Rozdział 2

Lhynne

Udawanie było tym, co Lhynne opanowała niemal do perfekcji, lecz podczas dni takich jak ten nawet przywdziewanie doskonale znanej maski okazało się być ponad jej siły.

Miała wrażenie, że się chwieje. Że kręci jej się w głowie, że nie jest w stanie ustać na nogach i w każdej chwili może być zmuszona do szukania oparcia, mogącego uchronić przed upadkiem na twardy uliczny bruk. Czuła się naprawdę źle... i jednocześnie dobijała ją świadomość, że poczucie to bierze się zupełnie znikąd. Nie była chora. A przynajmniej nie na ciele...

Dzień ślubu księcia Drella, następcy tronu Ragharranu, był huczny i wyjątkowy, pewnie jeszcze na długie lata mając zapisać się w ludzkiej pamięci razem z innymi narodowymi świętami. Do Myllhaven zjechali się ciekawscy z całego kraju, nie mogąc przegapić okazji do zobaczenia z bliska przyszłej królewskiej pary, a stragany z najbardziej wyjątkowymi przedmiotami z najgłębszych zakamarków świata rozstawiły się dosłownie wszędzie, nie pozostawiając nawet skrawka wolnej przestrzeni w obrębie kamiennych miejskich murów. Wiadomym było, że król Erghon Zdobywca nie przepuściłby żadnej okazji do pokazania swego bogactwa i hojności, tak więc Lhynne spodziewała się w zasadzie wszystkiego. Trójka młodych książąt stanowiła przysłowiowe oczko w głowie sędziwego władcy, który nigdy nie poskąpiłby im największych bogactw. To już drugi z jego – co tu dużo mówić – przebojowych potomków się ustatkował, w dodatku ten, do którego w przyszłości miał należeć tron, oczywistym więc było, że to nie skończy się skromną uroczystością na kilka osób, pośpiesznie składanymi życzeniami i balem w obrębie zamkowego dziedzińca. Bawić mieli się wszyscy – od szlachty, przez mieszczaństwo, na zupełnej biedocie kończąc. Chodziły nawet plotki, jakoby w najbiedniejszych dzielnicach rozdawano za darmo potrawy z królewskiej kuchni, lecz Lhynne nie miała pojęcia, czy w to akurat powinna uwierzyć, i nie zamierzała tego sprawdzać. W tamtej rejony wolała się jednak nie zapuszczać. O ile zawsze wśród ludzi musiała liczyć się z niechęcią wobec wilkokrwistych, tak w slumsach zawsze zmieniała się ona wręcz w nienawiść.

Wszędzie wokół radość unosiła się jak tęczowa mgiełka, kłębiąca się wokół roześmianych głów. Niemal na każdym rogu stała orkiestra w barwnych strojach, wśród wijących się ulicami straganów przelewał się nieprzebrany wręcz tłum. Sprzedający podniesionymi głosami zachwalali swoje towary, dzieci krzyczały, plącząc się pod nogami, ludzie plotkowali i wymieniali się uwagami, witając z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, zewsząd dobiegały najróżniejsze głosy i akcenty ze wszystkich możliwych zakątków kontynentu. Zapach waty cukrowej, przypieczonego popcornu i nie pierwszej świeżości oleju do frytek mieszał się z drogimi perfumami, nieprzyjemnie kręcąc we wrażliwym wilczym nosie, sprawiając, że Lhynne miała poważną ochotę, by zawiązać sobie chustę na twarzy. Powstrzymywało ją jedynie to, że i bez tego wystarczająco się wyróżniała. Nie brakowało jej oceniających spojrzeń ze strony zwyczajnych mieszkańców miasta, gdyby do tego musiała jeszcze użerać się z obcymi, z pewnością by oszalała. Już była dziwadłem, więc po co pogarszać? Była wilkokrwistą ze smokiem, na wszystkich bogów.

Ale czy te tortury naprawdę są tego warte?

Największy problem jednak wyglądał tak, że w podobne dni zwyczajnie nie potrafiła się cieszyć.

Od samego rana wahała się między ucieczką gdzie pieprz rośnie a płaczem w poduszkę. Nie uważała, że hałaśliwy tłum stanowi dla niej odpowiednie miejsce – była wewnętrznie tak roztrzęsiona, że i tak z ledwością utrzymywała wewnętrznego wilka w ryzach. A gdy zobaczy radosny pochód nowożeńców, który zamierzał ku uciesze gawiedzi przemierzyć główne ulice całego miasta... To nie było bezpieczne. Ani rozsądne. Ani...

Szlag.

Wiedziała, że nie będzie w stanie spojrzeć na lady Viviannę, którą przez lata uważała za swoją najlepszą przyjaciółkę, gdy była tak absurdalnie szczęśliwa u boku ukochanego mężczyzny, i na niemal noszącego ją na rękach zabójczo przystojnego księcia, choć jednocześnie czuła, że jakiś bliżej nieokreślony masochistyczny impuls pcha ją w tamtą stronę. Zupełnie nie potrafiła cieszyć się ich szczęściem. Owszem, z natury miała dobre serce, mimo wszystko więc życzyła im jak najlepiej, lecz...

Lhynne nie potrafiła się uspokoić, bo sama wciąż była sama. A samotny wilk prędzej czy później popada przecież w obłęd, obojętnie czy jest czystym zwierzęciem, czy jedynie człowiekiem potrafiącym przybrać jego postać. A jakby tego było mało, to swoje dobre serce już lata temu oddała mężczyźnie, który nawet nie zwracał na nią szczególnej uwagi.

Przechadzała się między bajecznie kolorowymi straganami, czując jak w koszmarnym śnie. Wszystko wokół wydawało się przesadzone – zbyt hałaśliwe i krzykliwe na to, by była w stanie je znieść, oscylując gdzieś niemalże na samej granicy ataku paniki, zbyt jaskrawe... Elewacje mieniących się wszystkimi możliwymi kolorami kamienic o pięknych, dużych oknach, zwieszały się nad nią i zdawały nachylać coraz mocniej, wywołując nieprzyjemne uczucie duszności. Choć normalnie potrafiła wpatrywać się w nie całymi godzinami, usta otwierając szeroko w niemal dziecinnym zachwycie, i wątpiła, by kiedykolwiek mogło się to zmienić, tym razem o niczym nie marzyła tak bardzo, jak o wydostaniu się na wolniejszą przestrzeń. Nieustannie przywoływała na twarz pewny siebie, nieco złośliwy uśmieszek, z którym wszyscy tu ją kojarzyli, wiedząc, że zawsze znajdzie się ktoś, kto ją rozpozna, a jedynie w pozorowaniu wewnętrznej siły upatrywała możliwości przeżycia w mieście tak wielkim i tak niegościnnym dla obcych jak Myllhaven. Była postacią znaną, nigdy nie mogła więc liczyć na całkowitą anonimowość. Niska, chuda blondynka o temperamencie skrzyni z dynamitem, przy której już ktoś podpalił lont, i typowo męskim, nieco okrutnym poczuciu humoru. Wilkokrwista, która porzuciła własne plemię, ponieważ nawet w nim była dziwadłem – przemieniała się regularnie w wilka, choć wiadomym było, że wśród kobiet z jej ludu jest to od wielu lat zabronione. Była swego rodzaju gwiazdą, o której szeptano w zadymionych barach, i chyba każdy w tym mieście kojarzył jej historię – jak to w wieku piętnastu lat wparowała na lekcję szermierki w głównych koszarach jeźdźców smoków, nie wiadomo jakim cudem wyminąwszy strażników przy bramie, i zażądała pewnym siebie tonem dołączenia do grupy. I nie odchodziła, dopóki dowództwo nie ustąpiło, o czym akurat wspominano z niejakim podziwem...

Prawda była zgoła inna. Wyminęła strażników pod postacią wilka – gdy ubrudziła w ulicznym kurzu czarną sierść, podkuliła ogon, stuliła uszy do czaszki i poruszała się na mocno ugiętych łapach, mogła uchodzić za pierwszego lepszego ulicznego kundla, na którego nikt nie zwróciłby większej uwagi, dopóki nie zrobił się zbyt bezczelny. Ponadto nie przyjęto jej ot tak, na skutek jej uroku osobistego, lecz tego, że generał Kriggs von Eckhardt postanowił urządzić jej uproszczoną wersję egzaminów wstępnych, sam ciekaw, jak spektakularną porażkę poniesie, a ona przeszła je jedynie dzięki temu, że znała już podstawy. A rycerze bali się ją trafiać, tak drobna i chuda wtedy była...

Tak, ludzie mieli ją za tamtą przesadnie pewną siebie, nieco zwariowaną dziewczynę z mieczem, wiecznie roześmianą i szczęśliwą. A nie mieli pojęcia, co tak naprawdę kryło się w środku.

Bo Lhynne nie była zwariowana, pewna siebie, ani wiecznie szczęśliwa. Była po prostu zdesperowana i tak samotna, że jedynym, co mogła zrobić, było odnalezienie sobie odwracającego uwagę zajęcia. Tak naprawdę była wilkiem – dumnym, zamkniętym w sobie drapieżnikiem, którego człowiek nie był w stanie pojąć, o ile tego nie pragnął.

Była wilkiem i emocje również odczuwała jak on – niemal stokrotnie silniej niż zwykły człowiek. A jedynym, co można było w takim przypadku zrobić, żeby przeżyć, było te emocje zabić i pogrzebać gdzieś w głębi siebie, w miejscu, w które nie będzie się zbyt często zaglądać. Więc to właśnie robiła: zabijała wszystko, co stwarzało zagrożenie dla kruchej równowagi wewnętrznej, jaką w sobie zachowywała, by to nie zabiło jej samej i tego, co kochała. Jaka szkoda, że to jedynie brzmiało tak łatwo... Pomimo najszczerszych chęci nie umiała przemienić się w kogoś więcej niż złośliwą, ale przede wszystkim uroczą zołzę.

Tak, uroczą. I tego nienawidziła właśnie najbardziej.

Zatrzymała się w centrum niewielkiego rynku, jednego z wielu urządzonych w centrum Myllhaven, i podsunęła się aż do niewielkiego, metalowego płotku, który oddzielał miejsce dla publiczności od drogi, jaką mieli przemierzyć nowożeńcy. O mało nie poślizgnęła się na wyślizganym tysiącami stóp bruku, gdy ktoś nieopatrznie ją potrącił. Niskie, przysadziste kamienice z cegły i ciemnego drewna, wzniesione zapewne jeszcze w pierwszych latach po Cienionocy, wyglądały naprawdę pięknie w jasnym słońcu, przystrojone wyszywanymi lśniącymi nićmi proporcami i flagami z herbami najznamienitszych rodów całego Ragharranu, lecz tego również nie była w stanie docenić. Wyjścia z placu przybierały formy tuneli z czerwonej cegły o łukowatych, niskich sklepieniach, z których wiało przyjemnym chłodem, przesyconym zapachem rozmoczonego kamienia i murszejącej zaprawy murarskiej. Chwilę delektowała się falą zimniejszego powietrza, z rozkoszą pozwalając, by osuszyło rozpaloną skórę; skrzywiła się delikatnie, gdy po przebiegających górą torach z hukiem przejechał pociąg. Z zamkniętymi oczami próbowała przywołać spokój, nie chcąc pozwolić, by wewnętrzny wilk przejął nad nią kontrolę. Tylko tego brakowało, by przemieniła się przy tych tysiącach ludzi. Ocknęła się dopiero poganiana głosem statecznej kobiety po trzydziestce, prowadzącej za rękę na oko trzyletnie dziecko o twarzy ubrudzonej topiącą się w upale mleczną czekoladą.

– Przepraszam bardzo – powtarzała jejmość – ale czy mogłabyś się odrobinę przesunąć?

Lhynne bezradnie rozejrzała się wokół, z niejakim zdziwieniem dostrzegając, że jak na razie wszędzie było mnóstwo wolnej przestrzeni.

– Dobrze, ale co się stało? – spytała tak uprzejmie, jak tylko zdołała, przełykając cisnące jej się na usta przekleństwo.

– Peter będzie miał stąd najlepszy widok.

Krew jej się dosłownie zagotowała.

– Byłam tutaj pierwsza – wycedziła – a pani pędrak nie ma większych praw niż ja.

Kobieta pobladła gwałtownie i wciągnęła powietrze z dźwiękiem przypominającym świst powietrza uchodzącego z przekłutego balona. Aż złapała się za serce, cofając na krok, jakby bezczelna dziewczyna uderzyła ją w twarz.

– Jak ty śmiesz?! – wykrztusiła wreszcie. Z bladości płynnie przeszła we wręcz buraczkową czerwień. – Tak się do dziecka odzywasz?! Przecież to dziecko!

Lhynne z najwyższym trudem przełknęła cisnące jej się na usta „to było sobie tego dziecka nie robić", i wskazała na pobliskie miejsce przy barierce, którego jeszcze nikt sobie nie upatrzył.

– Tam również jest wolne – oznajmiła, siląc się na spokój.

Świeżo upieczona mamusia odeszła, pomstując pod nosem. Lhynne ostatecznie odsunęła się na moment, nie chcąc, by ludzkie szczenię otarło jej się o sukienkę z białej koronki. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby musiała ją dopierać z tej cholernej czekolady...

Tak naprawdę Lhynne nie cierpiała ludzi. A ich młodych jeszcze bardziej. Zwłaszcza że miejsce naprawdę było dobre – plecami niemal przylegała do niewielkiego straganu z biżuterią, dzięki czemu nie istniało ryzyko, że tłum zdoła ją otoczyć. Czuła się jednak tak beznadziejnie, że nawet wyłożone na ladę błyskotki jej nie pociągały, choć normalnie nie potrafiłaby się oderwać od oglądania ich pod wszelkimi możliwymi kątami.

Tłum szemrał, zagęszczając się bardziej z każdą chwilą. Pochód nowożeńców powinien lada moment się pojawić. Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, czy nie lepiej byłoby wziąć nogi za pas, dopóki był na to jeszcze czas i miejsce, ale zdołała w porę się powstrzymać, zaciskając zęby. Tym pewnie jedynie by wszystko pogorszyła. Czuła wewnętrzną potrzebę udowodnienia Vivienne, że jest ponadto. Że wcale się ostatnimi wydarzeniami nie przejęła, że może bez niej żyć...

I że może żyć bez niego.

Podekscytowany tłum zafalował, wokół poniosła się pierwsza salwa okrzyków. W powietrzu zafurkotały różnobarwne serpentyny, konfetti sypnęło się jak lepki śnieg. Aż zakręciło jej się w głowie. Zacisnęła pięści, wypatrując przedniej straży.

Tak, byli tam, na wszystkich bogów...

Na samym przedzie jechało dwóch Mglistych na czarnych jak najgłębsza noc jednorożcach o lśniącej pięknie sierści i długich, prostych grzywach. Byli ubrani w proste, lecz wypolerowane na błysk zbroje. Sześciu zamkowych strażników na zwykłych rumakach, lecz tak olśniewająco białych, że aż zdawały się świecić, prowadziło odkrytą karetę o bokach w kolorze kości słoniowej, zdobionych złotymi wstawkami w kształcie kwitnących kwiatów. Książę Drell obejmował roześmianą Vivienne, z entuzjazmem machającą do wykrzykującego jej imię tłumu. Dziewczyna aż promieniała, w śnieżnobiałej sukience i diademie ze wzorami Rhenerys, bogini płodności i dobrego małżeństwa, tak onieśmielająco piękna, że aż nierzeczywista. Wysoka, smukła, niemal eteryczna, zawsze robiła ogromne wrażenie na mężczyznach, lecz teraz przypominała wręcz elfa o nienagannych rysach twarzy i lśniącym spojrzeniu. Była piękna, była szczęśliwa, była...

Obca. Tak nieznośnie obca, że Lhynne w pierwszym odruchu poczuła mdłości, gdy ją taką zobaczyła.

Gdzie podziała się ta wiecznie uśmiechnięta, humorzasta brunetka, z którą potrafiła rozmawiać całymi nocami? Gdzie ta wierna przyjaciółka, do której biegła z każdym najgłupszym problemem, której wypłakiwała się w rękaw tak niezliczoną ilość razy, że już nawet mogła w jej domu liczyć na specjalne pudełko chusteczek, przygotowane właśnie dla niej?

Od dawna zdawała sobie sprawę z tego, że ich relacja wygląda ze strony Viv nieco inaczej, niż na to liczyła, lecz nie przypuszczała – lub nie chciała uwierzyć mimo jasnych sygnałów – że ta różnica może być tak ogromna, dopóki dziewczyna niemal trzy tygodnie wcześniej nie odwiedziła jej jedynie po to, by oznajmić, że nie mogą się już przyjaźnić, bo to zagrażałoby jej reputacji.

Reputacja. Zabawne, doprawdy. O zaręczynach, dacie ślubu czy chociażby tym, że Vivienne zaczęła kręcić się w okolicy księcia Drella, Lhynne również dowiedziała się z krążących po ulicach plotek, a nie od głównej zainteresowanej. Jakimś cudem nie wyczuła, że dziewczyna coś ukrywa. Jako wilkokrwista nie zawsze odczytywała ludzkie intencje w prawidłowy sposób, lecz to było przesadą nawet jak na jej zdolności.

Była o nią zazdrosna, i to od zawsze, odkąd tylko się poznały. Przez wszystkie lata znajomości czuła się przy niej mniejsza, słabsza, gorsza w każdym możliwym aspekcie. Podczas gdy Viv, jakby nie patrzeć urodzona szlachcianka, była tą bardziej przebojową i pewniejszą siebie, wilkokrwista jedynie podążała w jej cieniu. Pewna była, że przyjaciółka robiła to zupełnie nieświadomie – w końcu przecież wychowano ją właśnie w taki sposób, by przyciągała uwagę, lecz z czasem zaczynała dostrzegać, że w niektórych sytuacjach było jej to całkiem na rękę. Lhynne bolało to na każdym kroku. Przy niej nawet nie mogła uchodzić za atrakcyjną, bo w blasku przyjaciółki sprawiała wrażenie jeszcze drobniejszej i kojarzącej się z dzieckiem. Zamiast zainteresowania mężczyzn, wzbudzała jedynie coś na kształt instynktu ojcowskiego i nikt nie sprawiał wrażenia, jakby zamierzał dostrzec w niej dorosłą, pełnowartościową kobietę. Choć to i tak pewnie byłoby niemożliwe nawet bez Vivienne – w końcu miała wilcze piętno na wewnętrznej stronie nadgarstka i jasnobrązowe oczy, jasno wskazujące na pochodzenie. Zawsze myślała, że to dzielące je różnice sprawiły, że zaczęły się ze sobą zadawać, lecz wszystko wskazywało na to, że przyjaciółka potrzebowała w niej zaślepionej fanki. Gdy jednym sakramentalnym „tak" zapewniła ich sobie całe rzesze...

Lhynne zupełnie odruchowo spojrzała na pochód okiem drapieżnika. Mgliści znajdowali się odrobinę za daleko, już obserwując tunel i most kolejowy, gdzie mogło czaić się niebezpieczeństwo. Owszem, z pewnością zdążyliby zareagować, gdyby w tłumie pojawił się zamachowiec, lecz wypatrywali kusz, łuków i innej broni długodystansowej, ewentualnie miecza lub sztyletu. Podejrzewała, że żaden nie wziąłby pod uwagę, że potencjalny morderca może przemienić się w wilka – lud Lhynne nie mieszał się w ludzkie konflikty. W zasadzie miała wolną drogę. Gdyby przemieniła się i skoczyła, gdy kareta będzie przejeżdżać tuż obok, miałaby idealną okazję do ataku. Wprawdzie wiele wysiłku musiałoby ją kosztować, żeby wywinąć się królewskiej straży i uderzyć kłami na tyle sprawnie, by zadać śmierć na miejscu, by jak najszybciej umknąć, lecz przypuszczała, że to nie stanowiłoby problemu. Była wilkiem, polowania miała we krwi, a to było jednym z nich. Gdyby Mglisty się na nią rzucił, mogłoby być znacznie gorzej, ale pełne Przywołanie Ostrza zajmowało przecież osiem uderzeń serca, jedynie nieliczni potrafili zrobić to w pięć. Musiałaby wybrać, które z nowożeńców pozbawić życia, bo z pewnością nie starczyłoby jej czasu na usunięcie dwójki, ale to i tak było coś, prawda?

Wilk łaknął krwi. Niewiele brakowało, by pozwoliła mu na to, wzdrygając się dopiero wtedy, gdy ognisty dreszcz liznął jej skórę wzdłuż kręgosłupa.

Odwróciła się, nie mogąc dłużej tego znieść. Z udawanym zainteresowaniem zaczęła przeglądać biżuterię na straganie, tak naprawdę nawet jej nie zauważając. Kiedyś zapewne misternie wykonane wisiorki we wszelkich możliwych kształtach wzbudziłyby jej zachwyt, lecz teraz nie była w stanie o nich myśleć...

Doskonale wiedziała, że pośród Mglistych z tylnej straży będzie on. Był pieprzonym generałem, więc dlaczego miałoby go zabraknąć przy podobnej okazji? Mglistych i tak było niewielu, a on był najlepszym z nich, więc to chyba oczywiste, że król poprosił go o pomoc, jak zawsze przy takich okazjach.

Słyszała charakterystyczne stukanie kopyt bojowego jednorożca, większego i nieco masywniejszego od normalnego gorącokrwistego konia. Smoki nie uczestniczyły w paradzie z oczywistych względów – jedynie te najmłodsze zmieściłyby się w ciasnych miejskich ulicach, więc nawet jeźdźcy wybierali na tę okazję inne wierzchowce. Zwłaszcza że jednorożce były znacznie inteligentniejsze od zwykłych koni i w tłumie stanowiły naprawdę ogromne zagrożenie, jeśli umiejętnie je poprowadzić.

Niedługo zresztą sama miała się o tym przekonać. Minęły już dwa miesiące, odkąd znalazła podrzucone smocze jajo. Pisklak niebawem miał się wykluć, a miejsce w Akademii cierpliwie na nią czekało. Zajęcia zaczynały się za niespełna dwa tygodnie, na nich dowie się wszystkiego zarówno o wielkich gadach, jak i innych stworzeniach, które wykorzystywano w elitarnych oddziałach jeźdźców.

Czy tego chciała? Tak. Ale gdzieś w głębi serca mimo to czaiła się gorycz. Bo skoro nie mogła mieć jego, już nic nie smakowało jak powinno.

Obróciła w palcach jedną z metalowych zawieszek – wiernie oddaną słomianą lalkę, wykonaną z drobnych drucików z zaskakującą precyzją. Była ciężka, porządna, solidna. Piękna, choć stosunkowo prosta. Widziała kątem oka, że sprzedawca – zaskakująco niski czarnoskóry Garhińczyk – przygląda jej się z ciekawością. Nie umiała odczytać z jego wyrazu twarzy, czy bardziej był nią zainteresowany jako potencjalnym klientem, czy raczej szykuje się, by doradzić jej coś, co będzie bardziej pasowało do specyficznej urody. Z czystej przekory pragnęła usłyszeć jego wskazówki, niemal pewna, że zaproponuje jej coś z niewielkiej części dla dzieci.

Lhynne nienawidziła swojego typu urody. Wiedziała, że jest ładna, zwłaszcza gdy podkreślała swoje atuty mocnym makijażem, ale nadal mylono ją z dzieckiem, choć miała dwadzieścia jeden lat. Gdy się pomalowała, dawano jej maksymalnie piętnaście, zupełnie więc nie przypominała kobiety, która mogłaby wzbudzić zainteresowanie mężczyzny starszego od niej o czternaście wiosen, w dodatku na takim stanowisku. Bogowie, przecież on mógł mieć dosłownie każdą, obojętnie jakie pogłoski chodziły o jego okrucieństwie i pracoholizmie. Co by mu było po wilkokrwistej o twarzy i ciele nastolatki?

– Wezmę tą – powiedziała do sprzedawcy, podnosząc jedną z metalowych klatek dla ptaków. Była spora, wielkości jej dłoni, choć bardzo lekka, a każdy z drobnych pręcików porastało kwitnące pnącze o kolczastych gałązkach i drobnych liściach ze środkami z czerwonych rubinów. Wewnątrz widziała nawet siedzącego na poprzeczce maleńkiego kanarka, wysadzanego żółtymi, lśniącymi kamieniami. Domyślała się, że cudo kosztuje równie bajecznie, jak wygląda, lecz nie zamierzała się tym przejmować. Potrzebowała czegoś na osłodę życia, a pieniędzy i tak jej nie brakowało – troskliwa rodzina zawsze wysyłała jej znacznie więcej, niż potrzebowała.

Łaknęła czegoś, czemu będzie mogła przypatrywać się z zachwytem godzinami, marnując czas nad szklaneczką whisky i próbami zapomnienia o tym, czego nie mogła mieć.

– To będzie... – zaczął sprzedawca z twardym, charakterystycznym akcentem, lecz urwał gwałtownie, szeroko otwierając oczy z dozą przerażenia i zachwytu. Wyglądał zupełnie tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy powinien złożyć uniżony pokłon, czy jednak uciec, nie zważając na nic.

– Ja zapłacę – rozległo się nagle za Lhynne. Dziewczyna zmartwiała, gdy rozpływający się w służalczym uśmiechu sprzedawca jął gorliwie zapewniać, że błyskotka może być prezentem, lecz w ostatecznym rozrachunku przyjął złotą monetę, wręczoną dużą męską dłonią w skórzanej rękawicy. Dłonią przymocowaną do owiniętego kolczastym karwaszem przedramienia.

Odwróciła się, niepewna, jak powinna zareagować. Chwilę przyglądała się stojącemu przed nią mężczyźnie, z krzywym uśmiechem wręczającemu jej zapakowany w niebieski papier prezent. Czy on przypadkiem nie powinien trząść się nad przyszłym królem?, pomyślała z przekąsem, nie mogąc wykrztusić nic na głos.

Znała generała Kriggsa osobiście, to przecież on nadzorował jej egzaminy wstępne na lekcje szermierki. Mężczyzna był wysoki, mógł mieć nawet dwa metry wzrostu, i miał atletyczną sylwetkę i szerokie ramiona kogoś nawykłego do walki długim, ciężkim mieczem. Od samego początku ją fascynował, wiecznie cichy, skryty, wręcz opryskliwy, lecz cieszący się szacunkiem, jakiego nie budził nawet książę Drell.

Kriggsowi daleko było do wypacykowanego paniczyka, pół-elfa, jakim był książę. To była siła i męskość w najczystszym wydaniu, przez co szczególnie ją fascynował. Zwłaszcza gdy zapominał o zaczesywaniu włosów na prawą stronę głowy i mogła swobodnie spojrzeć w jego jasnoszare, niemal białe oko. Oko zdradzające królewskie pochodzenie, wokół którego krążyły tysiące mniej i bardziej prawdopodobnych plotek o rzekomej rozwiązłości króla Erghona. Cóż, jeśli nawet von Eckhardt był jego nieślubnym synem, jak większość sądziła, to przy okazji najstarszym, być może więc urodził się jeszcze zanim król poślubił królową Elveere.

Co znaczyłoby, że jest o wiele starszy, niż te trzydzieści cztery lata, o których wszyscy mówią. Fakt, wyglądał na więcej – jego zarost miejscami siwiał, a bruzd na twarzy nie dało się nie zauważyć, lecz...

Szlag, Lhynne nigdy nie potrafiła oceniać wieku ludzi na podstawie ich wyglądu. Wiedziała jedynie tyle, że jest po trzydziestce i już dawno przekroczył granicę między chłopakiem a mężczyzną. Utykał na prawą nogę, co mogło sugerować dawny uraz, dorobił się na twarzy blizny wykonanej Mgielnym Ostrzem, którą próbował przysłaniać włosami, i jako jedyny wśród Mglistych potrafił przywołać Ostrze w ciągu ledwie dwóch uderzeń serca, co akurat niejednokrotnie widziała na własne oczy. Kiedyś nawet próbowała go podpytywać, jak jest możliwe, w efekcie czego otrzymała historię, jakoby po prostu ćwiczył to cały czas, wykonując wszystkie domowe czynności, spacerując, jedząc. Nawet spał z Ostrzem w dłoni. Sądząc po tym, co o nim mówiono, nie było to nawet jakoś szczególnie zaskakujące.

Tak, Kriggs von Eckhardt był generałem Mglistych i pułkownikiem jeźdźców smoków. I nawet nie śmiała pomyśleć, że stanowiłaby dla niego odpowiednią partię, choć pokochała go szczerą, bezwarunkową miłością wilkokrwistej, z której nie umiała uleczyć się od lat.

Lhynne przywołało do porządku parsknięcie karego jednorożca, zwieszającego łeb tuż nad jej ramieniem. To było zupełnie tak, jakby nagle ocknęła się z głębokiego snu – stojący w miejscu czas ruszył gwałtownie i niespodziewanie, oszałamiając ją do tego stopnia, że niemal zapomniała, jak się oddychało. W przypływie nieśmiałości spuściła wzrok, nie będąc w stanie znieść spojrzenia dwubarwnych oczu, i pogłaskała delikatne chrapy wierzchowca, mając nadzieję, że dzięki temu przedłużaniu wpadnie na to, jak powinna się zachować. Zawsze kochała zwierzęta, więc generał nawet nie powinien się zdziwić. A jako że jeszcze nie zaczęła szkolenia w Akademii, nie miała obowiązku mu salutować.

– Czemu zawdzięczam ten prezent? – spytała wreszcie, niemal parskając śmiechem, gdy tylko uświadomiła sobie, jak kobieco i wdzięcznie to zabrzmiało. Zupełnie jakby nigdy w życiu nie widziała żadnej kobiety i wiedzę czerpała jedynie z opowieści.

– Potrzebie wręczenia prezentu. – Kriggs uśmiechnął się krzywo. – A poważnie, to jakoś marnie wyglądasz.

Niemal wywróciła oczami. Do jego taktu i umiejętności prowadzenia kulturalnego dialogu pomimo szczerych chęci nie zdołała się przyzwyczaić, choć powinna zważywszy na to, że sama nie była wiele lepsza.

– Tak? A dlaczego tak myślisz? – Udała szczere zaskoczenie i palnęła, zupełnie przestając przejmować się tym, że jeszcze nigdy nie rozmawiała z nim tak otwarcie: – Przecież nie mam powodu, żeby się smucić. Raduję się, nie widzisz? Moja najlepsza przyjaciółka wyszła za najwspanialszego faceta pod słońcem, a ja tak się z tego cieszę, że aż mi się kręci w głowie. – Ostatnią część praktycznie wycedziła przez wyszczerzone na wilczą modłę zęby.

– Nie jestem ślepy. A tym bardziej głupi, chociaż podejrzewam, że z tym niektórzy by jeszcze dyskutowali. – Założył ramiona na szerokiej piersi. – Umiem rozpoznać, gdy kogoś coś gryzie. A raczej gdy ten ktoś ma kogoś... – Zawiesił znacząco głos, unosząc jedną brew.

Szlag. Tamten moment utraty kontroli był aż tak wyraźny? Wycofała się ostrożnie, odstępując od tłoczącego się przy straganie tłumu. Spuściła wzrok, udając, że kolorowy papier, w który zawinięto wisiorek, pochłania całą jej uwagę.

– To był chwilowy incydent, niż ważnego – burknęła mało sympatycznie. Przez chwilę przemknęło jej przez głowę, czy aby na pewno podarunek był jedynie podarunkiem, czy próbą ukrycia powodu, dla którego Mglisty odstąpił od straży księcia i zwrócił na nią uwagę. Jeśli wyglądała na chętną rzucić mu się do gardła, musiał przecież zareagować, czyż nie? – Po prostu w życiu mi się nie układa, to i zachowuję się dziwnie. Ale trzymam się. Panuję nad wilkiem. Tylko mam poczucie, że jeśli w moim życiu będzie tak nadal, wolałabym jednak złożyć reklamację i wysiąść, dopóki o nic się zbytnio nie pokaleczyłam.

Tyle musiało mu wystarczyć. Nie zamierzała tłumaczyć, ile to razy wyobrażała sobie, że siedzi na miejscu przyjaciółki w złotym powozie, a obok niej zamiast księcia Drella znajduje się Mglisty z blizną na twarzy.

– Dziękuję za naszyjnik – dodała, widząc, że Kriggs już nabiera powietrza, żeby coś powiedzieć. Nie czekając dłużej, postanowiła rozpłynąć się w tłumie.

Szybkim krokiem przemierzyła ceglany tunel, nie unosząc wzroku na mijanych radosnych ludzi. Wieczorny zmrok zakradał się cicho i niepostrzeżenie, w błyskawicznym tempie pogrążając wąskie uliczki. Nie minęło wiele czasu, gdy poruszanie się tamtędy bez latarni stało się stosunkowo nieprzyjemne, zwłaszcza gdy można było na każdym kroku się o kogoś potknąć.

Mieszkała nieopodal placu – wystarczyło po prostu przejść pod mostem kolejowym i iść dalej w dół dość wąską uliczką, wysadzaną kocimi łbami. Po jej prawej stronie wznosiły się dość niskie, zapewne niegdyś kolejowe zabudowania, po lewej zaś gruby wewnętrzny mur, oddzielający dzielnicę zamkową od zwyczajnego miasta. Gdy spojrzało się po nim do góry, można było dostrzec zielone gałęzie parkowych drzew, w upalny dzień rzucające przyjemny cień. Stary kamień w wielu miejscach obrosło dzikie wino, stwarzające swoiste wrażenie miękkości i przytulności.

To nie była szczególnie ludna okolica. Lhynne przynajmniej na nią nie narzekała. Teraz jednak, jak podczas każdego podobnie hucznego święta, stragany rozprzestrzeniały się dosłownie wszędzie, również i tutaj – przytulone do chłodnego muru, wciąż ściągały rzesze interesantów. Pierwsze przenośne lampy kupców zaczynały się zapalać, zatapiając wszystko wokół w różnobarwnym, nierzeczywistym świetle. Dzieci piszczały podekscytowane przy jednej z lad, obrzucając się czymś, co wyglądało jak fosforyzująca plastelina, część z nich trzymała migoczące szaleńczo wiatraki, odbijające słabe świetlne refleksy.

Lhynne w myślach ułożyła krótką modlitwę do Hypnosa, boga spokojnego snu, i nieco bardziej złożoną do Radrossa, pana śmierci i przekleństw. Nigdy nie była specjalnie religijna, lecz przed zanurkowaniem w hałaśliwym tłumie potrzebowała mocnego wsparcia.

Nie mogąc się powstrzymać, zajrzała na jeden ze straganów, przywabiona kolorowymi światłami. Okazało się, że handlarz oferował tam duże szklane kule, w których zatopiono niesamowicie lśniące kryształki, tworzące szczegółowe krajobrazy, postaci, zwierzęta i rośliny. Każda z nich świeciła – butelkowa zieleń mieszała się z błękitem, róż kłócił z czerwienią, a pomarańcz sprawiał wrażenie zaklętego ognia. Żadne ze świateł nie było tak mocne, żeby razić, ale wyglądały wprost obłędnie. Stoisko ozdobiono maleńkimi lampkami na długim sznurze, dającymi przyjemny ciepły blask.

Luminaci. Magowie Światła. Od zawsze ją fascynowali.

Bezmyślnie wzięła do ręki jedną z kul i przyjrzała jej się z bliska. Maleńka wysepka w jej wnętrzu porosła obłędnie kolorowymi grzybkami wykonanymi z takimi szczegółami, że aż zapierało to dech w piersi. Nie myśląc wiele, przepchnęła się pomiędzy dwoma tęgimi kobietami i wręczyła należność niskiemu, brodatemu mężczyźnie z przepaską na jednym oku.

Luminaci byli specyficzni. Tak, zdecydowanie specyficzni...

Surowe szkło bardzo przyjemnie zaciążyło w dłoniach, gdy przysunęła je do piersi, by nie skusiło nikogo z mijających jej ludzi. Westchnąwszy ciężko, skierowała się wreszcie w stronę swojego domu.

Mieszkała w niewielkim, parterowym lecz stosunkowo wysokim budynku z czerwonej cegły. Zaokrąglony dach kryty starą dachówką zwieszał się nad elewacją zdominowaną przez ogromne okna z romboidalnych gomółek zamkniętych w ramach z czarnego metalu. Był piękny... lecz gdy okazywało się, że na ulicy panuje ruch większy niż przeciętny, wielkie okna były przekleństwem.

Przekręciła klucz w zamku drzwi i weszła do środka. Zapaliła światło, które zalało ostrym, ciepłym blaskiem wykładane drewnem wnętrze – ślepą kuchnię łączoną z salonem i sypialnią, biblioteczki wypełnione książkami, dwie miękkie kanapy i szerokie łóżko. Czym prędzej zasunęła zasłony, czując się jak w akwarium. Już wszyscy z ulicy spoglądali ciekawie do środka, pragnąc sprawdzić, jak toczyło się czyjeś życie. Podeszła do dużego drewnianego stołu i odłożyła na niego szklaną kulę i niebieski papier z metalową klatką...

I wtedy właśnie przewróciła się z krzykiem, gdy coś ciężkiego skoczyło na nią od tyłu.

Błyskawicznie zerwała się na równe nogi, gdy tylko ciężar zniknął. Z ledwością powstrzymując nakazujące jej przemianę w wilka dreszcze, powiodła wokół rozognionym spojrzeniem, szukając włamywacza. Już miała sięgnąć w stronę rzuconego na jedną z kanap miecza, gdy zauważyła nic innego, jak... skorupy?

Tak, to były lekko kolczaste, fioletowe skorupki smoczego jaja. A sam sprawca zamieszania wisiał właśnie na belce pod sufitem, obserwując ją lśniącymi czerwonymi ślepkami.

– Bogowie, przestraszyłeś mnie! – zarzuciła mu, zanim zdążyła się na dobre zastanowić. – Chodź tutaj na dół!

Przygnębienie całego dnia zaczęło odchodzić, gdy zobaczyła małego smoka w całej okazałości.

Nie mógł być większy od kota, jeśli nie liczyć dużych skrzydeł. Miał już ładnie ukształtowane rogi, smukły pysk, piękne matowe łuski i...

Zerwał się ze skrzekiem ze swojego miejsca i przefrunął do kuchni. Lhynne rzuciła się za nim, w ostatnim momencie łapiąc słój z suszonymi grzybami, który ustawiła na szafkach w ramach dekoracji. Mąka i makaron nie miały już niestety takiego szczęścia. Pisklak, przestraszony nagłym hałasem, wyrwał się w stronę salonu i spróbował utrzymać na biblioteczce, co również spełzło na niczym. Książki, których zrzucił przynajmniej kilkadziesiąt, na szczęście nie mogły się potłuc...

– Chodź tutaj! – krzyknęła na niego. Podskoczyła, gdy przelatywał tuż obok, mając nadzieję, że zdoła go złapać, lecz efekt był taki, że kolejny raz wylądowała na podłodze. – Kurna! Ty nie powinieneś przypadkiem mnie słuchać?!

Łazienka stanowiła w niewielkim domku coś w stylu oddzielnie wybudowanej komórki. Prostokątne pomieszczenie ze stropem z drewna wyrastało pod jedną ze ścian jak absurdalnie wielka szafa i okazało się, że to tam ostatecznie skupi się pisklak. Wleciał na daszek, poślizgnął się z piskiem i wreszcie zamarł, obserwując ją chytrze. Wyglądało na to, że właśnie tam miał sobie uwić gniazdo na kilka najbliższych dni.

– Rany... – Wilkokrwista zmęczonym gestem pomasowała głowę. – Mam nadzieję, że przynajmniej dasz mi spać w nocy. Bardzo lubię spać, jeśli chciałbyś wiedzieć. Od momentu, w którym gaszę światło, ma być cisza przez najbliższych dwanaście godzin. O ile znasz się na zegarku...

Nie sprawiał takiego wrażenia, właśnie obwąchując ceglaną ścianę z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy.

– Spokojnie – mruknęła do siebie, siadając przy stole. – Wszystko się ułoży...

Lhynne nienawidziła zmian. Nawet wyklucie się pisklaka, na którego tak długo czekała, którego pokochała jeszcze gdy był jedynie zawartością ciężkiego smoczego jaja, które znalazła pewnego dnia na progu domu, było dla niej sytuacją aż za mocno stresującą.

– Jaki ty w ogóle masz kolor, mały? – Uniosła wzrok na zwierzę. Zmrużyła oczy i podeszła bliżej do łazienki. Smoczek z ciekawością zwiesił łeb na długiej szyi i jak towarzyski kot obwąchał jej głowę. Nie słyszała jeszcze jego myśli, lecz z jakiegoś powodu czuła, że to samiec. – Jesteś granatowy? – mruknęła, wyciągając do niego dłoń... i zamarła.

Nie granatowy. Pisklak był zupełnie czarny, matowy, a z każdej jego podłużnej łuski wyrastał maleńki, jeszcze nie w pełni wykształcony kolec.

Bogowie. To nie był zwyczajny smok. To był Dziki!


Kriggs

https://youtu.be/eMirow-QFYs

Niebo było tuż na wyciągnięcie ręki, lecz tych kilka milimetrów zbyt wysoko, by mógł go dotknąć. A płakało. Potrzebowało kogoś...

Ciepłego dotyku? Obecności? Sam nie wiedział. Miał już naprawdę wiele lat, więcej niż zwyczajny jeździec, więcej niż jakikolwiek z nadal żyjących Mglistych, a nadal nie potrafił zrozumieć Nieba, choć tak często się w nim zanurzał.

Jak sprawić, by nareszcie przestało płakać?

Burzowe chmury mieniły się nierzeczywistą mieszaniną fioletu, czerni i skrzącej się na samych krawędziach pomarańczy, podświetlone blaskiem rażącego swoją jasnością miasta. Deszcz siekł gęsto, nie zamierzając litować się nad kimkolwiek, kto jeszcze nie zdążył schronić się w bezpiecznym miejscu na czas zbliżającej się wielkimi krokami Czarnej Burzy. Krople były gęste, przesycone jednocześnie świeżym i duszącym zapachem ozonu, przyjemnie wiercącym w nosie, i miały temperaturę nagrzanego upalnym dniem otoczenia. Były wielkie, ciężkie i rysowały idealnie okrągłe plamy wielkości kobiecej dłoni, zanim przemoczyły wszystko do tego stopnia, by stało się to niedostrzegalne.

Kriggs leżał na dachu ponurego punktowca z wielkiej płyty, na spękanej przez lata działania niekorzystnych warunków papie, nagrzanej przyjemnie dawno zapomnianym słońcem.

Leżał na plecach z ramionami pod głową i po prostu patrzył w Niebo, choć deszcz szczypał go w oczy i zachowywał się zupełnie tak, jakby za cel obrał sobie zniechęcenie go do czegokolwiek.

Smutek Nieba był krystalicznie czysty, choć ciężki i diabelnie ponury, i miał posmak żelaza.

Pierwsza fioletowa błyskawica rozbłysła oślepiającym blaskiem, rozdzierając szum deszczu suchym trzaskiem, i zniknęła, zostawiając po sobie jedynie zielonkawy powidok. Na torach kolejowych poniżej ciężki pociąg zatrzymał się z piskiem klocków hamulcowych, a silnik lokomotywy zgasł, na sam koniec buchając jeszcze kłębem cuchnącego ropą naftową dymu z komina. Kriggs skrzywił się ledwo zauważalnie, lecz w duchu podziękował bogom za zapadłą ciszę. Mieszkania dla wojskowych nie miały najlepszej lokalizacji – cztery nieco odrapane pięciokondygnacyjne punktowce mieściły się tuż nad sporą stacją towarową, tak blisko, że drzwi klatki schodowej od pierwszego toru dzieliło jedynie kilka metrów zabiedzonego trawnika i rząd sodowych latarń, z których przeważnie działała nie więcej niż połowa. Choć w niewielkich mieszkaniach w zdecydowanej większości nie dało się już uświadczyć nikogo, kto miałby cokolwiek wspólnego z armią, ponieważ większość lokali zajmowali ci, których nie stać było na nic lepszego, Kriggs w pewien irracjonalny sposób przywiązał się do tego smutnego miejsca. Czego trzeba było więcej? Przecież tutaj też miał Niebo. W dodatku tak blisko...

Ciekaw był, czy maszynista biegł właśnie do któregoś z bloków, by poszukać w nim prowizorycznego schronienia, czy zaryzykował i został na czas Burzy w lokomotywie? Tak czy siak, żywił do niego swego rodzaju szacunek. Mało jest ludzi tak głupich, by kręcić się na zewnątrz w taką pogodę. Burza zabijała niemal każdego, kto wystawił podczas niej nos poza obręb ciepłego budynku. Nieliczni szczęściarze, którym udało się przeżyć, bynajmniej nie zamierzali swoich brawurowych przygód powtarzać. Czarne Burze były dzikie, gwałtowne i nieokiełznane, nie na darmo w oknach każdego budynku na ich czas montowano ciężkie drewniane lub metalowe osłony.

Kriggs uwielbiał Czarne Burze i Szare Mgły. Podczas nich Niebo było znacznie bliżej.

Przez chwilę zdawało mu się, że pomiędzy kłębiącymi się chmurami dostrzegł błysk śnieżnobiałych łusek, zarys wielkiego skrzydła i rogaty łeb, lecz dobrze wiedział, że było to jedynie przywidzeniem. Już dawno się tego nauczył, choć wciąż przyłapywał się na tym, jak jego myśli odbiegają w niepożądanych kierunkach.

Zarroth milczał. Sporadycznie odzywał się niepytany. Prawdopodobnie spał w znajdującej się na obrzeżach Myllhaven stajni, głuchy na coraz częstsze wyładowania atmosferyczne i gwizdanie silnego wiatru.

Niech to Khrimme przeklnie, ależ chciało mu się palić!

Powoli podniósł się z wilgotnego dachu, rzucił Niebu jeszcze jedno spojrzenie – powiedz, dlaczego płaczesz, a ja z pewnością coś na to poradzę – i ruszył w stronę solidnej klapy, prowadzącej na o wiele mniej stabilną, wręcz chybotliwą drabinkę, pociągniętą niezbyt apetyczną farbą w kolorze gnijącej ludzkiej skóry. Dokładnie zaryglował za sobą właz i zeskoczył na wyślizgane lastriko korytarza. Ciepłe, lecz nieprzyjemnie słabe światło wydobywające się ze szklanego klosza w kształcie zbliżonym do rzepy z ledwością wyłaniało z mroku szczegóły zamkniętych na głucho drzwi do mieszkań i ciągu stosunkowo szerokich schodów o absurdalnie niskich stopniach.

Schodząc na drugie piętro, odruchowo Przywołał Mgielne Ostrze, okręcił je w palcach i Odesłał z powrotem. I potem jeszcze raz, gdy szedł już w stronę właściwych drzwi, i jeszcze raz, gdy obracał klucz w zamku. Tak na dobrą sprawę, nie miał pojęcia, po co je zamykał. Wszyscy znali go wystarczająco dobrze, by nikt nie ośmielił się wejść do środka bez wyraźnego zaproszenia.

Nie przejmując się kapiącą z włosów i ubrania wodą, zaczął przeszukiwać kieszenie wiszącej na tandetnym wieszaku czarnej wojskowej kurtki. Z ulgą wyciągnął z niej znajome tekturowe pudełko i zajrzał do środka...

– Kurwa – skonstatował, widząc pustkę. – Nosz ja pierdolę! – dodał znacznie głośniej, odruchowo obracając opakowanie do góry nogami i potrząsając nim, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. Wskazywana na staromodnym drewnianym zegarze godzina sugerowała, że nawet gdyby nie Burza, wszystkie sklepy w okolicy i tak byłyby niezaprzeczalnie zamknięte.

Zaklął wściekle, zerwał kurtkę z wieszaka i wciągnął na siebie, zupełnie odruchowo zapinając rząd eleganckich złotych guzików pod samą szyję. Poprawił sztywny kołnierz z subtelnymi dystynkcjami generała, obciągnął mankiety z trzema złotymi pasami, rzucił okiem w lustro, by ocenić, jak profesjonalnie wygląda, i uznawszy, że nie ma tragedii, o ile nie zwracało się uwagi na nie pasujące kompletnie do niczego bojówki moro z dziurą na kolanie, ponownie wyszedł na korytarz.

Dozorca, mający swoją niewielką kanciapę tuż przy stalowych, ryglowanych drzwiach prowadzących na zewnątrz, posłał mu podejrzliwe, pełne lęku spojrzenie, lecz nie powiedział nic. Przywykł do specyficznych wycieczek Kriggsa von Eckhardta i nauczył się już, że próby odwiedzenia go od nich są z góry skazane na porażkę, zasalutował więc wyjątkowo nieumiejętnie i nie zareagował, gdy wysoki mężczyzna zabrał się za zdejmowanie rygla i zabezpieczającej go kraty. Podniósł się jedynie, gdy drzwi trzasnęły za Mglistym, by ponownie założyć zabezpieczenia, lecz domyślał się, że zaraz ponownie będzie musiał się z nimi szarpać, gdy ten burzowy człowiek zechce wrócić. Ot taka robota...

Kriggs skrzywił się pod naporem silnego wiatru i odruchowo przesłonił dłonią oczy przed siekącym nieprzejednanie deszczem. Zmókłby w jednej chwili, gdyby nie to, że zarówno włosy, jak i resztę ubrania już dawno mógłby wykręcać. Przywołał Mgielne Ostrze i w ostatniej chwili rozciął nim lecącą w jego kierunku ciężką gałąź.

Droga nie była daleka. Wyminął dwa kolejne punktowce, stawiając opór szalejącemu żywiołowi, i załomotał w drzwi trzeciego, nie przejmując się zbytnio rozcinającymi niebo błyskawicami. Nie doczekawszy się reakcji, wsunął Ostrze w szczelinę między framugą a ciężkim skrzydłem i szarpnął nim. Słysząc huk rozciętego rygla, nacisnął na klamkę i wszedł do środka.

– Macie zapasowy, prawda? – spytał pobladłego ciecia, trzymającego się za serce nad tandetnym stolikiem z rozłożoną krzyżówką. Człowiek był w takim szoku, że nie kwapił się z odpowiedzią, Kriggs machnął więc na niego ręką i wspiął się po ciemnych schodach na parter.

Ghrell otworzył stosunkowo szybko, lecz zamarł z idiotycznie otwartymi ustami, gdy zastał w progu przemoczonego do suchej nitki Mglistego.

– Kriggs, na męki Radrossa, co ty tu robisz?! – wykrztusił, łapiąc się framugi, by nie upaść. Choć dobrze zbudowany i stosunkowo wysoki, bynajmniej nie należał do najodważniejszych mężczyzn świata. Kriggs doskonale rozumiał, dlaczego wybrał zawód medyka, choć z taką posturą miałby szanse na zasłynięciem wśród jeźdźców smoków.

– Masz fajki – stwierdził. – Pożycz no parę sztuk, jutro ci oddam.

– Ale... – Zakrztusił się własnymi słowami i drżącym palcem wskazał za siebie, gdzie na ścianie niewielkiego, spartańsko urządzonego salonu widać było osłonięte burzowymi okiennicami okno.

– Nudny jesteś – parsknął generał i wyciągnął dłoń w jego stronę. – Bądźże człowiekiem...

– Kiedyś naprawdę będziesz miał przesrane, ja ci to mówię. – Na oko dwudziestoparoletni blondyn pomasował zmęczonym gestem twarz i odsunął się z progu, robiąc miejsce przyjacielowi.

– A ty co, wróżką zostałeś? – Wyższy mężczyzna uniósł sarkastycznie jedną brew, w jego jasnoszarym oku błysnęła złośliwość.

– Wejdziesz? – zniecierpliwił się Ghrell. – Właśnie otworzyłem nową whisky.

– Dar od wdzięcznego pacjenta? – Kriggs roześmiał się zdecydowanie sympatyczniej i Odesłał Ostrze. – Czasem kusi mnie, żeby iść w twoje ślady. Nawet jakbym przepijał cały żołd, i tak nie byłbym w stanie ciebie dogonić.

– Bez obrazy, ale lekarzem byłbyś beznadziejnym. – Gospodarz zatrzasnął za nim drzwi i skrzywił się ledwo zauważalnie na mokre, błotniste ślady, jakie wojskowe podkute buty zostawiły na eleganckich kafelkach w przedpokoju. – W tym zawodzie trzeba mieć przynajmniej szczątkowy szacunek do ludzi. Chyba że ginekologiem byś został...

Ryknął tubalnym śmiechem na widok zagubienia przyjaciela. Klepnął go w ramię i gestem odesłał w kierunku diabelnie niewygodnej skórzanej kanapy. Za chwilę przyniósł butelkę, dwie szklanki i paczkę papierosów, do której Kriggs przyssał się z zapałem przywodzącym na myśl człowieka spędzającego drugi tydzień na pustyni bez kropli wody.

– Dobrze się składa, że się pofatygowałeś, bo miałem ci coś do powiedzenia – zagaił, rozpierając się w fotelu. – Lonerhin podsłuchał rozmowę w stajni. Zarroth podobno miał ci wszystko przekazać, ale jak znam życie...

– Zarroth szanuje, gdy mam wolne. Zasadniczo wszyscy to robią, oprócz ciebie rzecz jasna. – Mglisty nawet na niego nie spojrzał. Zaciągnął się z lubością dymem i popił whisky. Pomimo tego, że należała do tych lepszych (i zapewne również droższych), pochłonął zawartość szklanki jednym haustem. – Lonerhin zresztą zdecydowanie za często podsłuchuje.

Smok Ghrella, stosunkowo drobna bestia o lśniących żółtych łuskach i fioletowych ślepiach, zdążył już zasłynąć tym, że pchał nos w nie swoje sprawy. Bardziej otwarty i towarzyski, a przede wszystkim nie tak dumny i opryskliwy jak większość smoków, nie mógł przegapić żadnej ważnej informacji, o której rozmawiano w jego pobliżu. Kriggs podejrzewał, że był znacznie lepszym szpiegiem niż większość ludzi od lat zajmujących się tą profesją.

Zarroth, wiesz coś o tym? spytał w myślach, poniekąd spodziewając się tego, że jednooki olbrzym pominie pytanie milczeniem.

Miałem powiedzieć, mruknął jednak, ziewając leniwie. Nie przypuszczałem, że to takie istotne.

– Kriggs, jesteś tutaj? – Ghrell bezczelnie pomachał mu dłonią przed oczami. – Sprawa jest dość poważna, król pewnie jutro wezwie cię na naradę.

– Chrzanić urlop – prychnął generał. – Więc o co poszło?

– O zamieszki na granicy z Creonią. Wygląda na to, że sytuacja jest bardziej niż poważna. Mówi się, że nasi informatorzy milczą, prawdopodobnie wszyscy są martwi. A poganie sprawiają wrażenie chętnych na kolejną wojnę. Sam dobrze wiesz, jak skończyła się poprzednia, historię znasz lepiej ode mnie.

Kriggs zmartwiał.

Tak, Zarroth, wyobraź sobie, że to dość istotna informacja, na wszystkich bogów!

Wybacz.

Owszem, Kriggs doskonale wiedział, czym skończyła się poprzednia wojna z poganami. Kompletnym chaosem na wiele lat, wyniszczającymi bitwami, zachwianiem polityki w całym Ragharranie i wreszcie rządami szalonego Vrarghra Lemarra, który bezbłędnie wykorzystał okazję, by skupić władzę w swoich rękach.

Najlepiej jednak pamiętał zroszoną czerwienią biel smoczych łusek, zamierające w głowie echo myśli i poczucie ogłupiającej pustki, jakie nastąpiło w momencie, w którym czerwone ślepia zamknęły się ostatni raz...

– Szlag – powiedział na głos, dolewając sobie mocnego alkoholu.

– To samo pomyślałem – przyznał Ghrell. – Jeśli to prawda... Aż dziw, że nie wezwali cię od razu.

Kriggs doskonale wiedział, dlaczego tak się stało. Jeśli chodziło o Creonię, Erghon Zdobywca dobrze orientował się w sytuacji, a zwłaszcza w tym, jak mogła podziałać na zwierzchnika jego wojsk. Zawsze uważał von Eckhardta za niestabilnego, lecz w takiej sytuacji nie było co się dziwić, że mógł zupełnie mu nie ufać...

Ale jeśli nie do niego, to do kogo mógł się zgłosić? Prawda była taka, że w całym Ragharranie korona nie posiadała innego człowieka o podobnej pozycji. Najpierw musiałby odebrać mu rangę generała, a potem znaleźć kogoś odpowiedniego na to stanowisko, czego z pewnością nie zdoła uczynić w czasie niezbędnym do uratowania granicy. O ile w ogóle miał ten czas.

– Porozmawiam z nim rano. – Generał podniósł się z kanapy i schował paczkę papierosów do wewnętrznej wodoodpornej kieszeni wojskowej kurtki. – Dzięki za fajki, jutro ci oddam.

– Nie kłopocz się. – Ghrell machnął lekceważąco dłonią. – Tylko pewien jesteś, że chcesz w taką pogodę...? – Kolejny raz znacząco wskazał w stronę okna. Burzowa okiennica zatrzeszczała pod naporem silnego wiatru i załomotała w ramach, widocznie niezbyt dokładnie dokręcona.

– Blisko mam.

Cieć, który wciąż nie ochłonął po wielkim wejściu Mglistego, siłował się właśnie z zapasowym ryglem, nie chcącym utrzymać się w drżących z nerwów dłoniach, lecz upuścił go na betonową wylewkę na podłodze, gdy kolejny raz zobaczył zbliżającego się żołnierza. Nie przejmując się tym, że ciężka deska niemal zmiażdżyła mu palce u stóp, zamarł na swoim miejscu i zdumionym spojrzeniem odprowadził znikającego na zewnątrz człowieka.

Kriggs ruszył w stronę swojego bloku, pozwalając, by ciepły deszcz Czarnej Burzy schłodził rozgrzaną alkoholem skórę. Na krótką chwilę obejrzał się w stronę zwieszającego nisko Nieba.

Wciąż było tak blisko. I nadal milczało, osaczając świat swoim cierpieniem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top