając ulicę w jej najwęższym miejscu, i zagłębiła się w ciemności nieoświetlonego podwórza.
Nie było tam pięknie. Sam środek dominował rząd drewnianych, chylących się ku nieuchronnemu upadkowi komórek, ściany budynków zaś okazały się jeszcze bardziej spękane i odrapane niż od zewnątrz. Nealli nie było już widać, lecz Wilczyca bezbłędnie pokierowała się jej zapachem i wybrała znajdującą się na skraju największego budynku obskurną klatkę schodową. Chwilę wahała się, czy powinna wchodzić na stopnie – wykonane z porozsychanego drewna, w niektórych miejscach wciąż noszące wspomnienie po zdobiących je niegdyś ornamentach, nie wyglądały na zdolne do udźwignięcia ciężaru sporo ponad stu pięćdziesięciu kilogramów, lecz nie mogła przecież zostać na samym dole. Z zalegającego pod nimi mroku, w którym mogło czaić się wejście do piwnicy, dobiegał wyjątkowo przykry zapach, którego nawet ona nie potrafiła rozpoznać.
Śmieci? Psujące się mięso? A więc może czyjeś...
Na źródła burz, nie myśl o tym!
Wbiegła szybko po stopniach, starając się ignorować ich rozpaczliwe trzeszczenie, i wyszła na galerię na pierwszym piętrze. Balustrada po jej prawej stronie, zbita z drewnianych listewek i kamieni, wyglądała na grożącą zawaleniem, gdyby tylko nieopatrznie się na niej oprzeć. Po lewej stronie znajdowały się drzwi do pojedynczych mieszkań, posadzkę zaś, niemytą prawdopodobnie już od bardzo dawna, zalegały wylewane z kuchni pomyje, cuchnące wprost potwornie. Skrzywiła się zupełnie po ludzku na myśl, że cały ten bród zostanie jej na dłoniach, gdy noc dobiegnie końca. Starając się stąpać jak najciszej i wybierać najczystsze fragmenty podłoża, podążyła dalej, ostrożnie stawiając łapy. Noc była bardzo ciepła, drzwi większości mieszkań otwarte były szeroko, by przegnać nagromadzone w ciągu całego słonecznego dnia gorąco. W części z nich falowały na niemal niewyczuwalnym wietrze wzorzyste, lecz zniszczone zasłony, firanki, a nawet kotary z drobnych paciorków, przywodzące Lhynne na myśl takie, jakie widywała na ilustracjach w książkach opowiadających o wyprawach do odległego Gholobaru. Kojarzyła, że podobne zawieszano w drzwiach tamtejszych mieszkań, wierząc, iż mają sprowadzić bogactwo, a także odegnać nieprzychylne dusze. Ciekawiło ją, czy mieszkali może tutaj potomkowie obywateli tamtego kraju, czy może uchodźcy? Lub powieszono je tutaj, gdyż były znacznie tańsze od gęstego, wytrzymałego materiału...? Jeśli dobrze się zastanowić, zrobić takie można było samemu z zebranych nad rzeką drobnych kamieni i zwykłego sznurka, by zapewniały jako taką prywatność.
Zapach Nealli wyczuła pod czwartymi drzwiami. Nie był jedynym, zresztą już po samym wyglądzie tego miejsca i znajomości zasad, jakimi żyły podobne dzielnice, można było wywnioskować, że dziewczyna nie posiada całego lokalu na własność, wynajmuje jedynie jego niewielką część, być może jeden pokój. Zatrzymała się pod odpowiednim wejściem, obejrzała dokładnie zbite z niewielkich deszczułek drzwi. Niegdyś z pewnością prezentowały się ładnie, może nawet o wiele ładniej niż te, które prowadziły do jej własnego domu... klamka jednak wisiała w nich prawdopodobnie jedynie na słowo honoru, a zawiasy pożerała stopniowo intensywnie pomarańczowa rdza. W przejściu wisiały niegdyś pewnie piękne, obecnie poplamione i poszarzałe zasłony w różowo-żółte kwiaty. Tak zniszczały od działających na przemian deszczu i słońca, że nie sposób było rozróżnić, do jakich konkretnie roślin należeć mogły zniekształcone, lecz spore płatki.
Wilczyca węszyła chwilę, wahając się co też powinna zrobić dalej. Na progu gromadziło się wiele zapachów – zarówno ten Nealli, zdecydowanie najświeższy, jak i kilku innych osób. Rodzina, dwójka dorosłych – kobieta i mężczyzna oraz... ile? Pięcioro dzieci? Sześcioro? Tak, sześcioro, szóste musiało być na tyle małe, że noszono je na rękach, nie dotykało podłogi własnymi stópkami. Dwójka starszych musiała utykać, ślady były nieregularne. Wszyscy bez wyjątku chodzili w dziurawych butach. Położyła uszy po sobie, zaskomlała cicho, zanim zdążyła się opamiętać...
To mogła być ona. Tylko przypadek sprawił, że nie mieszkała tak jak ci ludzie, w maleńkim, wynajmowanym pokoiku, gnieżdżąc się z kilkoma innymi rodzinami pod jednym dachem. Tak niewiele... Rodzice wspomagali ją pieniężnie, odkąd przełknęła dumę i strach i zaczęła do nich pisać, tak że nie skończyłaby na bruku, lecz pieniędzy tych nie starczyłoby na nic ponad wynajem pokoju i najpilniejsze potrzeby. Dobrze wiedziała, jak trudno znaleźć pracę, gdy ma się wilcze oczy. Wiedziała...
A jednak spotkała człowieka, który był skłonny udawać, że wcale ich nie zauważa. I to błyskawicznie wręcz. Miała niesłychane, niemożliwe do uwierzenia szczęście. Natrafić na kogoś, kto nie dość, że jest w stanie ignorować jej pochodzenie, to zauważa w dodatku jej miłość do książek, talent do radzenia sobie z nimi, zapał i chęć nauki? Natrafić na kogoś, kto tego samego dnia, gdy odważyła się wejść do biblioteki, przejrzał ją na wylot i nie pozwalał odejść przed podpisaniem umowy o pracę? Do teraz ledwie była w stanie pojąć, jak to było możliwe. Akurat nad nią musiała ciążyć boża łaska.
Nealla bożej łaski nie doświadczyła. Jak tysiące innych osób. Osób w lepszej nawet sytuacji niż Lhynne na starcie.
Tylko grubość włosa dzieliła ją od konieczności mieszkania... tutaj. Właśnie w takiej obskurnej kamienicy, z posadzką lepiącą się pod pomyj, z zalegającymi w kątach skorupkami jajek i obierkami warzyw, wydzielającymi paskudny, zgniły zapach, zamartwiając się, skąd wziąć pieniądze na jedzenie i cerowanie rozpadających się ubrań...
Nigdy by do tego nie dopuściła. Nigdy nie zamieszkałaby... w takim miejscu. Zostałaby w tym burzowym lesie, zamieniła się w pełni w zwierzę. Tam przynajmniej byłaby wolna. Tam przynajmniej byłaby sobą i nie musiała martwić się o każdy kolejny krok...
A bogowie to widzą. Bogowie się na to... zgadzają? Ona miała szczęście... lecz co o tym przesądziło? Czy była aż tak wyjątkowa? Co sprawiło, że ją spotkał cud, a tacy jak Nealla...
Sprawiedliwość. Tylko ta jedna myśl brzmiała sensownie... Czy może raczej najbardziej sensownie ze wszystkich planów, które przychodziły jej do głowy. To Sprawiedliwość była wyjściem... To Wilczyca. I być może to zadanie, które powzięła, a którego sobie nie uroiła? Może to była droga...?
Lhynne tego nie wiedziała. A dziwaczny miecz wciąż nęcił, wciąż wołał...
Masz narzędzie do zaprowadzenia porządku. Masz czas tego świata. Więc co zrobisz?
Wściekłość ją wyniszczała. Wściekłość podburzała Wilczycę, wprowadzała ją w gorączkowy nastrój, w którym sama nie wiedziała, w którą stronę powinna się zwrócić, by móc rozszarpać coś na strzępy. Wilczyca chciała... Chciała wroga. Kogoś namacalnego, komu mogłaby rzucić się do gardła, w kim mogłaby zatopić kły, czyjej krwi mogłaby zakosztować. To niosłoby ulgę. O tak – znalezienie winnego, ukaranie go za to wszystko...
Tylko kto tak naprawdę był winny? Wściekłość gnieździła się i wyniszczała. Nie miała celu. Nie miała gdzie się kierować... a więc narastała, nawarstwiała się. Odbierała i potęgowała siły jednocześnie. Barwiła obraz wściekłą czerwienią krwi, która powinna zostać rozlana...
Czyjej krwi?
Łatwo było obwinić mężczyzn o wszystkie nieszczęścia świata, lecz to nie w nich tkwił problem. Problem tkwił w tym, w jaki sposób wychowywano ich od setek lat. Dobrych zawsze było więcej niż złych, choć bezmyślni górowali liczebnie nad wszystkimi innymi razem wziętymi... lecz o ile zło bywało nieuleczalne, tak bezmyślność potrzebowała cierpliwości i nauki. Z pewnością nie odstraszającej wściekłości. Wilczyca jednak nie zawsze to rozumiała. Wilczyca wolała przegryźć gardło mężowi unoszącemu rękę na żonę, niż przemówić do jego sumienia i odgrzebać być może czające się w nim dobro, stłamszone specyficznym wychowaniem i kulturą, w której wyrósł.
Skuliła się i skamieniała, gdy wyblakła zasłona poruszyła się gwałtownie. Ślepia zmrużyła, by nie rozbłysły zbytnio w blasku przygasającej świecy, którą Nealla trzymała w ręku; dzięki ostatkom zdrowego rozsądku powstrzymała się od odskoczenia i umknięcia w głębszy mrok. Każdy był w stanie dostrzec gwałtowny ruch, zaś ciemna postać widziana jedynie kątem oka...
Jak to możliwe, że dziewczyny nie usłyszała? Myśli pochłonęły ją do tego stopnia? Czy może poruszała się tak bezszelestnie, że wymknąć mogła się nawet wilczym zmysłom?
Nealla w tej swojej krzykliwej sukience, lecz bez kapelusza wyglądała na jeszcze młodszą, niż wydawała jej się wcześniej. Jasne jak mleko, wątłe ramiona miała odsłonięte, wyraźnie rysujące się obojczyki niemal raniły alabastrową skórę, marmurkową w wątłym blasku chwiejącego się płomienia. Na bogów, ileż ona mogła mieć lat? Jeśli faktycznie była w wieku Lhynne, oznaczało to...
Och. Oznaczało, że zaczęła sprzedawać mężczyznom swoje działo na długo, nim osiągnęła piętnasty rok życia. Z pewnością była już doświadczona, gdy zaczęła odwiedzać bibliotekę, a Lhynne zobaczyła ją tam pierwszy raz w swoje piętnaste urodziny. Niczym prezent.
Delikatnie stąpając, podeszła do chwiejnej balustrady i wsparła się o nią, chowając twarz w dłoniach. Odetchnęła głęboko, następnie wyprostowała się i ustawiła tak, by chłodny, wieczorny wiatr mógł owiewać jej zroszone potem policzki. Gdy zasłonka zafalowała, Wilczyca poczuła bijące z mieszkania duszne, śmierdzące gorąco. Nie dziwiło jej, że dziewczyna wolała wyjść...
– Och! – Nealla jednak ją dostrzegła. Gdyby tylko się nie odwróciła akurat w prawo, gdyby mrok był odrobinę gęstszy... – Ojej...
To nie był strach. To było zaskoczenie, płynące raczej nie z trwogi, a ze zwykłego braku... Cóż, nie spodziewała się. Kto by się właściwie spodziewał, że za drzwiami jego mieszkania kryć się może wielki wilk? W dodatku wilk obdarzony ludzką jaźnią, bo przecież tym właśnie była Wilczyca. Sądząc po tym, jakie emocje rysowały się na twarzy Nealli, szokiem było dla niej zjawienie się wilkokrwistego właśnie tutaj, a nie sama jego obecność. Musiała mieć do czynienia z takimi jak ona, Wilczyca nie miała co do tego już wątpliwości. Musiała, bo nie zaczęła odruchowo traktować jej jak zwierzę, co zdarzało się niemal wszystkim normalnym ludziom, z jakimi zwykle miała do czynienia.
Chciała się wycofać. Naprawdę chciała. Obejrzała się za siebie niepewnie, zjeżyła lekko sierść wzdłuż kręgosłupa. Nie mogła z jakiegoś powodu znieść tego spojrzenia Nealli, jednocześnie przenikliwego i...
Na bogów, ona nigdy tak na nią nie patrzyła. Nigdy nie dało się z nią nawiązać kontaktu wzrokowego na dłużej niż parę sekund. Nigdy nie dała pochwycić się spojrzeniem, ba! Nigdy nie skupiała się na niczym prócz własnych dłoni tak długo, z taką przenikliwością. Nigdy nie dała po sobie poznać takiej ciekawości, takiej...
– Przepraszam – powiedziała, przerywając zalegającą, kłującą ciszę. – Bardzo przepraszam, ale... jest już naprawdę późno. Lepiej będzie, jeśli spotkamy się jutro. I... nie tutaj. Proszę tutaj więcej nie przychodzić. Skąd w ogóle...? – Urwała. Tym, co zaczynało połyskiwać w jej oczach, był lęk przemieszany z oburzeniem...
Lhynne aż się wyprostowała, stawiając uszy. Czy ona...? Na źródła burz, czy Nealla wzięła ją właśnie za... klienta?! Aż parsknęła z oburzenia, wycofała się kilka kroków, jakby dziewczyna właśnie dała jej w twarz.
Rozumiała lęk. Nietrudno było się tego domyślić – bo czy właściciele mieszkania pozwoliliby jej nadal wynajmować tutaj pokój, gdyby zaczęła sprowadzać do niego mężczyzn? Oczywiście, że nie. Ale sama świadomość... Tak, sama świadomość, że ci mężczyźni jednak istnieli, że któryś z nich pewnie był wilkokrwistym (bo gdyby nie był, skąd ten brak lęku przed nieznanym?) sprawiła, że gniew rozgorzał w niej na nowo. Gdyby tylko ktoś z potencjalnych klientów faktycznie znajdował się w pobliżu, prawdopodobnie rzuciłaby mu się do gardła... i znowu zrobiła coś bardzo, bardzo głupiego. Znacznie głupszego niż wszystko, co uczyniła do tej pory, bo nikogo jeszcze nie ukarała z tego tylko powodu, że nie był w stanie zapanować nad własną żądzą i rozwiązania szukał w ramionach prostytutki. Zadawała śmierć, lecz jedynie okrutnikom, mordercom, gwałcicielom, sadystycznym mężom... To byłaby już przesada. Tacy ludzie zasługiwali na karę, lecz nie na śmierć w męczarniach. Zwłaszcza taką śmierć... Jak by nie patrzeć, wilki były mistrzami w zadawaniu mordu wyjątkowo zmyślnego i paskudnego.
Nealla wciąż na nią patrzyła. Lhynne chciała się wycofać, chciała przybrać jak najbardziej uległą postawę, by chociaż tak udowodnić jej, że wcale nie to miała na myśli, nie po to się tutaj znalazła... lecz wtedy kobieta drgnęła, zmarszczyła brwi pod tą burzą jaśniutkich loczków, nabrała tchu, jakby chciała coś powiedzieć, i znowu zamknęła usta, ze zdezorientowaniem potrząsając głową. Jakaś myśl przyszła jej do głowy, myśl nie dająca spokoju.
Lhynne dobrze wiedziała, jaka to myśl, zanim jeszcze zdołała wykrztusić:
– Ty... jesteś kobietą?
Wyprostowała się powoli... czy może dała temu pozory, bojąc się dziewczynę jeszcze bardziej przestraszyć. Skinęła łbem, zamerdała nieśmiało ogonem, jak niepewny szczeniak, niewiedzący, czy wyciągająca się w jego stronę dłoń podrapie go za uchem, czy jednak odepchnie brutalnie, sprawiając ból. Spuściła zaraz wzrok, obejrzała się za siebie i wycofała lekko, stąpając ostrożnie – całą sobą starała się dać do zrozumienia, że nic tu po niej, że zabłądziła, że już odchodzi... Patrz tylko! Idę sobie, przepraszam, nie będę cię więcej niepokoić, odpoczywaj, zasłużyłaś na odpoczynek...
– Nie, zaczekaj! – zawołała za nią Nealla i zaraz spłoniła się rumieńcem, zawstydzona swoją gorączkową reakcją. W niejakim niedowierzaniu zerknęła na dłoń, którą wyciągnęła w stronę Lhynne, jakby chcąc ją w ostatniej chwili pochwycić i zatrzymać, i z drżeniem schowała ją za plecami, niczym dziecko pewne, że w czystej skórze rodzic dopatrzy się dowodów popełnionego występku. – Ja... wybacz. Pierwszy raz widzę, żeby...
Nic dziwnego. Lhynne znowu zamerdała ogonem, tym razem śmielej. Nic dziwnego, kochana... Bo przecież my się nie przemieniamy. Udajemy, że tego nie potrafimy, podporządkowując się naszym mężczyznom...
– Ja... tak. – Nealla spuściła wzrok na świecę, odstawioną na balustradę. – Być może plotę głupstwa, lecz... Czy ja cię znam? Bo widzisz... – Znowu urwała.
Lhynne zamerdała ogonem, tym razem pewniej. Zaskomlała cicho, położyła uszy na łbie w wyrazie serdeczności i podeszła odrobinę bliżej, nie przekraczając jednak bariery, za którą wiedziała, że Nealla mogłaby poczuć się niepewnie.
– Ty jesteś... Przepraszam, jeśli się pomyliłam, ale naprawdę mi się kojarzysz z Lhynne, tą dziewczyną z biblioteki – powiedziała wreszcie nieco odważniej. Drgnęła, gdy Lhynne podskoczyła i szczeknęła krótko, obdarzając ją szerokim wilczym uśmiechem, i za chwilę roześmiała się, zawstydzona własną reakcją. – Jak... Jak tu trafiłaś?!
Nie wiedziała, jak powinna na to odpowiedzieć. Spoważniała, znowu obejrzała się za siebie, niepewna, czy to nie był właśnie ten moment, w którym należało się wycofać. Pożegnać się na tyle elegancko, na ile było to możliwe w jej formie i odejść, nim sprawy zajdą za daleko... Niestety coś jakby trzymało ją w miejscu. Instynkt? Magia księżyców? Nie wiedziała, jak to nazwać, ale objęło nad nią władanie tak absolutne, że jakąkolwiek walkę uznała z góry za przegraną.
Nealla zawstydziła się. Chwilę jeszcze utrzymywała kontakt wzrokowy, wreszcie jednak uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, a rumieniec na jej policzkach stał się niemal purpurowy. Wykręciła palce tak mocno, że nie sposób, aby nie sprawiło jej to bólu.
– Przepraszam – wykrztusiła tak cicho, że nawet dla kogoś z wilczym słuchem graniczyło to z niesłyszalnością. Właściwie jedynie poruszyła odrętwiałymi ustami, a w wielkich oczach zalśniła jej wilgoć. – Przepraszam, że... Nie powinno cię tutaj być. To miejsce... Bardzo przepraszam. Tutaj właśnie mieszkam. To nie dla...
Przestań przepraszać! – chciała krzyknąć Lhynne, niestety tutaj, gdy padał na nią księżycowy blask, mogła ograniczyć się jedynie do warknięcia i błyśnięcia ostrymi kłami. Może gdyby weszła głębiej do mieszkania, gdyby to srebrzyste światło przestało na nią padać, zdołałaby przemienić się w człowieka, z pewnością okupując to solidnym bólem głowy, lecz tutaj...
Nealla zdołała dostrzec, jak szybko zerknęła na falującą na wietrze zasłonkę.
– Ja... – zaczęła głosem ściśniętym ze zdenerwowania. – Bogowie, zaprosiłabym cię, gdybym tylko...
Wstyd. Potworny, bolesny wstyd...
Lhynne wyminęła ją bez chwili zbędnego wahania i wsunęła się pod zasłonkę, z ledwością mieszcząc się w progu wąskiego przejścia. Nealla krzyknęła za nią cicho bez słów, bardziej z zaskoczenia i strachu niż złości, lecz niewiele sobie z tego zrobiła. Teraz była już bardziej niż pewna, że Wilczyca musi ustąpić. Musiały porozmawiać.
Przedpokój był ciemny, pozbawiony okien. Nieduży, nieprzyjemnie niski, o ścianach poczerniałych od sadzy, wydobywającej się z zapewne rozpalanego zimą blaszanego pieca, przycupniętego w kącie. Wzrok miała na tyle doskonały, że wystarczył jej ten wątły półmrok, aby zauważyć, w jak koszmarnym stanie była instalacja – aż prosiło się o wypadek. Na zbitym z surowych desek wieszaku wisiało kilka cienkich kurtek, głównie dziecięcych, łatanych tak wiele razy, że z ledwością dało się stwierdzić, jaki miały pierwotnie kolor, a posadzkę wyłożono wyjątkowo brzydkim i zniszczonym przez iskry padające z piecyka materiałem, mającym przypominać ozdobne kafle. Troje drzwi prowadziły do kolejnych pokoi – po lewej zamknięte na głucho, zza których dobywały się oddechy śpiących ludzi, po prawej zablokowane niewielkim stoliczkiem na klucze, pod którym zgromadziła się pokaźna sterta zniszczonych bucików, na wprost zaś otwarte szeroko, gościnnie wręcz. To stamtąd dobiegał najsilniejszy zapach Nealli.
– Proszę, Lhynne... – Nealla weszła za nią do środka, z ledwością chroniąc ogryzek świecy przed nakryciem brudną zasłoną. Tylko tego by brakowało, aby biedna dziewczyna spowodowała przez nią pożar. – Ja nie wiem...
Przemieniła się w człowieka. Tutaj księżycowego blasku nie było wcale, mogła więc...
Ależ to bolało! Jęknęła i od razu złapała się za skronie. Nealla zatrzymała się trwożliwie w progu, widocznie nie wiedząc, czy powinna podchodzić bliżej, a ona na dłuższą chwilę zamarła w tej pozycji, nie potrafiąc zdecydować, czy krzyknąć, czy zacząć kląć ile wlezie. Wilczyca nigdy nie protestowała – tylko tego by brakowało, gdyby musiała walczyć o władzę ze swoim alter ego! – lecz magia podwójnej pełni robiła swoje. Przeszedł ją dreszcz, nakłaniający do natychmiastowego powrotu do wilczego ciała, lecz zdołała go jakimś cudem powstrzymać. Nie! – powiedziała sobie stanowczo i zacisnęła mocno zęby, zmuszając się do zachowania spokoju. Gdy wytrwała tak kilka chwil, ból zaczął przechodzić... albo zaczęła się do niego przyzwyczajać. Khrimme przebudziła się w mroku smoczej stajni, a jej krzepiąca energia dodała sił zbyt ciasnemu, ludzkiemu ciału.
– Wszystko w porządku? – szepnęła Nealla.
– Na ile to możliwe – syknęła, z trudem odejmując dłonie od skroni. – Wybacz mi to wtargnięcie, po prostu... poczułam, że musimy porozmawiać.
– Ale... – Dziewczyna znowu opuściła wzrok. – O bogowie... Po prostu... To mieszkanie, ten pokój... Ja...
– O tym nawet nie myśl – warknęła, wchodząc jej w słowo. – Czy mogłabyś zasłonić okna? Niczym innym się nie przejmuj.
Nealla chwilę wpatrywała się w nią z niedowierzaniem graniczącym z szokiem, wreszcie jednak jakby ocknęła się z tego stuporu i wpadła do znajdującego się na wprost pomieszczenia... po to tylko, by z jeszcze bardziej zakłopotaną i bezradną miną wynurzyć się z niego po kilku ledwie sekundach.
– Nie mam zasłon – szepnęła ze wstydem.
Lhynne chwilę trawiła te słowa; wreszcie postąpiła krok naprzód, uważając, by nie wdepnąć w rysującą się na podłodze srebrzystą plamę, jak w kałużę rozlanej cieczy. Musiała przytulić się do futryny, by zmieścić się w progu, i od razu, gdy przekroczyła wąskie przejście, uskoczyła w cień, nie patrząc, gdzie tak właściwie się znalazła. Jeśli nie chciała, by ciało przeszył kolejny spazm zmuszającego do przemiany bólu, musiała tak postąpić. Całe szczęście, że Nealla zdołała w porę umknąć jej z drogi, bo jeszcze gotowa byłaby ją staranować. Lub ponownie przemienić się w wilka, a nie wiedziała, czy starczyłoby jej sił na kolejne przyobleczenie ludzkiej skóry.
Oddychała głęboko, zmuszając się do zachowania spokoju, patrząc, jak dziewczyna ostrożnie zamyka pomalowane na biało drzwi. Ruchy miała oszczędne, lecz pełne gracji, subtelne i delikatne, zupełnie jakby nawet czynnościami tak prostymi i koniecznymi starała się pod żadnym pozorem nikomu nie przeszkadzać. Ogarek świecy odłożyła na blat niewielkiego, okrągłego stolika, przykrytego niebieskim obrusikiem w kratkę.
Pokój był nad wyraz skromny, o czym przekonała się, nabrawszy sił na to, by rozejrzeć się wokół. Był duży, wręcz zaskakująco przestronny w porównaniu do tego, czego się spodziewała, jego wyposażenie i ogólny wygląd świadczyły jednak o wszechobecnej nędzy. Ściany pomalowano na wyjątkowo nietrafiony kolor brązu zbaczającego niebezpiecznie w stronę czerwieni – ciężko było to dokładnie określić w srebrnym świetle księżyców, lecz widziała wystarczająco wiele, by uznać, że w połączeniu z wyjątkowo nisko zawieszonym sufitem odnieść można klaustrofobiczne, dławiące wrażenie. Ile to pomieszczenie mogło mieć wysokości? Sądząc po wielkości drzwi, człowiek postury Kriggsa czuć musiałby się w nim koszmarnie – nie miała wątpliwości, że nie zmieściłby się w przejściu i musiałby skłaniać głowę, by nie uderzyć nią w nadproże. W dodatku pokój był... nieregularny. Kamienica albo stopniowo osiadała, gdy fundamenty poddawały się gliniastemu podłożu, albo zbudowano ją bez planu – jeden z kątów był do przesady ostry, tak bardzo, że niemal nie docierało do niego światło, drugi zaś aż do przesady rozwarty, przestronny... i ozdobiony ogromną plamą wilgoci, wżerającą się w tynk od strony drewnianej podłogi. Dwa okna wpuszczały do środka wyjątkowo wiele blasku, przez co czuła się niekomfortowo z proszącym o wypuszczenie go na zewnątrz wilkiem. Na umeblowanie składały się łóżko w metalowej ramie, krzesło, na które niedbale rzucono czystą suknię na zmianę, stoliczek z niebieskim obrusem i dwa dosunięte do niego stołeczki, a także niewielka komoda, na której leżało kilka książek. Drzwi za plecami Lhynne musiały pewnie prowadzić do pokoju gospodarzy – rodziny z dziećmi, którą również wyczuwała na progu – a te naprzeciw, zabite pomalowanymi na biało deskami, do sąsiedniego mieszkania. Całkiem możliwe, że wszystkie pomieszczenia w kamienicy były ze sobą połączone.
Nealla zamarła na środku pokoju, w zamyśleniu spoglądając to na kulącą się w jedynym zacienionym kącie Lhynne, to na okna, przez które zaglądały dwie pełne księżycowe twarze. Westchnęła wreszcie i zdecydowała się na zasunięcie burzowych okiennic. Sporo nasiłowała się z przestarzałymi drewnianymi ramami i niechcącymi się obracać klamkami, lecz wreszcie w pokoju zapadł przyjemny półmrok, przynoszący ulgę w rozpierającym Lhynne bólu.
– Czy tak wystarczy? – Nealla patrzyła na nią ze z trudem skrywaną ciekawością. – Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałam, by jakiś wilkokrwisty zdołał się powstrzymać od przemiany podczas pełni choćby jednego księżyca, a co dopiero podwójnej.
– Jest to możliwe, ale nieprzyjemne. – Kobieta z trudem rozluźniła zesztywniałe ramiona. – Gdy odizolować się od księżycowego blasku, można na jakiś czas przemienić się w człowieka. Byle nie na długo. Znasz wielu wilkokrwistych, Neallo?
Jasnowłosa piękność chwilę wpatrywała się we własne dłonie. W ciemności rozświetlonej jedynie słabym ogarkiem świecy zdawała się wręcz eteryczna, jak niematerialna zjawa. Choć była bardzo drobna, jak wszystkie wilkokrwiste kobiety, znacznie różniła się od muskularnej Lhynne, na której cienkich przedramionach wyraźnie uwidaczniały się mięśnie, nawet gdy ich nie napinała. Porównując się do niej odruchowo, Lhynne przemknęło przez myśl, że jakimś cudem zdołała oszukać naturę – z kruchej drobiny, jaką była każda wilcza dziewczyna, wyrosła na kogoś, kto może i nadal wyglądał, jakby porwać go miał najlżejszy podmuch wiatru, ale przy okazji szczycić mógł się znaczną siłą fizyczną i ciałem dostosowanym do dźwigania ciężkiego miecza. Kolejny przykład idiotycznego szczęścia?
Na bogów, na co ona tak właściwie narzekała przez całe swoje życie? Samotność nie wydawała się specjalnym problemem, gdy opływała w tyle błogosławieństw.
– Znam paru. – Głos Nealli wyrwał ją z zamyślenia, w którym już formowała się twarz Kriggsa i nieznośna tęsknota, rozrywająca serce. Dziewczyna już nie patrzyła w jej stronę, nie mogła też mieć pojęcia, co działo się w jej wnętrzu. Usiadła na łóżku, ruchem głowy wskazała krzesło. – Proszę, usiądź.
Lhynne nie miała pojęcia, co mogła zrobić ze stosikiem ubrań, przewieszonych przez oparcie krzesła, spoczęła więc ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, w najgłębszej możliwej plamie cienia. Zaskoczyło to Neallę, lecz powstrzymała się od komentarza.
Chwilę trwały w ciszy. Powietrze było gęste i lepkie, cuchnęło zamkniętym pomieszczeniem, wsiąkającą w ściany starością, wilgocią i biedą.
To gospodyni jako pierwsza przerwała milczenie.
– Wiem, o co chcesz zapytać.
Lhynne wzdrygnęła się. Sama nie wiedziała, dlaczego ten wysoki, choć niezbyt głośny głos przestraszył ją tak, że niemal Przywołała Mgielne Ostrze. Prawdopodobnie znowu zaczynała odbiegać myślami tam, gdzie odbiegać nie powinna, jeśli nie chciała znowu się rozsypać.
– Wiesz? – powtórzyła głupio, pragnąc jak najprędzej odwrócić uwagę od swojego dziwacznego zachowania. Khrimme milczała gdzieś w jej myślach, zaspana i zmęczona, lecz nie dawała się zmusić do ponownego zamknięcia ślepiów, dopóki czuła, że jej przyszła jeźdźczyni potrzebuje wsparcia.
– Myślisz, że do tej pory nikt mnie o to nie pytał? – prychnęła Nealla i roześmiała się sucho, nieprzyjemnie. – Daj spokój. Jeśli tak sądzisz, to niestety muszę cię nazwać naiwną.
Wilkokrwistej zaczynało świtać.
– Właściwie to... nie chciałam o to spytać. To chyba zbyt...
– Ale chciałabyś to wiedzieć, a to prawie to samo. – Nealla bawiła się żółtym mankietem, na przemian odpinając i zapinając zdobiącą go zaszewkę ze złotym guzikiem. – Nie ma dnia, żebym sama sobie nie zadawała tego pytania. Po prostu... czasem nie ma się żadnego wyboru.
– Zawsze istnieje jakiś wybór – szepnęła Lhynne.
– Tak myślisz? – Dwubarwne oczy rozbłysły w półmroku. Odbijał się od nich płomień świecy. – Nawet nie zliczę, jak wiele razy to słyszałam. Mylisz się. Być może rzeczywiście z każdej sytuacji istnieje wyjście... lecz to, co robię, nie jest taką sytuacją. Jest właśnie wyjściem z sytuacji. Jeśli rozumiesz, co takiego mam na myśli.
Milczała. Nie rozumiała nawet, czy ma ochotę, by tego słuchać.
– Tę historię też opowiadałam tysiące razy. Wiesz, zdarzają się tacy, którzy... po prostu chcą porozmawiać. – Wzruszyła lekko ramionami. – Nie znam cię. Wiem o tobie jedynie tyle, ile zaobserwowałam w bibliotece. Wciąż dziwi mnie, dlaczego zawsze byłaś tak miła, a ty zwyczajnie jesteś ciekawa. Ciekawa, co się stało, że... doprowadziłam do tego wszystkiego. – Gestem objęła ciemny pokój.
– Nie jestem ciekawa – zaprotestowała Lhynne i zaraz ugryzła się w język. – Znaczy... nie jestem dla ciebie miła dlatego, że powoduje mną ciekawość. Jestem miła, bo uważam, że każdej kobiecie należy się odpowiednie traktowanie. Nie zrobiłaś nic, czym zasłużyłabyś sobie na pogardę.
– Uważasz tak w kontrze do niemal całego Ragharranu. – Kształtna brew uniosła się lekko w górę.
Wojowniczka czuła się pod spojrzeniem prostytutki jak wyjątkowo głupie dziecko.
– W takim razie cały Ragharran się myli.
– Nie sądzisz, że skoro jako jedyna masz takie zdanie, to najpewniej właśnie ty jesteś w błędzie?
– Bzdura. Co niby miałoby sprawić, że mogłabym od ciebie uciekać? Ty odnosisz się do mnie z szacunkiem. Nikogo nie krzywdzisz. To ciebie skrzywdziło życie. Nie mam powodu, aby traktować cię z pogardą.
– Skrzywdziło mnie życie... – Jakby obracała te słowa w ustach. – Pewnie zaskoczy cię, gdy powiem, że to była moja decyzja. Nikt mnie do tego nie zmusił.
– Chyba się tego domyślałam.
– Więc w czym problem? – Przez chwilę wyglądała tak, jakby pragnęła wypchnąć ją za próg.
– W tym, że są inne drogi, a ty potrzebujesz przewodnika, który pomoże ci je odkryć.
Nealla roześmiała się głośno, odrzucając w tył głowę. Wierzchem dłoni otarła łzy, drugą trzymając się za brzuch.
– Och, bogowie, mówisz jak kapłanka Rhenesys. Zawsze istnieje droga dobra! Zawsze podążaj za światłością! – zawołała zdecydowanie za głośno, nie przejmując się śpiącymi za ścianą ludźmi. – Jak mówiłam: nie znam cię. Nie wiem, co przeszłaś. Podobnie ty nie znasz mnie. I pewnie cię rozczaruję, mówiąc, że istnieją sytuacje, gdy właśnie tak należy postąpić.
– Nie ma żadnych...
– Och, daj spokój, przecież to śmieszne! – Tym razem w jej oczach zapłonęła złość. – Co miałam twoim zdaniem zrobić? Urodziłam się nieopodal. Wychowałam się w dzielnicy biedoty. Nie znam swojego ojca, od dziecka mieszkałam tylko z matką i ojczymem, a także szóstką ich dzieci. Ja, dwoje dorosłych i sześcioro dzieci w pokoju mniejszym o ponad połowę od tego. Jesteś sobie w stanie to wyobrazić? Pewnie nie, patrząc po twoim stroju. Myślisz, że jaka przyszłość nas czekała, gdy matka zapadła na suchoty? Ojczym nie zamierzał z tego tytułu przestać przepijać całej swojej wypłaty. Nie mieliśmy dosłownie nic – ubrań, mebli... Spaliśmy na burzowych szmatach! Matka żebrała o grosze, by tylko wykarmić dzieci, czym dodatkowo pogarszała swoje zdrowie. Ostatnie drobne oddawała mi, abym mogła ukończyć szkołę. I wiesz, co mi dało wykształcenie?
Lhynne pokręciła w zamyśleniu głową.
– Kompletnie nic! Mam przeklęte oczy. Nie dość, że jedno z nich jest wilcze, to jeszcze wskazuje na mieszańca. A może być coś gorszego niż wilczy mieszaniec? Jak myślisz, co mogłam zrobić, gdy dzieci umierały z głodu, matka kaszlała krwią po pokonaniu kilku schodków, a mnie wyrzucano na bruk z każdego miejsca, w którym szukałam pracy? Jak myślisz, jakiego wyboru mogłam dokonać? Tutaj droga była jasna: albo sprzedam jedyne, co posiadam, albo dam im wszystkim umrzeć. Im wszystkim, ale też sobie samej.
Zaczerpnęła tchu, by dodać coś jeszcze, lecz urwała w połowie kolejnego słowa, gdy Lhynne warknęła z głębi gardła.
– Być może wtedy nie miałaś wyboru – wycedziła wilkokrwista przez zaciśnięte zęby – ale jestem tu po to, aby dać ci go teraz.
– Co to za wybór? Mam zostać służącą jaśnie pani? – Nealla zerwała się na równe nogi i dygnęła ironicznie. – Ależ proszę bardzo! Czy wyczyścić pani pantofelki?
– Przestań! – warknęła Lhynne, lecz Nealla nie zamierzała jej posłuchać.
– Wilkokrwista ze służącą-mieszańcem – zaśmiała się bez cienia wesołości. – To by dopiero było... Chociaż co nieco o tobie słyszałam. Całe Myllhaven huczy od plotek, a w moim zawodzie informacje zdobyć zaskakująco łatwo. Teraz nie jesteś już bibliotekarką pod władzą najwyraźniej ślepego pracodawcy, któremu nie przeszkadza, że przemieniasz się w zwierzę. Teraz jesteś... faktycznie szlachetną panią. Panią z Mgielnym Ostrzem, uczęszczającą do Akademii Jeźdźców Smoka. I jak się czujesz z tymi zaszczytami? Przyjemnie, prawda? Dlatego zrób mi przysługę i spływaj do tego swojego luksusowego świata. Daj mi spokój. Daj mi żyć moim życiem.
Lhynne, zaskoczona, otworzyła usta, lecz dziewczyna nie dała jej dojść do słowa.
– Nie naprawisz świata. Jeśli chcesz coś naprawiać, zacznij najlepiej od siebie. Nie chcę twojego współczucia. Rozejrzyj się – może i w twoim mniemaniu byle jak, ale jednak sobie radzę. Żyję. Matka już mniej kaszle, bo stać mnie na uzdrowiciela. Dzieciaki w tym roku mają się w co ubrać. Dziękuję za troskę, to miło, że pytasz, ale spadaj z tym swoim burzowym współczuciem!
Trwała tak chwilę na środku obszernego pokoju, nie wiedząc, kiedy właściwie wstała. Czuła się... głupio. Gorący rumieniec wstydu palił ją w twarz i szyję, zaogniał czubki uszu i dodatkowo podburzał zmuszające do przemiany ogniste dreszcze, liżące ją wzdłuż kręgosłupa.
Wyjść? Nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Lecz pozostanie mogło się skończyć jeszcze gorzej.
– Neallo – spróbowała, choć głos jej zadrżał. Poczucie bezsensu nie pozwoliło nasączyć go siłą.
– Wyjdź! – Nealla jednym ruchem otworzyła przymknięte okno i chwyciła za ramę burzowej okiennicy.
Jawna groźba. Lhynne zjeżyła się, ale i tak musiała to powiedzieć. Musiała, bo...
Na bogów, czuła ją. Czuła ją zupełnie tak, jak rozpoznawała inne wilkokrwiste. Czuła ją jak Siostrę – na zasadzie tego dodatkowego zmysłu, potrafiącego z daleka zauważyć wilczą kobietę.
– Wysłuchaj mnie, a obiecuję, że odejdę – powiedziała wreszcie, zmuszając się do zachowania spokoju.
– Nie mam ochoty. – Dłoń na okiennicy drżała, ale w dwubarwnych oczach nie było wahania.
– Tak, na początku przyszłam tutaj, żeby zaproponować ci moją posadę bibliotekarki. Bo przez Akademię nie zdołam pracować na pełnym etacie, więc mogłabyś wziąć część mojej pracy, znasz się na książkach...
– Czy ja się wyraziłam niejasno?! – Smukła dłoń szarpnęła. Okiennica otworzyła się z hurgotem, echo poniosło się aż po całej okolicy.
Jasny promień księżycowego światła liznął skórę Lhynne – witaj, wilku, to ja! Stęskniłaś się? Jęknęła, jej ciało zaprotestowało ostrym bólem, kości same zaczęły się poruszać pod porastającą czarną sierścią skórą.
– Nie chcesz mnie słuchać? W porządku – warknęła jeszcze przez wyostrzające się zęby. – Ale spójrz na księżyce. I przebudź się wreszcie!
Następnie łapą otworzyła drzwi, niemal wyrywając je z zawiasów, i wyskoczyła w cuchnącą noc za progiem ciasnego mieszkania.
Nawet długo po tym, jak zatonęła w mroku bocznych ulic Ragharranu, wciąż miała przed oczami chwilę, w której Nealla wzdrygnęła się na jej słowa i w zamyśleniu spojrzała na dwa okrągłe księżyce, a w jej oczach zabłysło coś dzikiego... coś, co doskonale znała, bo widywała to każdego dnia w lustrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top