Rozdział 18

Mgliste cienie lizały tłoczoną w kwietny motyw szybę okna. Na krótką jak mgnienie chwilę formowały się w wąskie, rogate łby na wężowych ciałkach, trącały nosami krystalicznie czyste szkło, napierały na nie, a następnie rozwiewały się rozczarowane, skręcając w bezgłośnych spazmach i ponownie wsiąkając w kłębiastą masę. A wtedy ich miejsce błyskawicznie zajmowały kolejne... Mogła przyglądać się im w nieskończoność, popadając w coś w rodzaju niemal hipnotycznego transu i wzdrygając z dreszczem lęku i obrzydzenia na myśl, jak to by było poczuć ich łaskoczący dotyk na własnym ciele. Były piękne, lecz w ten specyficzny, odrażający sposób, w jaki zachwyt budził ogromny wilk, którego wyszczerzone kły miały lada chwila zanurzyć się w twoim ciele...

– Spokojnie, panienko. Mgliste stwory nie zdołają cię tutaj dosięgnąć.

Podskoczyła i aż krzyknęła, gdy najstarsza z dwórek położyła jej ciężką od złotych pierścieni dłoń na ramieniu. Inna, upinająca właśnie jej brązowe loki, zasyczała, dławiąc między zębami przekleństwo, ukłuwszy się długą szpilą z malowanym na perłowo łebkiem w dłoń.

– Ja nie... – wykrztusiła Miss, lecz urwała wpół słowa. Sama nie wiedziała, dlaczego jest tak zaskoczona tym, iż jej fascynację wzięto właśnie za strach. Szarych Mgieł bali się dosłownie wszyscy, nie byłoby takiego, kto choćby ukradkiem nie wykonywałby dłonią gestu odganiającego złe moce, usłyszawszy tę nazwę, więc dlaczego trzynastoletnia księżniczka miałaby być wyjątkiem? Wiele rozterek mogło nią targać, a już w szczególności obawa przed balem i tym, iż pogoda zupełnie pokrzyżuje szyki jego organizatorom, ale z pewnością nikt nie posądziłby jej o to, że w rzeczywistości...

Cóż, w rzeczywistości najchętniej otworzyłaby szeroko okno i sprawdziła, co takiego by się stało, gdyby zanurzyła się w tej żywej szarości. Czy to faktycznie byłoby tak przerażające, jak opowiadano jej szeptem? Czy zostałaby ogryziona do bielutkich kości przez mgielne potwory, a jej dusza przeobraziła się w jednego z nich...?

Z całą pewnością miałoby to swoje zalety. Członkom tej bezrozumnej, wiecznie nienasyconej masy nie narzucano uczestnictwa w przeklętych balach. Nie swatano ich z chłopcami, których nie spotkały nigdy wcześniej, nie traktowano ich jak towaru, który można wystawić na sprzedaż, wypchnąć przed ludzkie oczy do oglądu i oceny.

A już na pewno żadnemu z szarych stworów pradawne głosy nie szeptały do myślowych uszu z ponagleniem, powodując koszmarny ból głowy.

– Ja po prostu martwię się, czy zaklęcia zabezpieczające ogrody są wystarczająco silne – powiedziała wreszcie zrezygnowana, ot by powiedzieć cokolwiek, skoro kobiety czekały na to z niecierpliwością w oczach, wpatrując się w nią natarczywie.

– O to nie powinna się panienka kłopotać. – Najstarsza dama machnęła pulchną dłonią, jakby odganiała natrętną muchę, a oczka jej pierścieni zalśniły w blasku dziesiątek świec, rozświetlających komnatę.

– A jednak...

– Doprawdy! – Jej twarz nagle się ściągnęła, a upierścieniony palec wyprostował się w niewypowiedzianej groźbie. – Zaklęcia panienka pozostawi czarodziejom. Panienki zadaniem jest lśnić niczym najjaśniejsza gwiazda i zrobić piękne wrażenie.

Czyli jestem jedynie dekoracją, dopowiedziała Miss w myślach, z ledwością powstrzymując się od drwiącego uśmieszku. Gdyby malująca jej policzki różem dwórka wiedziała, jak wiele ją to kosztowało, pewnie skłonna by jej była podziękować.

– Panienka zobaczy. – Posłusznie skierowała się w stronę lustra w posrebrzanej ramie. – Z takim wyglądem nie powinna się panienka martwić o nic.

Udało jej się nie skrzywić od wilgotnego uścisku tęgiej kobiety. Posłusznie zerknęła w taflę, choć dobrze wiedziała, co tam dostrzeże.

Suknia miała kolor pudrowego różu, śliski materiał powleczono delikatną jak powierzchnia mydlanej bańki perłową otoczką. Miała bufiaste rękawy, zakończone kaskadami przypominających śnieg białych piór, tak miękkich w dotyku, że zdawały się wręcz nie istnieć, i rozkloszowaną spódnicę na piekielnie niewygodnym, ciężkim stelażu, który Miss zdążyła już w ciągu ledwie paru tych chwil serdecznie znienawidzić. Jej ciemne loki upięto w wysoki kok i ozdobiono diademem z przetykanych perłami brylantów, a długie kolczyki z kolorowymi szkiełkami podkreślały szczupłą, łabędzią szyję. Pod odkrytymi ramionami nieśmiało rysowały się zaczątki biustu...

Z całą pewnością, gdyby tylko nie spoglądać na nią wystarczająco długo, a jedynie musnąć lekko spojrzeniem – co z całą pewnością się nie stanie – można by było uznać ją za kobietę, nie dziecko. Pech jednak chciał, że nie o to na balu chodziło. Motywem przewodnim tegorocznego spotkania najważniejszych creońskich szlachciców i całej najpopularniejszej śmietanki towarzyskiej, głównym punktem rozlewającego się po całym kraju święta była ona – księżniczka Misselya. A jak każdy wie, główny punkt programu istnieje właśnie po to, by go oglądać. Myślałby kto, że przez te lata powinna do tego przywyknąć! Od tego właśnie była – zarówno ona, jak i inne kobiety, niezależnie od ich statusu. Istniały po to, aby cieszyć męskie spojrzenia. Aby stanowić to, co w nich – mężczyznach – było najlepsze. Aby stawać się ich ozdobami...

I nie otwierać ust.

Musisz się ładnie uśmiechać. Musisz być skromna. Nie spoglądaj zbyt długo w oczy. Nie popisuj się swoją wiedzą. Niech mężczyzna czuje się przy tobie ważny, inteligentny i podziwiany. Zadbaj o to.

Dłonie same zaciskały się jej w pięści, a świeżo pociągnięte emalią paznokcie boleśnie wbijały się w delikatną skórę.

Makijaż skutecznie ukrywał wciąż nieco dziecinne rysy twarzy – podwyższał kości policzkowe, powiększał usta, unosił kąciki oczu w kocim wyrazie, niemal kuszącym, wręcz lekko lubieżnym. Właśnie takim, jaki się podobał, prawda? Różowy cień na powiekach tłumił soczystą królewską zieleń. Każdy element jej stroju zdawał się kryć zieleń – a na tym ojcu przecież szczególnie zależało. Ciekawiło ją, czy i w tym roku zadbał o to, by nadworna czarodziejka nałożyła na jego oczy iluzję zmieniającą kolor tęczówek na ten bardziej pożądany... czy też może nareszcie zmądrzał i zdał sobie sprawę z tego, jak śmiesznym to było zwyczajem. Na Boga, wszyscy przecież wiedzieli, jaki ich król ma kolor oczu w rzeczywistości – o ile nie było to szokujące i gorszące samo w sobie, tak te dziecinne próby udawania, że jest inaczej, wypadały naprawdę żałośnie i budziły niekończącą się wesołość u poddanych. Wesołość okazywaną oczywiście jedynie za królewskimi plecami, lecz na tyle bezwstydną, że jedynie ktoś kompletnie oczu pozbawiony mógłby ją zignorować.

Kobiety zaprosiły Miss w stronę drzwi, wstała więc i grzecznie przyjęła ramię jednej z nich, kładąc na nim odzianą w śnieżnobiałą rękawiczkę dłoń. Materiał całkowicie zakrywał emaliowane paznokcie i pieczołowicie nawilżone skórki, dodając całej pracy manikiurzystki aury zupełnego oderwania od realności, lecz tak właśnie miało być. Tak było od wieków, wydarzyć więc miało się również i dziś. I każdego kolejnego roku, póki Creonia istnieć będzie w swoim stałym miejscu na Starym Kontynencie.

Wyszła z komnaty, podtrzymując spódnicę i rozglądając się nieobecnym wzrokiem, choć wszystko w niej krzyczało.

Jednym z czekających na nią strażników był Ghax. Czarnoskóry Gholobarczyk uśmiechnął się na jej widok jednym kącikiem ust i skinął lekko głową na znak uznania dzieła królewskich stylistek, ona zaś skrzywiła się paskudnie w odpowiedzi i zrobiła zupełnie nieprzystającego jej zeza. Mężczyzna z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, zwracając na chwilę twarz w przeciwną stronę korytarza, podczas gdy drugi ze strażników – krępy i jasnowłosy, którego widziała pierwszy raz – szarmanckim gestem wskazała jej odpowiedni kierunek.

Jakbym sama nie potrafiła trafić do sali balowej, parsknęła w myślach. Przywołała na twarz powagę i złożyła dłonie na podołku, dokładnie tak, jak powinna to zrobić zgodnie z ceremoniałem. Dumnie zadarła podbródek, mogąc sobie jedynie wyobrazić, jak bajecznie w blasku świec lśniły klejnoty wprawione w diadem.

Zachowuj się dokładnie tak, jak wszyscy tego po przyszłej królowej oczekują. Cóż z tego, że w praktyce nigdy nie posiądziesz obiecywanej ci od dziecka władzy?

Czas w zamkowych korytarzach miał to do siebie, że lubił rozciągać się w nieskończoność, odmierzaną jedynie skapywaniem wosku z milionów migoczących świec, lub skracał się do ledwie mgnienia, krótkiego jak życie iskier strzelających co jakiś czas z płomieni magicznych pochodni. Choć całkowicie plastyczny, był zupełnie nieprzewidywalny i nigdy nie dawał sobą sterować. Podlegał prawidłom, których Miss nie była w stanie pojąć, choć spędziła na ich studiowaniu praktycznie większość swojego życia, modląc się do Boga, aby jedne chwile trwały nieustannie, inne przemijały zaś jak najprędzej, najlepiej umykając jeszcze z pamięci. Na całe szczęście elastyczna materia dziś zdawała się być jej przychylna – droga przez niezliczone korytarze, zdobne różową macicą perłową i dekorowane śnieżnobiałymi meblami o wielu zdobieniach, ciągnęła się jak rozgrzany karmel, a dźwięk jej kroków odbijał się tysiąckrotnym echem w pustych, wysokich jak katedry komnatach. Całe pałacowe życie koncentrowało się w jednym tylko miejscu, lecz niestrudzona mgła stukała do wielodzielnych okien, niepomna na to, szukając śladów ludzkiej egzystencji, której lękiem mogłaby się upijać. Miała wrażenie, że stwory obserwują każdy jej krok, wcale nie głupie i bezrozumne, jakimi je przedstawiano. Czekały na coś... Były jej przychylne? Czy może niecierpliwiły się, wyglądając jej potknięć lub najmniejszej choćby szczeliny w magicznych sieciach, przez którą mogłyby przeniknąć do środka i...

Pomimo tysięcy książek, które przeczytała w swoim ledwie trzynastoletnim życiu, nie miała pojęcia, co tak właściwie potrafiły uczynić cieniste potwory. Pojmowała jedynie tyle, że nie należało sprawdzać tego na własnej skórze – cokolwiek więcej według nauczycieli i autorów kronik zdawało się niewarte wzmianki.

Być może kiedyś sama napiszę o nich książkę, pomyślała właściwie bezwiednie i uśmiechnęła się od razu na tę myśl.

Aby sprawdzić, czego łakną mgliste cienie, należało podsunąć im pożywkę i obserwować, jak się zachowują. Od razu przemknął jej przed oczami korowód postaci, które z największą przyjemnością wypchnęłaby w mgłę choćby i zaraz.

Na salę balową dało się dostać jedynie z piętra, przez co przybycie każdego z zaproszonych miało cechy swego rodzaju ceremoniału i spektaklu. Przemierzenie niezliczonych stopni, prowadzących do posadzki wykładanej szkłem i kamieniami szlachetnymi, układającymi się we wzory dzikich róż, urastało nieraz do rangi najważniejszej atrakcji wieczoru, jedynej okazji, gdy zaprezentować można się było wszystkim – okazji, aby podbudować lub zaprzepaścić całkowicie swoją pozycję. Wystarczyło zaledwie potknięcie na wyściełającym stopnie dywanie, by stać się główną postacią dominujących najbliższe godziny plotek.

Dla Miss wejście zawsze było najtrudniejszym momentem wszystkich świąt. Choć przywykła do ludzkiej uwagi, choć od małego uczyła się zważać na swoje gesty i poruszać się tak, by wyjść na znacznie odważniejszą niż się czuła, za każdym razem ściskało ją w dołku na samą myśl, że miała przejść przez otwierające się szeroko dwuskrzydłowe wrota, gdy muzyka ucichnie, herold zapowie jej imię, a wszystkie spojrzenia skierują się w jej stronę. Jedynym, co ratowało ją w takich sytuacjach – jedynym, co ratowało ją w ciągu ostatnich tygodni od popadnięcia w obłęd – była jej wyobraźnia. Podsycana scenami z pochłanianych po kryjomu książek, działała bez zarzutu... i rozdrapywała jątrzącą się w miejscu ranę, wypełnioną ropiejącą tęsknotą.

Strażnicy zatrzymali się przy drzwiach i jednocześnie złapali za klamki w kształcie finezyjnie giętych róż. Obejrzeli się na nią z wyczekiwaniem, czekając na gest przyzwalający na otwarcie wrót, lecz zawahała się w ostatniej chwili. Dziwna słabość popłynęła w jej żyłach i błyskawicznie rozprzestrzeniła się na całe ciało, zmiękczając mięśnie i pozbawiając je sił. Musiała zamknąć na chwilę oczy, by powstrzymać cisnące się do nich łzy, a przez kilka chwil, które dała sobie na opanowanie emocji, wykorzystała prawdopodobnie wszystkie rozluźniające techniki, jakich kiedykolwiek ją nauczono. Rozluźniła kurczowo zaciśnięte w pięści dłonie, poniewczasie orientując się, że równo opiłowane paznokcie pozostawiły na wrażliwej skórze paskudne czerwone ślady w kształcie półksiężyców, odbijające się również na materiale rękawiczek.

– Nie śpieszy się nam – powiedział cicho, aksamitnie wręcz Ghax. Drugi strażnik posłał mu pełne złości spojrzenie, lecz nie odezwał się, napotkawszy stalowy wzrok wyższego rangą wojownika. Miss nie musiała na nich patrzeć, by wyczuwać toczącą się między nimi niemą bitwę. Skuliła ramiona, zmusiła się do powolnego wdechu i jeszcze wolniejszego wydechu...

Wyobraziła sobie, że jest postacią z jednej z książek, która ostatnimi czasy wpadła jej w dłonie. Stare tłumaczenie z ragharrańskiego trąciło skrzypiącym kurzem, a jego wiek zaklęty był w kruszących się stronicach i archaicznych formach większości zapisujących karty słów, lecz wciąż było zrozumiałe dla każdego, kto pragnął się w nim zagłębić... a gdy zechciało mu się poddać, obdarzało magią przenoszącą w zupełnie inne światy. Światy mimo swojej brutalności znacznie prostsze, atrakcyjniejsze niż wszystko, co otaczało ją w rzeczywistości. Światy, w których takie jak ona miały coś do powiedzenia i były czymś więcej prócz ładnych marionetek, poruszanych palcami zbyt potężnych i zbyt aroganckich mężczyzn.

W swojej wyobraźni mogła być każdym, także dumną wojowniczką, dającą odpór złu.

Pozwoliła sobie na chwilę odpłynąć. Pozwoliła sobie poczuć chłód wiatru na twarzy i ciężar wiszącego u boku miecza. Wyobraziła sobie, że siedzi w podwyższanym siodle na smoczym karku. Zza prętów bezpiecznej klatki, uformowanej z rogów i kolców porastających łeb bestii, spoglądała na burzowe niebo i rozległą równinę wokół, a na wewnętrznej stronie ud czuła wyraźnie przesuwające się pod łuskowatą skórą mięśnie... Potężne skrzydła rozcinały ze świstem powietrze, prędkość i wysokość zapierały jej dech w piersi.

Jak by to było? Czuć łączność z ogromnym, inteligentnym zwierzęciem, móc w każdej chwili wzbić się wraz z nim w bezkresne niebo? Jak by to było trzymać w dłoniach miecz i potrafić się nim posługiwać?

Jak by to było móc zadecydować o sobie samej?

– Miss. – Wzdrygnęła się, gdy Ghax położył jej dłoń na ramieniu. Rzadko się zdarzało, by strażnik pozwalał sobie na taką poufałość na obcych oczach.

– Ghax, siedziałeś może kiedyś na smoku? – spytała, nim zdołała się powstrzymać.

Mężczyzna zesztywniał. Przez twarz przemknął mu grymas, którego nie zdołał opanować w porę.

– Nie wiem, czy to dobry moment... – zaczął ostrożnie, niemal szeptem, lecz weszła mu w słowo:

– Po prostu odpowiedz. Tak czy nie?

Milczał przez krótką chwilę. Drugi strażnik obserwował ich z gorączkowym wręcz zainteresowaniem.

– Nie – powiedział wreszcie z westchnięciem. – Ale widywałem smoki. W Gholobarze nie ma ich wielu, ale zdarzają się.

– W Gholobarze żyją latające żmije, prawda?

– Żmije – tak. Ale nie latające. Żmije mogą krzyżować się ze smokami, wtedy mają skrzydła i... To skomplikowane. – Znacząco zerknął na odrzwia, zza których dobiegał gwar głosów i cicha muzyka.

Na usta cisnęły jej się dziesiątki kolejnych pytań, w ostatniej chwili jednak ugryzła się w język. Potrząsnęła ze złością głową, zmusiła się do przywołania spokoju.

– Miejmy to już za sobą – warknęła tonem, którego bynajmniej nie powinno się spodziewać po księżniczce, i ruszyła w stronę wrót. Ghax ledwo zdążył do nich doskoczyć i uchylić wespół z towarzyszem na tyle, by swobodnie weszła do środka.

Pora na grę.

Herold miał doskonałe wyczucie czasu. Zagrały fanfary, podniosły głos wykrzyczał jej imię wraz ze wszystkimi poprzedzającymi je tytułami. Weszła do środka w dokładnie takim tempie, jakiego od niej oczekiwano. Pantofle zagłębiły się w rozkosznie miękkim dywanie, wyszywanym w kwietne wzory. Kilka kroków, dzielących ją od rzeźbionej w motyw winorośli balustrady, rozległo się aksamitną, wełnistą ciszą. Obrzuciła zgromadzony tłum wzrokiem jednocześnie obojętnym i odległym. Myślami znajdowała się daleko stąd...

Światła milionów świec skrzyły się w kryształowych fasetach trzech ogromnych żyrandoli o pozłacanych ramionach, tak cienkich i kunsztownych, że sprawiały wrażenie pajęczyny utkanej przez ogromnego pająka. Pośród migotliwych refleksów tańczyły wymalowane na sklepieniu sceny, a wykładane masą perłową kolumny opływały wzorami kształtującymi się w muszle i morskie fale. Namalowane oczy przodków obserwowały ją z pozłacanych ram, a kwitnąca drobnymi spiralami czerń tapety kontrastowała ze złotem płaskorzeźb w kształcie nagich kobiet, na wątłych barkach dźwigających ciężar galerii wraz z opływającymi ją zdobieniami i pięcioma ciągami schodów tak szerokich, że zmieściłoby się na nich dziesięcioro ludzi obok siebie, prowadzących do pięciu par dwuskrzydłowych wrót, po jednych dla każdego z obliczy Jedynego Boga. Girlandy z łabędziego pierza łączyły malowane niebo z rzeźbioną ziemią, a więc posadzką z oszlifowanych na podobieństwo lustrzanej tafli szlachetnych kamieni, przetykanych różowawym marmurem.

Dziś w sali balowej królował lód. Lodowa była szklana zastawa na długich stołach z przekąskami: lodowe fontanny z mocnym winem i gorącą czekoladą, lodowe patery z niemożliwymi do przeliczenia rodzajami ciast, lodowe półmiski z gorącymi mięsami, podtrzymywanymi w odpowiedniej temperaturze dzięki magii. Lodowy był szklany, rzeźbiony w kwiaty podest, na którym śnieżni muzycy stroili instrumenty. Lodowe były zwieszające się z żyrandoli kryształy, rzucające wszędzie wokół rozedrgane tęczowe refleksy. Lodowe były brylantowe kolczyki, naszyjniki, bransolety, spinki do włosów; lodowe były też utkwione w niej spojrzenia i szkiełka, którymi wyszyto suknie bogatych dam.

I lodowe było spojrzenie jej ojca, spoczywającego na śnieżnym tronie z białego złota.

Jego wysokość podniósł się ze swojego miejsca na jej widok, uśmiechając się szeroko. Rozłożył serdecznie ramiona, jakby zachęcał ją, by pokonała schody jak najprędzej i wpadła w jego objęcia, dała się uścisnąć i...

I co? Pokazała obraz szczęśliwej, kochającej córki? Na Boga Jedynego, przecież oboje wiedzieli, że żadne z nich nie ma na to najmniejszej ochoty. Znając życie, nawet tego od niej nie oczekiwał, a wszystko było jedynie perfekcyjnie przygotowaną fasadą, mającą wywrzeć odpowiednie wrażenie na śledzącej każdy ich gest publiczności.

Gdy król wstał, wszyscy inni opadli na jedno kolano, z szacunkiem pochylając głowy, nie oznaczało to jednak, że przestali obserwować ją spod oka. Obrzuciła ich wyniosłym spojrzeniem, położyła jedną dłoń na finezyjnej poręczy i postawiła stopę na pierwszym z drobnych stopni.

Jestem daleko stąd.

Muzyka, uciszona chwilę wcześniej przez herolda, na powrót rozbrzmiała niskim, pełnym dumy tonem, wibrującym idealnie do taktu bijącego mocno w jej piersi serca.

Miecz jest ciężki, lecz moje palce tak idealnie pasują do rękojeści.

W połowie schodów uniosła lewą dłoń i oszczędnym gestem pozdrowiła oczekujących gości. Ci wstali jak na komendę, niczym śnieżnobiała, spieniona fala, występująca z morza. Morza pokrytego pękającą skrą, niczym łuszczącą się obrzydliwie, zgniłą skórą.

Pode mną pracują silne smocze mięśnie. Czuję je nawet przez gruby materiał siodła.

To pomagało. Naprawdę niosło ulgę... Jakież to ironiczne – ulga zapewniona przez dziecięcą wyobraźnię? Gdyby tylko ojciec wiedział, co takiego chodziło jej po głowie...

Nie mógł wiedzieć. Tej jednej rzeczy nie miał prawa ani możliwości odkryć. Choć umysł pozostawał czymś danym każdemu człowiekowi, niezależnie od zajmowanej przez niego rangi i zdolności do kreowania wewnętrznych światów, z jakiegoś powodu Misselya poczuła krzepiącą ulgę na myśl, że posiada coś, czego król nie był w stanie nigdy poddać kontroli. Nie miał prawa dowiedzieć się, co takiego szalało w jej dzikim wnętrzu, w niczym nieprzypominającym spokojnej powłoki, w którą się przyoblekała...

Ależ miała ochotę roześmiać mu się w twarz. Na oczach wszystkich, właśnie tutaj, gdzie mogła z taką łatwością nad nim górować.

Tłum rozstąpił się posłusznie, szeroka aleja prowadząca aż do stóp stojącego na podwyższeniu tronu otworzyła się przed nią, niemożliwa do zignorowania. Pokonała ostatnie stopnie, zamarła na samym dole dokładnie tak, jak powinna to była zrobić, by ostatni raz obrzucić wzrokiem wszystko wokół i skinąć głową w uznaniu dla służby, dekorującej salę na długie dni przed balem, i ruszyła w stronę czekającego na nią ojca.

W jej głowie rozgrzmiał smoczy ryk. Bezkresne niebo wołało...

Tak było do niego daleko!

– Witaj, Misselyo, moja droga! – Mężczyzna zszedł ze stopni podwyższenia, wciąż z rozłożonymi szeroko ramionami. Ucałował ją w oba policzki, szeroko uśmiechnięty; w oczach błyskało mu szczęście. Mimochodem zauważyła, że nie zapomniał o nałożeniu na tęczówki zaklęcia, ukrywającego ich faktyczny kolor. A jednak...

– Witaj, ojcze. – Posłusznie skłoniła głowę, oddając hołd. Nie słuchała właściwie przemowy ojca, skierowanej do gości balu i pełnej pompatycznych słów. Nie wierzyła w ani jedno, które w niej padło.

– Dzisiejszy bal jest dla nas szczególnie ważny. – Ojciec obejrzał się na nią z uczuciem i bezgraniczną dumą, skończywszy przydługie powitanie najważniejszych lordów. Jego dłoń, ułożona na jej odkrytych plecach, zdawała się wręcz parzyć, lecz ani na chwilę nie wyszła z roli, patrząc na wszystkich zebranych z dumą i błąkającym się na ustach uśmiechem.

Ciężar miecza. Siła mięśni, ciała zwinnego i zdolnego do obrony. Gorący smoczy oddech na karku, tak krzepiący, tak...

– Ma córka, Misselya, niebawem ukończy czternaście lat! – W głosie Irhossa III rozbrzmiała autentyczna duma, a sala balowa rozgrzmiała gromkimi brawami. Miss udało się nie skulić, choć w jej uszach brzmiały jak odgłosy nadciągającej burzy. Burzy wyrywającej z korzeniami nawet najpotężniejsze drzewa...

Jaki w dotyku mógł być smoczy pysk? Czy pod lśniącymi jak szlachetne kamienie łuskami czuć było gorąco lęgnącego się w potężnym cielsku ognia?

– W tym szczególnym dniu pragnę przedstawić zarówno wam, jak i mojej pięknej córce lorda Kamayra Metina. – Na łaskawy gest króla z tłumu wystąpił młodzieniec odziany w śnieżnobiały smoking i pokłonił się głęboko. – Witaj, chłopcze. To ogromny zaszczyt, móc tu gościć zarówno ciebie, jak i twych rodziców, lorda Aarona i jego małżonkę, Ariannę z Ishoffów. – Tym razem to Irhoss skłonił się z szacunkiem. – Korona jest niezmiernie wdzięczna za waszą obecność, moi drodzy, a także za pozytywne rozpatrzenie mej propozycji.

– To dla nas niebywały zaszczyt, wasza wysokość. – Lord Aaron padł na kolano; schludnie przystrzyżonymi włosami niemal zamiótł nieskazitelnie czystą, lodową posadzkę.

Ciekawe, jak to było, trzymać w dłoniach miecz? Jak to było, gdy mięśnie doskonale znały jego ciężar i wyważenie? Jak to było, wiedzieć, w jaki sposób sprawić, by ten kawałek pozornie zwykłej stali przeobraził się w śmiercionośną broń?

Młodzieniec wyprostował się znacznie wcześniej niż jego ojciec i jako pierwszy podszedł bliżej. Uśmiechnął się na tyle szeroko, by graniczyło to z bluźnierstwem, lecz jakimś sobie tylko znanym sposobem nie przekraczając umownej granicy, i wyciągnął dłoń w stronę Misselyi, pochyliwszy lekko głowę. Ujęła jego chłodne palce z rozwagą w starym geście zaufania, jednocześnie szybko oceniając wzrokiem całą sylwetkę.

Mógł być starszy od niej o maksymalnie pięć lat, choć podejrzewała, że był młodszy, niż starał się uchodzić. W jego ciemnoszarych oczach czaił się figlarny błysk, a na piegowatej twarzy nie znać było ani śladu skrupulatnie ogolonego zarostu – była gładka i w niemal dziecięcy sposób delikatna, lecz w ostrym zarysie szczęki widać było zapowiedź, iż nie pozostanie taka przez wieczność. Był wysoki, wyższy od niej o dobrą głowę, mógł więc swobodnie spoglądać na nią z góry, gdy tylko się wyprostował. Poczuła się nieswojo – nie nawykła do tego, już teraz przewyższała większość znanych sobie kobiet, zwłaszcza zaś chłopców w swoim wieku, było to więc uczuciem specyficznym i naprawdę nieprzyjemnym, starała się jednak ze wszystkich sił, by nie dać po sobie tego poznać.

Niemal czuła cuchnący dymem smoczy oddech, owiewający ją krzepiącym gorącem. Tęsknota rozdarła jej serce... Tęsknota za czym tak właściwie? Jak można tęsknić za czymś, czego się nie znało?

Mogłaby przysiąc, że wiedziała, jak to jest gładzić dłonią smoczy grzbiet, jak to jest dzielić myśli z niezmierzoną mądrością potężnego gada, jak to jest móc w każdej chwili liczyć na bijącą od niego potęgę. Skąd?

– Niezmiernie mi miło panicza poznać. – Jej usta same ułożyły się w sposób odpowiedni do sformowania słów. Dźwięki przekształciły się w tony zrozumiałe i słyszalne dla wszystkich, wzmocnione specyficzną akustyką lodowej sali. Uśmiech rozjaśnił jej migdałowe oczy i uformował w uśmiech malinowe usta.

Teatr życia, przemknęło jej przez myśl.

– Mi również niezmiernie miło poznać jaśnie panienkę. – Chłopiec – bo to był przecież jeszcze chłopiec, dziecko, podobnie jak ona sama! – ponownie zgiął się w ukłonie, choć figlarny błysk z jego oczu bynajmniej nie zniknął. – To ogromny zaszczyt dla mnie i mej rodziny.

Jeśli jeszcze raz w tej rozmowie padnie słowo „zaszczyt", wybiegnę stąd, krzycząc, poprzysięgła sobie w myślach. Wzrok na krótką chwilę umknął jej w stronę ogromnych okien, szklących całą ścianę sali po jej lewej stronie, gdzie za witrażami kłębiły się mgliste demony...

Jakże zapragnęła oddać się im na pożarcie!

Jednym uchem słuchała dalszej przemowy ojca, w poufałym geście trzymającego dłoń na ramieniu Kamayra. Chłopiec wciąż uśmiechał się niemal bezczelnie, wodząc wzrokiem po zebranych, a każde ze słów padających z ust króla zdawało się dodatkowo podbudowywać jego złocistą pewność siebie. Nie pasował do tego lodowego pałacu ze swoimi widocznymi jak na dłoni emocjami. Dla każdego z zebranych jasne było, co sobie myślał, jego twarz nie była kolejną z masek skrywających tajemnice. Nie był zagadką, jak jej ojciec – był niczym gorąca, nieposkromiona magia, doskonale wiedząca, czego chce. Z jakiegoś powodu kojarzył się Miss z opowieściami o gorącym Gholobarze, którymi Ghax raczył ją, gdy była tak zdenerwowana, że nie potrafiła skupić się na niczym prócz jego kojącego głosu. Ileż by dała, aby strażnik był przy niej...

Skoro odeskortował ją do sali balowej, znaczyło to, że miał dzisiaj dzienną zmianę. Nie mogła na niego liczyć w nocy, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że miała potrzebować go bardziej niż kiedykolwiek. Już zaczynało ją dławić w gardle...

Zachwiała się, gdy przed oczami błysnęły jej srebrzyste łuski. Nie wiedziała, co to takiego było – kolejne z jej kojących wyobrażeń? Czy może coś zupełnie innego, skoro miało ten charakterystyczny posmak niewyśnionego do końca snu...?

Przez chwilę zdawało jej się, że pośród taktów wygrywanych przez zapraszającą do tańca orkiestrę może dosłyszeć szeptane w ragharrańskim słowa rodem z jej koszmarów, szybko jednak uszczypnęła się w dłoń, nie zważając na to, że zostawi na rękawiczce kolejne paskudne zagniecenie. To nie była chwila na poddawanie się głosom. Czymkolwiek były...

Musiała znajdować się tu i teraz, obojętnie, jak mocno pragnęła uciec daleko stąd.

– Królewskie zrękowiny to szczególny czas! – wołał jej ojciec, przekrzykując muzykę. Jego stosunkowo wysoki głos doskonale poddawał się skrzydłom obecnego w sali echa i za jego sprawą docierał we wszystkie zakamarki, do każdych spragnionych go uszu.

Zrękowiny...

Choć już od dawna wiedziała, z jakiego powodu się tutaj znalazła, to słowo podrażniło jej umysł. Miało konsystencję potłuczonego szkła, wcieranego w jątrzącą się ranę. Nie zdołała powstrzymać krzywiącego jej twarz grymasu, jej mięśnie przeszył ogień...

Przywykniesz, napomniała się w myślach. Jej zdrowy rozsądek miał głos Irhossa III i wgryzał się w tkankę mózgową z siłą rozgrzanego do czerwoności noża.

Miała ochotę rozpłakać się na oczach wszystkich. Nade wszystko pragnęła zerwać z głowy diadem i cisnąć nim w spoglądającego na nią łakomie Kamayra, a następnie złapać którąś z niezliczonych świec i nakłonić jej płomień, aby pochłonął zachłannie śnieżnobiałe szaty jej ojca, obszyte futrem arktycznego lisa i łabędzim pierzem. Cóż z tego, że magia nie chciała się jej słuchać? Cóż z tego, że ogień nie miał prawa zatańczyć, poddając się sile jej woli? Istniały też znacznie bardziej przyziemne sposoby, których z pewnością nikt się po niej nie spodziewał. Nie mogli wiedzieć, co czaiło się w jej głowie. Mogłaby przysiąc, że nawet król nie miał pojęcia, co też kryło się pośród jej najważniejszych, najbardziej przeszywających pragnień. To była jego słabość: chcąc nagiąć ją do swojej woli, ignorował to, jaka w rzeczywistości była jego córka. Trzymał w głowie jej wyidealizowany obraz, do którego dążył za wszelką cenę, nie zważając na to, jak diametralnie różnił się on od prawdy. Mogła to wykorzystać. Mogła tego dokonać w każdej chwili...

A jednak z jakiegoś powodu nie potrafiła. Stała jak sparaliżowana, patrząc, jak arystokraci wiwatują na jej cześć, czując na sobie lepkie spojrzenie Kamayra.

Nawet gdyby wykorzystała okazję i wyszarpnęła szablę z pochwy wiszącej u boku któregoś z gwardzistów, nie wiedziałaby, jak się nią posłużyć. Choć wielokrotnie prosiła Ghaxa, by pokazał jej kilka najprostszych ruchów, nigdy nie zdołała go ubłagać. Być może strażnik był znacznie rozsądniejszy od niej, wiedząc, że wszyscy rychło by się zorientowali, gdyby zaczął udzielać jej lekcji szermierki w jej prywatnych komnatach, lecz to i tak bolało... Bolało, bo patrząc na swoje ciało, wiedziała doskonale, że jest dokładnie tym, czym jest. Ciałem dojrzewającej nieuchronnie kobiety, które nadawać mogło się jedynie do podziwiania, niespiesznego przemierzania zamkowych komnat i wyszywania skomplikowanych gobelinów.

Czy w ogóle zdołałaby unieść szablę? Nie wiedziała. A co z mieczem, który był znacznie cięższy, jeśli wierzyć opisom z książek? Co z utrzymaniem się na smoczym grzbiecie?

Rozpacz dławiła ją i wyciskała łzy z oczu, lecz robiła wszystko, aby nie dać po sobie nic poznać. Tylko to jej przecież pozostało.

Pozwoliła Kamayrowi poprowadzić się do pierwszego tańca. Muzyka była zbyt głośna, aby zdołali nawiązać jakąkolwiek rozmowę, lecz sam jego wzrok wystarczał aż nadto za tysiące zbytecznych słów. Robiła wszystko, aby okazać mu swoją wyższość, aby udowodnić, jak niedostępna i niechętna jest w rzeczywistości, skrupulatnie wzmacniała wznoszący się między nimi mur, lecz wciąż wyraźnie czuła ciepło jego dłoni, przebijające się nawet przez materiał rękawiczki. Odległość, którą wymuszał na nich taniec, była zdecydowanie zbyt mała, tak niekomfortowa, że praktycznie modliła się, aby na jej czoło nie wystąpiły zdradzające zdenerwowanie krople potu.

Znała kroki tańca. Ćwiczyła zarówno ten, jak i jemu podobne, odkąd tylko nauczyła się chodzić. Pozwalała się prowadzić, pozwalała Kamayrowi przyjmować wymuszaną przez tradycję dominującą pozę, z całych sił próbowała nie potknąć się o ciężki stelaż sukni ani nie pokazać, jak bardzo krępuje on jej ruchy. Była z siebie w pewnym stopniu dumna – jeśli płynność i precyzja jej ruchów, w połączeniu z zupełnie obojętnym wyrazem twarzy nie były aktorskim mistrzostwem, to nie wiedziała, czym ono w ogóle powinno być.

Właściwie to lubiła tańczyć. Lubiła uczucie, z jakim jej ciało dopasowywało się do bogatych klasycznych melodii, jak płynęło w powietrzu, niepomne na jego ograniczenia. Lecz różnica w tańcu samotnym lub w ramionach nauczyciela w porównaniu do tego, który musiała odgrywać w tej chwili, była diametralna i jeszcze nigdy nie pragnęła tak mocno, aby muzyka wreszcie ucichła.

Wytrzymała trzy utwory, w chwili ciszy następującej zaś przed czwartym odsunęła się od Kamayra stanowczo, wymawiając się zmęczeniem, i płynnie wtopiła się w tłum, zanim zdążył zareagować.

Mam gdzieś, co sobie o tym pomyślisz, warknęła w myślach z mściwą wręcz satysfakcją. W czym jak w czym, ale w znikaniu i przemykaniu miała nadludzką niemal wprawę. Przechodząc obok jednego ze stołów z przekąskami i zwinnie umykając przed wirującymi w kolejnym tańcu parami, złapała ze srebrnej tacy kryształowy kieliszek rżnięty w róże, nalała sobie do niego najmocniejszego wina z lodowej fontanny, nie zważając, czy ktokolwiek z obserwujących ją z nieskrywaną ciekawością w oczach zdecyduje się zaprotestować, i odeszła w stronę drzwi na taras. Jak zwykle zawahała się chwilę nad przekroczeniem pozłacanego progu, zaczerpnęła jednak głęboko tchu i wyszła wprost w chłodne, wieczorne powietrze.

Wiele razy obawiała się, że zaklęcia oplatające królewski ogród i mające chronić przed Szarą Mgłą pewnego dnia okażą się zawodne. Tym razem niemal błagała o to w myślach. Ciekawa była, jak zareagowałaby ta śmietanka towarzyska, gdyby mgielne potwory zaczęły krążyć po wielkiej sali, szukając ofiary? Byłoby to z pewnością pyszne widowisko...

Chłodny wiatr owinął się wokół niej kojąco, susząc występujący na skórze pot. Miał wilgotny, lekko duszący zapach – zapach czegoś nieznanego, obcego i budzącego niepokój, lecz w gruncie rzeczy nie był nieprzyjemny. Magiczna sieć co jakiś czas rozbłyskiwała nad ogrodem i jej głową, gdy mgła zbyt mocno zaczynała na nią napierać, lecz w obrębie zaklęcia powietrze było krystalicznie czyste. Ogród tonął w mroku, rozpraszanym jedynie przez rozsiane tu i tam magiczne pochodnie, a formowane w skomplikowane rzeźby krzewy przypominały mary równie niebezpieczne, jak kotłujące się powyżej mgielne potwory. Wysypanych białym żwirem alejek prawie nie było widać, lecz Miss miała pewność, że to jedynie przez kontrast z blaskiem padającym przez ogromne okna sali balowej. Wystarczyło odejść kawałek dalej, poza jego ognisty obręb, aby oczy przyzwyczaiły się do ciemności i dostrzegły więcej z cudów pielęgnowanego skrupulatnie ogrodu.

Sama nie wiedziała, czy lubi to miejsce. Podziw budził kunszt ogrodników, codziennie pieczołowicie formujących nowe rośliny, lecz brakowało w tym wszystkim swoistej naturalnej dzikości. Rosnące na rabatach kolorowe kwiaty były piękne same w sobie, lecz geometryczny porządek budził w księżniczce niepokój i poczucie niewłaściwości, oderwania wręcz. Marmurowe fontanny, wyrastające z ziemi w każdym miejscu, gdzie alejki krzyżowały się ze sobą, szemrały wodą wypływającą z nasączonych magią rurek, wbudowanych w rzeźby tak doskonałe, że stanowiące wręcz arcydzieła, a za dnia wabiły stada śpiewających rozkosznie ptaków o wszelkich możliwych kolorach, jaskrawo odcinających się od bujnej zieleni wokół. Teraz jednak wyglądały jak mityczne stwory, czające się wśród wysokich tuj, ostrymi czubkami celujących prosto w czarne niebo, niczym strażnicy wszystkiego, co ludzkie i magiczne.

Chwilę wpatrywała się w korony drzew i niebo. Wyobraźnia znowu pozwoliła jej wzbić się wysoko, wraz z rytmicznym łopotem smoczych skrzydeł, umożliwiła znalezienie się gdzieś daleko, gdzie...

Zmrużyła oczy, gdy siatka zaklęć kolejny raz rozbłysła ostrzegawczo, unaoczniając swoją wielkość i gęstość splotów. Warknęła pod nosem przekleństwo, które z pewnością przyprawiłoby o palpitacje serca grono jej nauczycieli, i pociągnęła długi łyk z kieliszka. Wino spłynęło ognistą strugą do żołądka i przyjemnie rozluźniło napięte do granic możliwości ciało, przeganiając precz formujący się już gdzieś za oczami paskudny ból głowy. Jęknęła z ulgą i przymknęła na moment powieki, próbując utrzymać to uczucie jak najdłużej. Wsparła się na kamiennej balustradzie tarasu, wsłuchując w dobywającą ze środka muzykę.

Już prawie zdecydowała się na plan, który jak na razie zdradziła jedynie Ghaxowi. Już prawie nabrała ochoty, aby spakować się w niewielki tobołek i po prostu stąd uciec. Mogła to zrobić – któż równie dobrze jak ona znał tajne przejścia i zakamarki zamku? Podejrzewała, że część z ukrytych korytarzy, na które natrafiła podczas swoich samotnych nocnych tułaczek, nieznana była nawet służbie. Potrafiła bez wiedzy strażników przemknąć praktycznie w każde miejsce budowli, a także poza jej bramy... problem jednak w tym, że nigdy jeszcze nie zdobyła się na odwagę, by to uczynić. Miała coraz mocniejszą na to ochotę, a sny coraz częściej pompowały w jej myśli przeświadczenie, że jedynie po drugiej stronie Gór Barierowych będzie w stanie uzyskać odpowiedzi na dręczące ją pytania, lecz gdy tylko przychodziło do czegokolwiek ponad planowanie, jej ciało drętwiało, sparaliżowane strachem.

Ucieczka – tak. Tylko że Misselya nie była głupia i doskonale wiedziała, jakie ma szanse, aby przetrwać samotną podróż gdziekolwiek. Wynosiły one okrągłe, okrutne w swej bezwzględności zero. A już zwłaszcza gdy podróż ta miała prowadzić przez olbrzymi górski łańcuch, przecinający Stary Kontynent na pół. Nie miała pojęcia, w jaki sposób dostać się na drugą stronę miasta, a co dopiero czego powinna dopilnować, aby przetrwać podróż mającą zająć kilka dni, jeśli nie tygodni.

Bezsilność dławiła ją w gardle. Napiła się jeszcze wina, licząc, że jego słodkim smakiem zdoła przegnać beznadzieję, lecz tym razem nie pomogło. Panujący w ogrodzie mrok wołał ją, zachęcał, by puściła się biegiem przed siebie już teraz, natychmiast...

Pragnęła poznać świat. Pragnęła zobaczyć inne kraje, tak inne od jej rodzimego. Pragnęła poznać inne kultury, inne języki, dzieła sztuki, ulice obcych miast. A przede wszystkim głos z jej snów pragnął, aby poznała smoki, które tak często pojawiały się w jej wyobraźni. Podskórnie czuła, że nie jest to wcale pozbawione znaczenia. Niezależnie od tego, gdzie powstała i jak szeroko się rozpowszechniła, każda właściwie religia podkreślała potęgę snów i zawartych w nich ukrytych przekazów. A jaki przekaz mógł się kryć w snach, w których widziała smocze ślepia i srebrzyste łuski w kolorze księżycowego światła, a tajemniczy głos szeptał do niej w języku, którego nie miała prawa znać?

Wzdrygnęła się, gdy szczęknęły za nią szklane drzwi, lecz nie uroniła z kieliszka ani kropli. Niemal pewna, że za chwilę usłyszy zniecierpliwiony głos ojca, napięła mięśnie, aby być gotową na odparcie słownego ataku niczym siły zupełnie fizycznej...

– Dlaczego uciekłaś?

Było jeszcze gorzej. Obejrzała się przez ramię na Kamayra, z ledwością powstrzymując się od wytknięcia mu, że powinien zwracać się do niej z odpowiednim ceremoniałem.

– Nie przepadam za tłumami – odburknęła, decydując się na pierwsze, co przyszło jej do głowy.

Jeśli miała nadzieję, że zdawkowa, niezbyt sympatyczna odpowiedź zniechęci młodzieńca, czekało ją przykre rozczarowanie. Podszedł do niej powoli, oparł się o balustradę u jej boku i również zapatrzył się w mrok. Uśmieszek wciąż błąkał się w kącikach jego ust.

Arogancki i pewny siebie. Dokładnie taki, jak najbardziej tego nie lubiła.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – spytała pod wpływem impulsu, przez dłuższy czas nie mogąc oderwać wzroku od jego profilu.

Zaskoczyła go. Zmarszczył brwi i rzucił jej zagubione spojrzenie, lecz uśmieszek powrócił znacznie szybciej, niż sobie tego życzyła.

– Jak sobie co wyobrażam? – W jego głosie pojawiła się iskra gniewu.

– No... – Chwilę szukała odpowiedniego słowa. Jak miała wyrazić wszystkie swoje wątpliwości w kilku zdaniach? Jak ubrać w zrozumiałą mowę czający się w niej strach? – Jak wyobrażasz sobie, że kiedyś miałbyś zostać królem?

Nie przeszło jej przez gardło „kiedyś zostaniesz królem", choć tak właśnie powinna to ująć. Niestety ona jak na razie zupełnie go w tej roli nie widziała.

Jako kobieta nigdy nie będzie miała zbyt dużo do powiedzenia, nawet jeśli to jej rodziny dziedzictwem pozostawał creoński tron. To ją przygotowywano do objęcia władzy od małego. Godzinami uczyła się geografii, aż była w stanie z pamięci kreślić perfekcyjne mapy, historii, by nawet wybudzona z głębokiego snu podawać dokładne daty najważniejszych wydarzeń i nazwiska ich uczestników, języków, by być w stanie dyplomatycznie porozumieć się z każdym. Potrafiła tańczyć, umiała wyrecytować ponad sześćdziesiąt najsłynniejszych wierszy najważniejszych poetów, księgi modlitewne posiadała w jednym palcu... I cóż z tego, skoro była tutaj jedynie po to, aby otworzyć drogę do władzy chłopcu, który spoglądał na nią jak byle chłystek z miejskiej biedoty – ze złośliwością, nad którą powinien potrafić panować?

Odnoś się do mężczyzn z szacunkiem. Nie bądź bezczelna. Zainteresuj go, podtrzymaj rozmowę, niech ma poczucie, że zależy ci na usłyszeniu, co ma do powiedzenia.

Wpatrywał się w ciemność, głowiąc się nad jej pytaniem. Wreszcie westchnął i skupił się na własnych palcach, którymi bezwiednie kreślił wzory na kamiennej poręczy.

– Czy to da się sobie wyobrazić? – mruknął, lecz kontynuował szybko, nie czekając na jej odpowiedź: – Będąc szczerym... intryguje mnie to. Budzi poczucie otwierających się perspektyw. Pochodzę z wpływowej rodziny, dużo podróżowałem po świecie, więc na brak możliwości z pewnością narzekać nie mogę, lecz to... To jest coś niesamowitego. Poczucie, że to wszystko kiedyś będzie należeć do mnie... – zatoczył dłonią szeroki gest – jest wspaniałe.

– I może zawrócić w głowie – warknęła pod nosem, lecz gdy obejrzał się na nią z niezrozumieniem, potrząsnęła głową na znak, że nie mówiła nic szczególnego. – Gdzie podróżowałeś? – spytała szybko, by jak najprędzej zamaskować nietakt. Ojciec byłby wściekły, gdyby dowiedział się, w jaki sposób prowadziła tę rozmowę.

– Łatwiej jest powiedzieć, gdzie nie podróżowałem. – Roześmiał się gromko, obrócił i swobodnie oparł o balustradę plecami, odchylając tak, by bez przeszkód móc spoglądać w lśniącą magiczną barierę nad ogrodami. – Byłem chociażby na Nowym Kontynencie.

– Słyszałam, że tam nie ma szczególnie przyjaznych miejsc do życia – zauważyła.

– Bzdura! Kto ci takich rzeczy naopowiadał? – Puścił jej szelmowsko oczko. Na tej młodzieńczej twarzy wyglądało to tak... nienaturalnie. Nie pasowało, podobnie jak cała ta buta. – Nowy Kontynent to miejsce przepięknych krajobrazów, drogich trunków i gorących kobiet. – Teraz aż błysnął zębami.

A ty z pewnością doskonale znasz zwłaszcza te ostatnie. Uśmieszek sam wystąpił jej na usta.

Nie obnoś się ze swoją mądrością. Bądź doskonałą słuchaczką. Zachęcaj do mówienia i nigdy nie poprawiaj mężczyzny, nawet gdy masz pewność, że się myli.

W księgach, z których się uczyła, Nowy Kontynent był miejscem niemal nienadającym się do życia. Otaczające go morze kipiało od gorąca bijącego z zatopionych w nim źródeł, a ziemia była skalista i upstrzona krasowymi kominami. Z wciąż aktywnych wulkanów tryskała gorąca magma, zatapiająca wszystko w promieniu wielu kilometrów, a z racji na siłę chłostającego ziemię wiatru najwyższe drzewa nie przekraczały czterech metrów, często właściwie płożąc się w wysokich, zdrewniałych trawach. Mówiono że to efekt klątwy, przed milleniami rzuconej na te ziemie... Wprawdzie nie słyszała, by ktokolwiek jej istnienie potwierdził, lecz była to wersja całkowicie prawdopodobna – obstawiające jej prawdziwość obliczenia również miała szanse ujrzeć. Ludzkie skupiska były tam raczej niewielkie, mało ucywilizowane, przypominające bardziej zbitek niezależnych plemion, niż cokolwiek trwałego. Dopiero przywieziona ze Starego Kontynentu cywilizacja nieco odmieniła ten chaos, rozsiewając tu i tam kilka niewielkich miast, lecz gdyby nie to, że tubylcze ludy skupiały się na brzegach wrzącego morza, prawdopodobnie wciąż uważano by, że na Nowym Kontynencie znać jedynie ślady dawno wymarłego życia. W głąb ziem nie zapuszczał się praktycznie nikt, jeśli chciał zachować własną skórę w całości...

Gorące kobiety? Być może, gdy któraś zapragnie wykąpać się w wodach zatoki.

– Z pewnością jednak nie polecam tego miejsca jej wysokości – kontynuował Kamayr, nie zważając na przepływające przez jej twarz emocje. – Fakt, warunki nie są tam szczególnie łatwe. Bardziej jednak obawiałbym się jednak tamtejszych mężczyzn. Są naprawdę nieokrzesani, jeśli mogę to tak nazwać. Aby rozmawiali z cudzoziemcem jak z równym, należy udowodnić im swoją siłę. Dosadnie. Nigdy nie polecałbym czegoś takiego niewiastom takim jak panna Misselya. – Skłonił się szarmancko w jej stronę.

W myślach Miss rozległ się smoczy warkot. Srebro łusek niemal zdominowało jej pole widzenia, a szeptane w ragharrańskim słowa rozbrzmiały głośno i wyraźnie, zupełnie jakby właściciel głosu znajdował się tuż obok i przemawiał wprost do jej zdobnego kolczykami ucha. Słowa owijały się wokół jej umysłu, kusiły, zapraszały...

Odegnała marę niechętnie, z bólem jątrzącym się w sercu. Panicznie bała się nocnych koszmarów, lecz za dnia czuła ekstatyczną radość, gdy się ukazywały... co nie było bezpieczne. Brakowało jeszcze tylko tego, by zaczęła mówić niezrozumiale, jak wtedy, gdy kazała Ghaxowi zapisywać zapamiętane z majaków słowa.

– Pobladłaś? – To zabrzmiało jak pytanie. Kamayr nachylił się lekko w jej stronę z fałszywą troską w oczach. – Być może nie powinienem tego mówić. Widocznie jej wysokość jest jeszcze wrażliwsza, niż mógłbym przypuszczać. Taki świat nie jest przeznaczony dla kruchych niewiast.

Przełknęła cisnące się na usta przekleństwo.

– To jedynie wino. – Krótkim gestem wskazała pusty kieliszek. Łatwo było zrzucić winę na trunek, choć w rzeczywistości nawet nie zaszumiało jej jeszcze w głowie. Do rżniętego kryształu nie mieściło się zbyt wiele. – Wydajesz się posiadać wiele pięknych wspomnień.

Powinna dodać, iż pragnęła je usłyszeć... jednak tak bezczelne kłamstwo nie chciało opuścić krtani. Gdzie podziały się te aktorskie zdolności, którymi to tak się zachwycała podczas tańca? Zupełnie jakby w jednej chwili zapomniała wszystkiego, czego uczyła się od tylu lat...

– Oj tak. – Młodzieniec znowu się rozluźnił. Nogi skrzyżował w kostkach, wspierając się o balustradę w pozie nonszalanckiej, ale i zwyczajnie niebezpiecznej – tylko patrzeć, aż straci równowagę na wyślizganym marmurze posadzki i runie na plecy, być może uderzając w nią tyłem głowy...

Miss nie mogła powiedzieć, by nie zrobiło jej się na tę myśl całkiem przyjemnie.

– Wy, kobiety, postrzegacie świat jedynie zza bezpiecznych zamkowych murów. Ale to i dobrze. Zawsze byłem zwolennikiem teorii, że powinno się was chronić, dokładnie tak, jak chroni się najcenniejsze diamenty. Jesteście kruche i piękne jak one.

– Diament to oprócz smoczego szkła najtwardszy materiał na świecie – wyrwało jej się. – Chodzą pogłoski, że to jedyne, czego nie przetnie nawet legendarny Mgielny Miecz z Ragharranu.

Niewiele brakowało, by chłopak jednak się przewrócił. Zerwał się na równe nogi, cudem łapiąc równowagę, i przyjrzał jej się z nową ciekawością, przechylając lekko głowę w dziwnie ptasim geście. Sama nie wiedziała, czy ta drobna iskierka, która pojawiła się w jego oczach, nie była przypadkiem pierwszym zalążkiem budującego się szacunku... lecz nawet jeśli miała rację w tych domysłach, światło zniknęło szybko, zastąpione znacznie silniejszą złością.

– Co panienka nie powie – prychnął, a ukłon, który złożył jej tym razem, był przede wszystkim ironiczny. – Chylę czoła przed panienki mądrością, a widzę, że jest wielce głęboka. Któż by pomyślał, na pierwszy rzut oka?

Zacisnęła dłonie w pięści, paznokcie znowu poszły w ruch. Ból otrzeźwił ją na tyle, by zdołała nie wykrzyczeć mu w twarz oburzonego „a jak twoim zdaniem na pierwszy rzut oka wyglądam?".

– Pozory mylą – powiedziała jedynie, wzruszając lekceważąco ramionami.

– Nie podoba mi się taki ton. – Pozornie nie mówił do niej, patrząc przez witrażowe okna na cienie tańczących, lecz nie miała wątpliwości, że w założeniu miało ją to dotknąć. Niemal doskonale udawał troskę. – Wysoko urodzone panny są nawykłe do zadzierania nosa. Tak się je wychowuje, więc nie ma co ich za to winić. To wina nauczycieli, nie ich samych. Niestety niesie to ze sobą wiele przykrych konsekwencji. Widzisz, panienko, wiele razy obserwowałem rodziców, a także ich znajomych. Znam wiele szlachetnych osób. I naprawdę wielu mężczyzn, którym trafiły się krnąbrne małżonki. Jest to przykre dla wszystkich członków rodziny. Obserwowanie ciągłych starć między nimi jest bolesne. A szczególnie cierpią na tym ich dzieci. Zawsze tak jest – gdy któryś z członków rodziny nie zna roli, jaką przypisał mu Bóg, wynikają z tego problemy. Obojętnie, jak wysoko urodzonym się jest, należy wypełniać swoje zadania jak najlepiej, a spieranie się z nimi przywodzi jedynie wiele złego. – Zerknął na nią kątem oka. – Takie są właśnie moje poglądy.

– Cieszę się, że się nimi ze mną podzieliłeś. – Prawdopodobnie napompowała słowa zdecydowanie za dużą dawką fałszywej słodyczy, ale nie zważała już na to. Po tej przemowie zebrało jej się na mdłości.

– A jakie są twoje poglądy, wasza wysokość?

Mężczyzn rzadko interesuje, co sobie myślisz. Nawet jeśli o to pytają, robią to prawdopodobnie jedynie z grzeczności. Zadbaj o to, by nie czuli się znudzeni konwersacją. Mów o sobie krótko, zwięźle i nie zawsze prawdziwie. Jeśli chcesz zainteresować sobą mężczyznę, pamiętaj, aby przytakiwać mu w jego poglądach i...

– Co za wierutne bzdury! – parsknęła na głos. Kamayr aż się zerwał w szoku, ale nie zwróciła na niego większej uwagi. – Muszę na chwilę wyjść. Dziękuję za tę przemiłą rozmowę, jaśnie panie. – Dygnęła krótko i zanim zdążył ją powstrzymać, ruszyła w stronę szklanych drzwi. Błyskawicznie wtopiła się w tłum i kierując się samym tylko instynktem dobrnęła do właściwych schodów i drzwi, umykając zwinnie przed każdym, kto pragnął ją zaczepić.

Ghax i drugi strażnik zerwali się z posadzki jak oparzeni, rozsypując doszczętnie karty, które poszły najwyraźniej w ruch, gdy na dobre zaczęli się nudzić.

– Zabierzcie mnie do moich komnat – zarządziła twardo.

– Ale księżniczko, panienki ojciec nie będzie zadowolony z... – zaczął się jąkać blondyn, lecz umilkł jak potraktowany wyjątkowo paskudnym zaklęciem, gdy zmiażdżyła go spojrzeniem.

– Idę do moich komnat. Możecie do mnie dołączyć, jeśli przyjdzie wam ochota na skrupulatne wypełnianie swoich obowiązków, ale nie nalegam – wycedziła przez zaciśnięte w wilczym grymasie zęby i ruszyła korytarzem, nie oglądając się za siebie.

***

Nie potrafiła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, lecz rozkosznie miękkie łóżko zdawało jej się tym razem twarde jak kamienny ołtarz. Gruba pierzyna krępowała ruchy i blokowała oddech, powodując uczucie duszności i panicznego lęku. Ilekroć zaczynała zapadać w nieświadomość, oblatywał ją strach natychmiast wyrywający z okowów snu i wrzucający z powrotem w jawę.

Zbyt dużo się dzisiaj stało. Za dużo...

Łzy cisnęły jej się do oczu, niezbyt dokładnie umytych z balowego makijażu. Jedynym, na co miała ochotę, było wycie z wściekłości i rozpaczy – wycie aż do utraty głosu, pięściami bijąc w kamienne ściany komnaty, dopóki dłonie nie zaczną krwawić i bólem odwracać uwagi od cierpienia zaklętego w jej głowie.

Zrękowiny. Przecież to zmieniało wszystko! Ślub miał odbyć się już za dwa miesiące, a jak na razie jedynym, w czym brała udział ze swoim narzeczonym, była zamaskowana pięknymi słówkami kłótnia. Jak mogła spędzić całe swoje życie u boku tak złośliwego dzieciaka? Jak mogła pozwolić, aby ktoś taki, kłamiący jej prosto w oczy i nie potrafiący mówić tak, by nie chwalić jednocześnie swojego obycia towarzyskiego i inteligencji, zasiadł na tronie potężnego państwa, który w dodatku należał się właśnie jej?

Jak mogła pozwolić, aby ktoś taki dotknął ją i...

Misselya wiedziała, czym jest seks. Nikt z jej nauczycieli nie czuł się w obowiązku jej tego uświadamiać, a przez religię Jedynego Boga wszelkiego rodzaju działania o podtekście erotycznym były postrzegane jako grzeszne i niemal bluźniercze, jednak Miss zawsze umiała słuchać i ze strzępów zasłyszanych tu i tam słów, z niejasnych odpowiedzi wypytywanych służących i z książek dowiedziała się wystarczająco dużo, by bez trudu pojmować, skąd biorą się dzieci. A także do czego według wszelkiego obyczaju miał prawo mężczyzna względem swojej żony.

Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Było dla niej niepojęte, że ktokolwiek mógłby dotknąć ją w taki sposób, rościć sobie pretensje do miejsc na jej ciele, które postrzegała za najbardziej intymne. Nie wiedziała, jak to jest, że czegoś takiego właśnie od niej oczekiwano – że oczekiwano tego od każdej kobiety? Sama idea wypchnięcia na świat dziecka brzmiała dla niej zbyt okrutnie, by była w stanie się nad nią zastanawiać, a wszystko przed – to wszystko, do czego mąż miał prawo od nocy poślubnej... Wystarczyło, że o tym pomyślała, a zdejmowało ją ślepe przerażenie.

Tylko że jak mogła z tym walczyć? Nawet gdyby próbowała stawiać opór, postępując wbrew woli Boga i obyczaju, co takiego mogła zdziałać ze swoimi żałosnymi mięśniami? Kamayr z całą pewnością ćwiczył szermierkę od małego, jego ciało poddawane było ciężkim treningom, podobnie forsownym, jak jej umysł. Tylko że ciała nie pokona się umysłem, gdy dojdzie do czegoś takiego.

Stłumiła krzyk, gdy wyobraziła sobie, jak się przed nim obnaża. Przycisnęła pięści do oczu, zmusiła się do głębokiego oddechu. Spokojnie, to jeszcze dwa miesiące. Masz dwa miesiące, aby się z tym pogodzić. Przeżyły to wszystkie znane ci kobiety, także twoja matka, a żadna z nich nie wyglądała, jakby rozpaczała z tego powodu. Dlaczego więc ty byś miała? Dasz radę.

Dasz radę stać się kobietą.

– Nie chcę – szepnęła, gdy pierwsze łzy przecisnęły się między powiekami.

Pragnęła bezkresnego nieba, ciężkiego miecza u boku i potężnego smoka, złączonego z nią umysłem. Pragnęła możliwości decydowania o własnym życiu, kreowania otaczającej ją rzeczywistości. Pragnęła...

Pragnęła zasnąć i znowu spotkać srebrzystego smoka, szepczącego w języku, którego nie potrafiła zrozumieć. Przecież to nie mogło być bez znaczenia. Nie mógł być jedynie majakiem, wytworem jej zbudowanej na zakazanych powieściach wyobraźni. To było istotne... musiała jedynie odkryć, z jakiego powodu ukazywało się właśnie jej.

Zerwała się na równe nogi, odrzucając pierzynę. Lodowata posadzka niemal sparzyła jej stopy, więc czym prędzej przeskoczyła na niedźwiedzią skórę, rozłożoną na środku komnaty. Zdjęła koszulę nocną i naciągnęła pierwszą lepszą sukienkę, nie przejmując się wiązaniem dekoltu. Najchętniej zdecydowałaby się na spodnie do jazdy konnej, w mroku jednak nie była w stanie ich odnaleźć. Gorączkowa niecierpliwość rozpaliła ją do białości, wprawiła w nienaturalne drżenie, wstrzyknęła w mięśnie porcję energii i siły pobudzającej do działania.

Tak, w tym musiało coś być. A gdzie mogła znaleźć odpowiedzi, jak nie w bibliotece?

Wyjrzała ostrożnie na korytarz. Tak jak myślała – strażnik siedział na podłodze naprzeciw drzwi jej sypialni i głęboko spał, pochrapując cicho. Nie pierwszy i nie ostatni raz... Gdyby była posłuszną księżniczką, z całą pewnością zgłosiłaby komu trzeba, że królewska straż na nocnych służbach nadrabia zaległości we śnie, lecz... cóż, było jej to jak najbardziej na rękę. Na palcach wymknęła się na zewnątrz, zamknęła za sobą drzwi i pomknęła pustymi arkadami do skrzydła głównej biblioteki, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Noc była tak głęboka, że nie musiała się kłopotać tajemnymi przejściami, a nieliczne magiczne pochodnie ułatwiały błądzenie w ciemności.

– Ty chyba oszalałaś! – krzyknęła Issie, gdy po ładnych kilku minutach otworzyła drzwi, w które Miss uderzała otwartą dłonią. Prawdopodobnie postawiła tym na nogi wszystkich w pobliżu, nie zważała jednak na to, tak zdesperowana, że nie interesowało jej nic prócz dostania się do środka.

– Być może – warknęła na odczepnego, ignorując, że wypowiedź przyjaciółki miała jeszcze ciąg dalszy. – Musisz mi dać klucze do biblioteki.

– A skąd ja je mam twoim zdaniem wziąć? – Zaspana dziewczyna bezradnie rozłożyła ręce i lękliwie obejrzała się przez ramię. – Ma je moja matka. I tak pewnie ją obudziłaś, zaraz tu przyjdzie i...

– Potrzebuję kluczy. Teraz! – wycedziła gorączkowo. – Issie, to piekielnie ważne.

Blondynka chwilę przyglądała jej się jak niespełna rozumu... a następnie po prostu zamknęła jej drzwi przed nosem.

Miss ostatkiem sił zdławiła krzyk, chcący wyrwać się z jej gardła. Gotowa była bić w rzeźbione drewno pięściami, drapać je paznokciami, wrzeszczeć, wyklinając przyjaciółkę we wszystkich znanych sobie językach. Bezsilność sprawiła, że o mało znowu się nie rozpłakała...

Właśnie gdy zamierzała się odwrócić i odejść, by spróbować dostać się do biblioteki którymś z ukrytych tuneli, drzwi otworzyły się ponownie. Mało brakowało, a dostałaby potężnym kółkiem z kolekcją kluczy w twarz.

– Jak matka się dowie, to obedrze mnie ze skóry – syknęła Issie ze wściekłością w oczach i znowu zatrzasnęła odrzwia, tym razem dodatkowo przekręcając od wewnątrz ciężką zasuwę.

Miss chwilę ważyła pobrzękujący pęczek w dłoniach, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Zaraz zerwała się i pomknęła dalej, do dwuskrzydłowych wrót, z których szczerzyły na nią zęby mosiężne płaskorzeźby niedźwiedzi.

Strażnika nie było. Potężne zaklęcia nadwornej czarodziejki – matki Issie i przy okazji opiekunki bibliotecznych zbiorów – wystarczały za najlepsze zabezpieczenie... i miały jedną niepodważalną wadę, z której król Irhoss III nie zdawał sobie sprawy. Choć miały chronić zgromadzonych za drzwiami drogocennych tomów przed osobami niepowołanymi i umożliwiać dostęp do nich jedynie jemu samemu, tak naprawdę nieszkodliwe były również dla jego najbliższych krewnych. Choć nikt nie dostałby się do biblioteki o tej porze, nie naruszając ochronnej sieci, Miss mogła, podobnie jak jej ojciec, uczynić to w każdej chwili. Magia nie zawsze była tak precyzyjna, jak sobie tego życzono, lecz i to nie było czymś, na co zamierzała narzekać.

Rozejrzała się i szybko przekręciła klucz w zamku, korzystając z blasku magicznej pochodni. Ostrożnie weszła do środka wąską szparą i przekręciła za sobą zamek, w razie gdyby komuś zachciało się podążać za nią. Pewna była, że nikt jej nie śledził, lecz ostrożności nigdy za wiele... a informacje, których zamierzała szukać, były tajemnicą, której nie mogła poznać nawet Issie, przez której spracowane dłonie przechodziła ogromna część zbiorów, jako że od małego pomagała w ich porządkowaniu i katalogowaniu.

Miss często zazdrościła jej tego zajęcia. Lecz z całą pewnością nie surowości matki, swoim temperamentem mogącej konkurować jedynie z trudnym charakterem jej ojca. Jeśli się zastanowić, doskonale by do siebie pasowali...

Zaśmiała się pod nosem i sięgnęła po omacku do stolika obok wejścia. Udało jej się wyczuć palcami magiczną świecę, potarła więc knot, rozpalając stabilny, zielonkawy płomień. Odszukała szklany lampion i wstawiła świecę do środka, a następnie bez wahania ruszyła w stronę działu ksiąg zakazanych, mieszczącego się pod swego rodzaju dodatkowym zadaszeniem.

Całkowicie drewniane i służące z pewnością jedynie ozdobie dodatkowe sklepienie, formowane w motyw krzyżowo-żebrowego, podtrzymywały wysmukłe kolumny, a od ilości fresków mogło zakręcić się w głowie. Owszem, były stare i przez to mocno już wyblakłe, lecz wciąż znać było kunszt ich twórcy. Gdyby tylko okazja była bardziej sprzyjająca, Miss zatrzymałaby się na moment, jak zawsze, gdy tędy przechodziła, i przyjrzała się wzorom w skupieniu, doszukując się w nich znajomych kształtów i liter, teraz jednak weszła czym prędzej między kolumny, ciągnąc za sobą ciężką drabinę. Rzuciła ją na podłogę na samym środku działu i rozejrzała się wokół, uświadomiwszy sobie, że nie ma pojęcia, od czego powinna zacząć.

Regałów było czternaście. Stały w dwóch rzędach, a między nimi znajdował się spory zakątek czytelniczy, składający się z wyszywanych w abstrakcyjne wzory niskich kanap, zgromadzonych na okrągłym dywaniku. W blasku pojedynczej świecy ilość książek na półkach sprawiała wrażenie nieprzebranej – obejrzenie każdej z nich w ciągu jednej nocy graniczyło z niemożliwością. Musiała przystąpić do tego z jakimś planem, musiała dokładnie obmyślić, według jakiej metody rozpocząć poszukiwania, lecz w emocjach nie była w stanie odpowiednio skupić myśli.

Smoki. A więc litera S. Ale czy na pewno? Przecież ogromna część tych ksiąg musiała być napisana w innym języku. Nawet jeśli autor dzieła był na tyle pozbawiony wyobraźni, aby nazwać je jednym słowem, najodpowiedniejszym do treści, którą zawierało, należało liczyć się z tym, że to słowo może być wyrażone w przynajmniej pięciu językach, obowiązujących na Starym Kontynencie. W tym w ragharrańskim, którego akurat się nie uczyła. Mało brakowało, a głowa by ją od tego rozbolała...

Lecz desperacja była zbyt silna, aby tak po prostu się poddać. Odetchnęła głęboko, zmierzyła nieprzychylnym spojrzeniem przyniesioną z trudem drabinę i warknęła pod nosem. Ponownie podniosła ciężar i zawlokła go pod regał oznaczony literą S. Najłatwiej rozpocząć od najprostszego... a skoro to księgi zakazane, tak czy siak zawierać będą istotną wiedzę.

Drabina wypadła jej z rąk, gdy spróbowała ją ustawić, i runęła na posadzkę, omal nie przygniatając jej palców u stóp. W duchu podziękowała za to, że nikomu nie przyszło na myśl, aby zamieszkać w komnatach graniczących z biblioteką, i spróbowała jeszcze raz. Przeklęty mebel musiał ważyć prawie tyle co ona sama – zachwiała się, gdy udało jej się rozłożyć nóżki, ale tym razem jakoś utrzymała się w pionie. Zaklęła, otarła pot z czoła i na pierwszy ogień postanowiła wziąć najwyższe półki. Najniższymi zajmie się dopiero wtedy, gdy zmęczenie da jej się we znaki – inaczej istniało zbyt duże ryzyko, że perspektywa wspięcia się po szczeblach odbierze jej chęć do czegokolwiek.

Wodziła palcem po obłożonych kolorową skórą grzbietach, czerniąc dłonie wszechobecnym kurzem. Nie minęło wiele czasu, gdy tłoczone, nieraz wykładane złotem litery zaczęły tańczyć jej przed oczami – pojedyncza świeca była zdecydowanie zbyt słaba do tej pracy, lecz czy miała jakikolwiek wybór? Szklany lampion, z którego magiczny płomień nie mógł się wydostać, a więc zaszkodzić woluminom, już sam w sobie ważył niemało, a gdyby wstawiła do niego więcej świec, miałaby już poważne problemy z zachowaniem równowagi.

Straciła rachubę podczas przeglądania pięćdziesiątej księgi, co dopiero więc mówić o poczuciu czasu. Naszykowała sobie potężny stos tomów, do których zdecydowanie musiała wrócić, lecz ogromną większość odrzucała. Wiele było tu tekstów o smokach, zarówno tak starych, że papier kruszył jej się w palcach, jak i znacznie nowszych, drukowanych mechaniczną czcionką, a nie zapisywanych odręcznie. Wpadła w hipnotyczny trans, przeglądając kolejne partie tekstu, niemal kręciło jej się od tego w głowie.

Gdy S okazało się ją zawodzić, przeciągnęła drabinę do kolejnego regału, tym razem wybranego na chybił-trafił. I potem do jeszcze następnego, nie zważając na to, że do ranka musiało być już niedaleko. Z daleka wypatrzyła książkę nieco różniącą się od pozostałych, bo oprawioną w intensywnie fioletową skórę, nieco podobną do tej, którą kiedyś czytała, odnajdując na kartach krótkie opisy poszczególnych gatunków smoków, wyciągnęła więc po nią rękę. Sięgała z trudem, ale wyglądało na to, że nie będzie musiała schodzić z drabiny i jej przestawiać, wystarczyło tylko kilka ruchów zwinnymi palcami...

Gdy ściągnęła księgę z półki, w regale coś trzasnęło. Odwróciła się gwałtownie, gotowa ratować walącą się na nią lawinę woluminów w twardych oprawach (z pewnością ponosząc przy okazji bohaterską śmierć, co zdążyło przemknąć jej w myślach), gdy kątem oka zauważyła...

No właśnie. Regał był bardzo masywny, lecz przypuszczała, że to z powodu ciężaru, do którego dźwigania był przystosowany. Za nic nie spodziewała się, że za jedną z ozdobnych listew może czaić się całkiem pojemna skrytka. Odłożyła fioletową książkę na przygotowaną nieopodal stertę innych i wyprostowała się na drabinie, ostrożnie nachylając nad szczeliną.

Ktoś lata temu musiał zadbać o to, by była jak najmniej widoczna – wydrążona w drewnie przestrzeń zaczopowana była kawałkiem drewna tak doskonale pasującym do reszty mebla, że gdyby nie świeże pęknięcie, rozpełzające się po jednej z półek (źródło trzasku, z całą pewnością) miałaby problem z dostrzeżeniem jego krawędzi, nawet gdyby wiedziała, czego szukać. Ostrożnie podważyła palcem listwę i zaklęła pod nosem, gdy ostra krawędź dostała się pod paznokieć. Kolorowa emalia odprysnęła, lecz kto by się tym przejmował? Szarpnęła lekko, obluzowała listewkę i wysunęła ją wreszcie w całości, sypiąc wokół ukruszonymi drobinami dawno już skamieniałego kleju.

W środku była książka. Płaska, lecz naprawdę duża, tak idealnie dopasowana do otworu, że długo musiała się natrudzić, nim zdołała uchwycić ją samymi czubkami palców i wyciągnąć, nabawiając się przy okazji paskudnego skurczu w dłoni. Sycząc z bólu, przełożyła tom do drugiej ręki i spróbowała zejść z drabiny...

Nie zdołała stłumić krzyku, gdy konstrukcja ostatecznie się zachwiała i runęła w dół. Z hukiem wylądowała na kamiennej posadzce, pośród stosu książek i szczątków drewnianego rusztowania, po którym jeszcze przed paroma chwilami tak zwinnie skakała. Posłała źle zaimpregnowanym deskom wściekłe spojrzenie i po kilku próbach zwalczenia bólu potłuczonego ciała zdołała podnieść się do siadu.

– Teraz tylko brakuje, żeby Issie i jej matka przyszły sprawdzić, co się stało – warknęła pod nosem, obrzuciwszy wzrokiem pobojowisko. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że surowa czarodziejka przetrzepałaby jej skórę z takim zaangażowaniem, jakby była ledwie córką najpośledniejszej kuchennej służki, a przyjaciółka nie wpuściłaby jej do biblioteki długimi miesiącami... już nie wspominając o tym, że któraś z nich niechybnie przekazałaby całą historię ojcu.

Odczekała kilka dłużących się w nieskończoność sekund, zasłuchana w mrok i wirujące wokół drobinki kurzu. Czekała...

Nic się nie stało. Musiały mieć naprawdę mocny sen. Albo faktycznie było stąd do ich komnat zbyt daleko.

Zaczęła zbierać rozsypane książki i z powrotem upychać je na pokrzywionych podczas upadku półkach – waląca się drabina oczywiście zawadziła o regał i narobiła dodatkowych zniszczeń... gdy przypomniała sobie o powodzie upadku. Szybko odszukała odpowiednią księgę pośród innych, zupełnie jej niepodobnych, i odruchowo przetarła ją rękawem z kurzu i okruchów starego kleju, zabezpieczającego skrytkę. Przysunęła bliżej lampion, ocalały jakimś niewyjaśnionym cudem, i nachyliła się nad literami, które widziała pierwszy raz w życiu.

Cóż to było za dziwo...?

Tak wykonanej księgi jeszcze nigdy nie trzymała w dłoniach. Podobne jej spoczywały w zabezpieczonych specjalnymi zaklęciami kryształowych gablotach, pod nieustannym czujnym okiem zamkowych gwardzistów, a dostęp mieli do nich jedynie ci, których pisemne prośby otrzymały pozytywną odpowiedź jej ojca i nadwornej czarodziejki. Nawet pomagająca matce Issie do takich woluminów dostępu nigdy nie miała. Miss pewna była, że wszystkie takie książki pozostawały poza jej zasięgiem...

Z pewnością nie na darmo ją ukryto.

Okładkę ozdobiono kilkoma ogniście czerwonymi rubinami, pomimo wielu rys wciąż lśniącymi w migotliwym blasku resztki knota. Ogromny czerwony smok o wypukłych, wyciętych skrupulatnie w skórze łuskach owijał się groteskowo wokół wykładanego miedzią, nieczytelnego tytułu, a tryskające z jego pyska płomienie wyglądały jak prawdziwe, dodatkowo pociągnięte warstewką przezroczystego, nadającego połysk lakieru. Odruchowo przesunęła po nich palcem, niemal spodziewając się poczuć nieznośne gorąco na skórze. Okładka sama w sobie mogłaby robić za dzieło sztuki, a skoro wyglądała w ten sposób, musiała skrywać równie intrygującą zawartość...

Miss zawahała się tylko chwilę przed otwarciem księgi na pierwszej stronie. Dotknęła ostrożnie egzotycznie brzmiących nazwisk autorów, wypisanych na karcie z cienkiej skóry, pożółkłej i kruchej tak, że zaczęła się bać, iż rozpadnie się jej zaraz w dłoniach.

Co to był za język? Wyglądał jak archaiczna wersja ragharrańskiego, lecz...

No właśnie. Nie do końca. Bo cóż to była za litera? „E" z dwiema kropkami u góry? Czegoś takiego nie było w ich prostym alfabecie. Chyba że kiedyś, na tyle dawno temu, że nauczyciele, i tak niechętnie mówiący o kraju po drugiej stronie Gór Barierowych, nie byli skłonni o tym wspominać.

Ostrożnie przerzuciła kartkę, lecz wbrew pozorom ta okazała się być wciąż elastyczna. Na następnej zastała niezwykle szczegółowy, choć wyblakły z upływu lat rysunek przedstawiający smoka o zielonych łuskach, owijającego się wokół drzewa o złotym pniu i srebrnych owocach przypominających jabłka. Nie wyglądał jak typowy ragharrański smok, lecz...

Na kolejnej kartce, zapełnionej słowami w nieznanym języku, zastała marginesy gęsto pokryte notatkami wykonanymi znacznie świeższym atramentem. Drobne, schludne litery komentowały we współczesnym creońskim niechlujnie zakreślone fragmenty, jeżyły się wykrzyknieniami i odniesieniami w formie gwiazdek i strzałek, a przede wszystkim...

– Och – wyrwało się Miss. – O Boże, skąd...

Przesunęła palcem po literach, mocno odciśniętych w skórzanych kartach. Literach zupełnie znajomych, bo identycznych jak te, które znajdowały się w listach sprzed lat, które przeglądała każdego wieczora.

Listach zza grobu.

Listach, w których jej zmarła przed laty matka zawarła całą historię, od dnia poczęcia swojej jedynej córki, aż do chwili, gdy ta ukończyła cztery lata. Historię, której nie zdołała opowiedzieć Miss osobiście, gdyż zabrała ją choroba...

– Niemożliwe – szepnęła. Coś zdradliwie szczypało ją w oczy, obraz na chwilę się rozmazał. Szybko starła łzę, mogącą zasiać spustoszenie wśród znacznie starszych liter, lecz nie zdołała przez to w porę osuszyć kolejnych. – Ale... dlaczego? Co...?

Cokolwiek to było, jej matka przed laty trzymała tę księgę w dłoniach. I uważała za na tyle ważną, by opatrzyć własnymi komentarzami, niszcząc nieodwracalnie zabytkowe karty.

Miss wczytała się w notatki, lecz nie potrafiąc rozszyfrować obcego języka, nie zdołała zrozumieć z nich wiele.

Wyjaśnienie H.K.R.C. – najważniejsza opcja.

Patrz – żmije, rozdział VIII, tam jest to wytłumaczone znacznie lepiej.

Matka i babka – przecież obie były D.

To nie mogło być tak – S. z C. nie rosły do tych rozmiarów, były znacznie drobniejsze niż te z R, ale z pewnością nie tak drobne jak żmije. Może hybryda?

Zbyt znaczne różnice anatomiczne.

Cóż to miało znaczyć, na Boga i wszelką magię? Miss niecierpliwie przerzuciła kilka kolejnych kartek, lecz wyglądało na to, że wszystkie strony są równo zapisane podobnymi niewnoszącymi nic wskazówkami. Ze złością zmarszczyła brwi, przymknęła na moment księgę, oceniła ją krótko wzrokiem. Była zbyt duża, by mogła ją przemycić do swojej standardowej kryjówki...

Lecz przecież jej tutaj nie zostawi. Cokolwiek to było, musiało stanowić coś śmiertelnie ważnego. Prawda?

Kobiece dziedzictwo.

Te słowa sprawiły, że na moment przerwała gorączkowe kartkowanie w dziecinnym pragnieniu odnalezienia jakiegokolwiek obrazka.

Kobiety z rodu król. C. – tu może kryć się wyjaśnienie, lecz co z Kr.?

– Kim jest Kr? – warknęła przez zaciśnięte zęby. Wyglądało na to, że matka nie pomyślała, iż ktokolwiek oprócz niej mógłby chcieć rozszyfrować ten chaos. Przewróciła kilka kolejnych kartek i – wreszcie! Ilustracja!

Rycina była niezwykle szczegółowa, choć barwy zdążyły wyblaknąć. Jej styl wskazywał na to, że powstała bardzo dawno temu. Proporcje były zaburzone, malunkom brakowało perspektywy – zupełnie jak w księgach sprzed setek lat. Mimo to jednak całość była bardziej niż jasna. Dłuższą chwilę wpatrywała się w sylwetkę klęczącej i unoszącej złączone dłonie kobiety, lecz znacznie więcej uwagi poświęciła zwieszającemu się nad nią smokowi. Dokładnie przesunęła palcem po wszystkich pozłacanych liniach, poruszyła ustami, wymawiając szeptem nieznane słowa...

Kobieta nie błagała, choć takie wrażenie można było odnieść na pierwszy rzut oka. W jej twarzy próżno było szukać uległości, a ogromna bestia nie wyglądała, jakby to właśnie jego oczekiwała. Choć była przerażająca, w jakiś niemożliwy do opisania sposób znacznie straszniejsza od smoków z Ragharranu, Miss poczuła do niej...

Tęsknotę? Jeszcze silniejszą niż w marzeniach i snach.

Smok nie przypominał żadnego, jakiego rysunek widziała do tej pory. Początkowo wzięła go za żmija z Gholobaru, w końcu nawet wzmianki o nich przewijały się w notatkach matki, lecz to przecież nie mogło być takie proste. Owszem, zwierzę nie miało skrzydeł, a jego ciało było długie, wężowe i szczupłe, lecz łeb miało bardziej kwadratowy, pysk znacznie krótszy, ślepia duże i okrągłe, z ludzkimi źrenicami wielkości łebka szpilki i wyraźnie zarysowanymi rogówkami. Ponadto z pierzastej grzywy sterczały dwa bliźniacze, rozwidlone rogi.

Smok pokazywał coś kobiecie, szczerząc ogromne kły w grymasie mogącym być jednocześnie uśmiechem, jak i wyrazem szaleństwa, a kobieta mu dziękowała. To wydawało się oczywiste. Zdecydowanie więcej zamętu wprowadzała notatka matki.

Królewska strażniczka z C.!

– Strażniczka? – szepnęła Miss.

Możliwe, że przewijające się C. oznaczało Creonię. Tylko co Creonia mogła mieć wspólnego ze smokami, zwłaszcza takimi? Smokami, których nie widział nikt, więc...

A więc możliwe, że... już nie istniały. Nie, że były nieprawdziwe, tylko że do dzisiejszych czasów nie przeżył żaden z nich.

Miss przeszył ognisty dreszcz. Przez chwilę pragnęła zatrzasnąć księgę, odłożyć ją na miejsce i udawać, że nigdy jej nie widziała, lecz fascynacja okazała się znacznie silniejsza.

Czy to mogła być odpowiedź? Czy smok z jej snów mógł...

Nie, z jakiegoś powodu pewna była, że stwór o srebrzystych łuskach, migający w jej koszmarach, był z gatunku dominującego Ragharran – z wielkimi skrzydłami, zwinnymi łapami, wilczymi zębami... Był dokładnie takim smokiem, jakiego miało się przed oczami, myśląc o smokach w ogóle. Czy więc w tej książce mogła kryć się odpowiedź na jej pytania? Pewnie nie, lecz... coś kazało jej przycisnąć tom do piersi. Coś kazało zabrać go ze sobą i ukryć gdzieś, gdzie ona miałaby łatwy dostęp, ale nikt inny nie zdołał go dosięgnąć.

Pismo jej matki. Mama musiała tę książkę czytać. Musiała rozumieć ten dziwny język i...

Podniosła się z trudem, obrzuciła wzrokiem bałagan. Zmusiła się do uprzątnięcia go, lecz nie zdołała już odstawić zniszczonej drabiny. Trudno, niech rano zastanawiają się nad tym, kto o niej zapomniał. Teoretycznie była poza podejrzeniami, skoro dział ksiąg zakazanych również zabezpieczono zaklęciami wykluczającymi obecność kogokolwiek prócz pracowników biblioteki i jej ojca. Chwilę wahała się nad zabraniem ze sobą również tych książek, które położyła na jednej z kanap, uznając za obiecujące, lecz musiała spojrzeć prawdzie w oczy i pokornie przyznać, że nie zdoła ich udźwignąć. Kto by zdołał? Tomów było pięćdziesiąt, a zdołała przejrzeć zawartość ledwie trzech regałów. Część odstawiła na swoje miejsce, żywiąc nadzieję, że w razie czego zdoła je odnaleźć, pozostałych kilka zabrała do swoich komnat, a następnie pieczołowicie ukryła w skrzyni pod łóżkiem pod warstwą świeżej pościeli, tam, gdzie chowała wszystkie zakazane powieści.

Siedziała na łóżku, dłońmi gładząc tajemniczą księgę jej matki, dopóki słońce nie zaczęło barwić różem nieba na wschodzie. Nie odważyła się więcej jej otworzyć, bojąc się kolejnych pytań bez odpowiedzi, lecz trzymając ją w uścisku czuła się tak, jakby matka była gdzieś tutaj, tuż obok...

Matka i tajemnicze smoki z niesamowitych rycin.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top