Rozdział 16

To, co nastąpiło, przywodziło na myśl jedynie skojarzenia z upiorną podróżą w czasie.

Lhynne zamieniła się w przedmiot. W manekin, na którym zręczne stylistki mogły przećwiczyć swoje niebagatelne, lecz wyjątkowo uciążliwe umiejętności – manekin, który można było prasnąć w ucho lub ofuknąć nieprzychylnym słowem, gdy ośmielił się drgnąć w nieodpowiednim momencie.

Lhynne dysponowano. Rozbierano ją, zmywano makijaż, malowano od początku. Ubierano z powrotem w wyczarowane nie wiadomo skąd kreacje, z niewiadomych przyczyn leżące równie idealnie, jak wcześniejsza, układano włosy na wszelkie możliwe sposoby, strojono i szykowano niczym żywą mapę zdolności makijażystek i modystek. Kreowano ją, zapominając, że to ona powinna kreować samą siebie. A przynajmniej tak właśnie to postrzegała – przyzwyczajona do polegania jedynie na samej sobie i własnych talentach, czuła się wręcz koszmarnie, musząc biernie poddawać się wszystkim zabiegom i zachowywać uwagi dla siebie, choćby dławiły ją w gardle nie do wytrzymania. Choć pani Keira kazała jej się przede wszystkim odprężyć, za nic nie mogła pojąć, co też takiego powinna począć ze złożonymi na podołku dłońmi, których palce co jakiś czas nerwowo wyłamywała, przyprawiając wrażliwe dziewczęta o dreszcze.

To, jak można dostawać dreszczy na dźwięk strzykających kosteczek, było dla niej już tak niepojęte, że szybko przegnała zastanowienie precz, nim wywołało po sobie łańcuch myśli i skojarzeń. Choć, szczerze mówiąc, myślenie było chwilowo jej jedyną rozrywką...

Nowa suknia, założona na nią pomimo protestów, jakoby poprzednia jak najbardziej nadal jej odpowiadała, również była piękna, choć nie czuła się w niej równie komfortowo. Była kremowa, nieco ciemniejsza od jej jasnej, marmurkowej wręcz skóry, stosunkowo prosta w kroju i pokryta warstewką delikatnego czarnego tiulu, co tworzyło przepiękne, eteryczne cienie. Okazałe hafty w kształcie róż i kolczastych pędów wyszyto lśniącą czarną nicią i uzupełniono lśniącymi kryształkami, rzucającymi tęczowe refleksy za każdym razem, gdy się poruszyła. Skromny naszyjnik z drobnych pereł pasował jak ulał do srebrnej bransoletki, lecz gdy spojrzała w podsunięte wielkie lustro, od razu wydało jej się, że coś tutaj nie pasuje. Coś...

Och, pamiętała doskonale Vivienne. Domyślała się, że wszystkie damy dworu mają sylwetkę równie piękną jak ona – kobiecą, doskonale szczupłą, zaokrągloną dokładnie tam, gdzie trzeba. Sama pewnie również mogłaby się taką pochwalić, lecz... cóż, wzrostu była nikczemnego, a ramiona, choć bardzo szczupłe, pokryte miała twardymi mięśniami, obrośniętymi siateczką nieco wypukłych naczyń krwionośnych. Nigdy nie posiadała odpowiednio mięciutkiej tkanki, by przykrywała wszelkie niedoskonałości. Po jej ciele widać było mordercze treningi z mieczem i nic nie mogła na to poradzić.

– Na bogów, wyglądam jak chłopiec – mruknęła pod nosem. – Niedożywiony dzieciak, któremu kazano ćwiczyć z bronią.

Niestety, choć pani Keira i jej pomocniczki zdawały się w pełni skupione na doborze butów, usłyszały ją bez najmniejszego problemu.

I były szczere, dokładnie tak, jak to one.

– Faktycznie, złociutka, ręce masz typowo chłopięce. – Starsza kobieta stanęła za nią, przyglądając się lustrzanemu odbiciu z krytycznie skrzywionymi ustami i dłońmi wspartymi na biodrach. Sukienka nie miała rękawów, doskonale więc odsłaniała to, co Lhynne pragnęła zasłonić.

– Może jakiś... Sama nie wiem, szal? – zaproponowała wilkokrwista nieśmiało. Odruchowo potarła gołą skórę, jakby było jej zimno.

– A dlaczegóż by to? – żachnęła się stylistka. – Kochana, proszę cię, nie doszukuj się problemów. Gdybyś była cięższa od małego piórka, może i wyglądałoby to nieprzyjemnie, lecz z twoją posturą z pewnością nie będzie pierwszą rzeczą, na jaką ktokolwiek zwróci uwagę.

– Ale...

– Panno Lehann'rive. – Złapała ją za ramiona i wręcz brutalnie odwróciła do siebie przodem. – Moja trzynastoletnia córka jest wyższa od ciebie o ładną głowę. Z twoim wzrostem za chłopięcą nikt by cię nie uznał. A to, że jesteś nieco żylasta... Czyż nie powinnaś się tym szczycić?

– Towarzystwo Vivienne nie uzna tego za powód do zachwytu – prychnęła, nie w porę gryząc się w język.

– Towarzystwo pani Vivienne jest doprawdy specyficzne. Cały królewski dwór to specyficzne towarzystwo. Ale jak myślisz, która z nich byłaby w stanie udźwignąć miecz, co? Która z nich będzie dosiadać smoka? Dobrze się zastanów, zanim kolejny raz zaczniesz bać się swoich kompleksów, dobrze ci radzę. – Klepnęła Lhynne beztrosko w plecy i uśmiechnęła się szeroko. – No, ale nie przedłużajmy już. Viola wybrała ci doskonałe buty, chodź szybciutko przymierzyć, bo czas ucieka.

Gdyby uwierzenie w te wszystkie słowa było równie proste, jak wysłuchanie ich...

Khrimme stanowczo odmówiła wybierania się gdziekolwiek – na samą propozycję swej pani prychnęła lekceważąco, upuszczając dwa bliźniacze kłębki dymu z nozdrzy, i wskoczyła na ogromne łoże, zwijając się na nim w kłębek, ignorując, że zatrzeszczało przejmująco, jakby miało za moment zarwać się pod jej niemałym już ciężarem. Tylko drgająca końcówka kolczastego ogona zdradzała, że nie zasnęła w ułamku sekundy po tym, jak nakryła pysk łapą i wyrównała oddech. Lhynne westchnęła nad nią ciężko, zastanowiła się chwilę, czy by smoczycy zwyczajnie nie zmusić do wycieczki, uznała jednak wreszcie, że przybywając na spotkanie z damami dworu wraz z nią narobiłaby jeszcze większych problemów. Już i tak przeczuwała, że niewiele znajdzie się między nimi wspólnych tematów do rozmowy.

No cóż, musisz to jakoś przeżyć – uznała wreszcie, podziękowała pani Keirze i jej pomocniczkom i wyszła na korytarz.

Salonik, do którego drogę wskazał jej jeden z zamkowych strażników, nie przypominał zbytnio okazałych zamkowych sal, do których zdążyła już przez kilka godzin przywyknąć. Sufit znajdował się o wiele niżej, z czego łatwo można było wywnioskować, że pomieszczenie nigdy nie było przystosowane dla smoków, chyba że bardzo młodych, mieszczących się jeszcze w szerokich, dwuskrzydłowych drzwiach, rzeźbionych w skomplikowane kwiaty. Początkowo odniosła wrażenie klaustrofobii, zdołała jednak się opanować, podchodząc od razu do gomółkowych okien zakończonych ostrołukami, z których miała dobry widok na jeden z wewnętrznych dziedzińców. Na samym jego środku pyszniła się pozłacana fontanna, okolona rzędami przycinanych w figury geometryczne krzewów.

Komnata w gruncie rzeczy była duża. Ściany wyłożono perłoworóżową tapetą, opalizującą metalicznie i przyjemnie szorstką w dotyku; z obitego ciemnym drewnem sufitu zwieszał się kryształowy żyrandol, w którym na przemian paliły się świece i świetlne kule. Pyszne obrazy kłóciły się o uwagę z bogato rzeźbionymi komodami, toaletkami o fantazyjnie wygiętych nóżkach i barwnymi obiciami foteli i kanap, a wykładaną czarno-białymi kaflami posadzkę wyściełał wzorzysty dywan, tak piękny, że aż strach było stąpać po nim w butach. Lhynne dłuższą chwilę wahała się, nim odważyła się postawić na nim stopy, a i tak nawet po tym, jak już się na to zdecydowała, kilkakrotnie oglądała się za siebie, sprawdzając, czy nie zostawia zbyt głębokich śladów w gęstym włosiu.

Okazało się, że przybyła na miejsce jako pierwsza. Niepewnie zerknęła na wielki zegar o pożółkłej ze starości tarczy, lecz nie pomyliła się – spotkanie miało rozpocząć się za ledwie trzy minuty.

Dłuższą chwilę kręciła się z miejsca na miejsce, nie wiedząc, co ze sobą począć. Przyglądała się kwiecistym kasetonom nad jej głową, dokładnie zlustrowała każdy z niezliczonych obrazów, bez wyjątku przedstawiających wystawne przyjęcia w pięknych ogrodach. Ktokolwiek je namalował, był prawdziwym mistrzem światła – promienie słoneczne układały się na płótnie w tak doskonały sposób, że wyglądały jak prawdziwe. Odruchowo, powodowana dziecięcą ciekawością, musnęła palcami jeden z nich, niemal spodziewając się przyjemnego ciepła.

Nie minęło pięć minut, a w jej głowie zaczęły narastać dziesiątki myśli. A co, jeśli to był tylko podstęp? Co, jeśli żadnego podwieczorku miało nie być? Jeśli Vivienne zadrwiła sobie z niej w ten sposób, odgrywając się za jakąś sobie tylko znaną przewinę? Co, jeśli...

Ze złością zacisnęła pięści, przywołując się do porządku. Przycupnęła na parapecie jednego z ogromnych okien, po chwili jednak przeniosła się na fotel w czerwono-żółte paski. Nie mogła znaleźć sobie wygodnej pozycji. Cudem powstrzymywała się od nerwowego obgryzania paznokci.

Lewa dłoń ją świerzbiła. Wyobraziła sobie, jak na wzór Kriggsa Przywołuje Mgielne Ostrze, kręci nim od niechcenia w palcach i Odsyła je w momencie, gdy wykonało pełny obrót. Wielokrotnie próbowała tej sztuczki z prawdziwym stalowym mieczem, za każdym razem jednak jego ciężar sprawiał, że wyślizgiwał się z jej palców w kluczowym momencie. Może gdyby nauczyć się tego z bronią, która ważyła tyle co nic...

Tylko że wciąż pamiętała o przestrodze Kriggsa, by nie ulec pokusie zbyt częstego Przywoływania Ostrza.

Och, na bogów, od kiedy to tak przejmowała się nakazami i złotymi radami, zwłaszcza tymi, których udzielali jej mężczyźni?

Cóż... Odpowiedź była stosunkowo prosta i brzmiała: od kiedy wygłaszał je Kriggs von Eckhardt.

Vivienne przybyła do saloniku spóźniona ładnych piętnaście minut, otoczona szczelnym wianuszkiem rozchichotanych dziewcząt. Początkowo nawet nie zauważyła zrywającej się na jej widok Lhynne, pochłonięta rozmową z jedną z dam i zaśmiewaniem się do rozpuku z padających w niej dowcipów. Dopiero po ładnych paru sekundach przeniosła wzrok na wilkokrwistą i w geście teatralnego, sztucznego wręcz zaskoczenia położyła dłoń na sercu.

– Och, Lhynne! – wykrzyknęła, w szerokim uśmiechu błyskając zębami. – Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie!

– Jest piętnaście minut po czasie – burknęła Lhynne, kolejny raz nie zdoławszy opanować w porę języka. Zaraz poczuła, że oblewa się czerwienią – miała nadzieję, że przez grubą warstwę kosmetyków nie była zbytnio widoczna.

Vivienne zmarszczyła na to brwi, następnie znowu się uśmiechnęła, tym razem nieco pobłażliwie, i wymieniła spojrzenia z towarzyszkami. Roześmiały się jak na komendę, a ich głosy brzmiały jak srebrzyste dzwoneczki – czysto i uwodzicielsko.

– No tak – powiedziała wreszcie, ocierając zupełnie suche oczy. – Nie myślałam... Wybacz, zapomniałam, jak krótko tu jesteś.

Coś w Lhynne poruszyło się niespokojnie i oblizało ostre kły. Z trudem opanowała próbującą wyrwać się ze swojego więzienia Wilczycę, zmusiła palce, zanim ponownie zacisnęły się w pięści. To byłoby aż nazbyt ostentacyjne, prawda? Nie sposób tego nie zauważyć, a kobiety przyglądały jej się aż nazbyt badawczo.

Ona również nie mogła powstrzymać się od oceniających spojrzeń. Każdy przecież ocenia, prawda? Każdy patrząc na coś ze zrozumieniem, odruchowo wyrabia sobie opinię, w każdym umyśle na widok nowości pojawiają się spostrzeżenia. Wmawianie sobie, że rzekomo „nie ocenia się innych", jest jedynie ładną bajką, mającą uwypuklić dobre wychowanie. Nie da się tak po prostu nie oceniać i nie porównywać, nawet jeśli dzieje się to na głębszym poziomie podświadomości, o którego istnieniu wolałoby się nie pamiętać.

Lhynne dodatkowo była drapieżnikiem. Była wilkiem obleczonym w ludzkie ciało. A wilki są mistrzami obserwacji, czyż nie?

Pierwszym ze spostrzeżeń było to, że zdecydowanie wyglądała tutaj najskromniej. Suknie dziewcząt były aż zbyt strojne, wykonane bez wyjątku ze śliskiego materiału, z rozkloszowanymi spódnicami z zapraskami i obszytymi koronkami dekoltami. Biżuteria dzwoniła na wątłych nadgarstkach, lśniła w płatkach uszu, odsłoniętych przez artystycznie upięte włosy. Jasne loki Vivienne ułożono w niesamowite róże, tak piękne i niewiarygodnie doskonałe, że aż dłuższą chwilę nie potrafiła uwierzyć, iż faktycznie nie są jedynie spowodowanym nerwami przywidzeniem. Jak to możliwe, że ktokolwiek potrafił układać włosy w taki sposób? Jak to się trzymało? Włosy Lhynne, choć zdrowe i gęste, były tak sztywne, że nigdy nie chciały się zakręcić na dłużej niż godzinę, co więc dopiero mówić o takim dziele sztuki. Z ledwością powstrzymała się od otwarcia szeroko ust na ten widok. Dodatkowo niegdysiejsza przyjaciółka nosiła lekki diadem z diamentów i pereł, doskonale podkreślający iskry w błękitnych oczach i w jakiś tajemniczy sposób współgrający z uroczymi dołeczkami w policzkach.

Pozostałe damy wcale jej nie ustępowały. Może i kreacja żadnej z nich nie umywała się do lśniącego, przydymionego nieco różu, z którego wykonano suknię przyszłej królowej, lecz każda z nich warta z pewnością była co najmniej tyle, ile dom Lhynne wraz z całym jego wyposażeniem. Wilkokrwista początkowo poczuła złość, porównując do nich swój własny wygląd – jak pani Keira mogła na to pozwolić? Dopiero po chwili przyszło do niej olśnienie. Może tutaj też w grę wchodziły konwenanse. Może etykieta nie pozwalała jej na założenie czegoś bardziej strojnego... w końcu tytuł Mglistego Rycerza otrzymała ledwie kilka godzin wcześniej, podczas gdy te dziewczęta urodziły się w najwyżej postawionych szlacheckich rodzinach. Nie powinna zakładać, że pani Keira nie wiedziała, czego spodziewać się po podobnym podwieczorku i popełniła tu jakąś gafę.

Jak bardzo brakowało jej Khrimme...

– Kochane panie – Vivienne zwróciła się do swoich towarzyszek – poznajcie, proszę, Lhynne Lehann'rive. Och, czy może raczej już Lhynne von Lehann'rive, pierwszą Mglistą w historii. I pierwszą wilkokrwistą ze smokiem.

Z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak obelga. Lhynne znowu musiała walczyć ze sobą, aby nie zacisnąć pięści, nie warknąć przez zęby lub nie rzucić jakiejś kąśliwej uwagi. Dziewczęta spoglądały na nią z fascynacją, ale również swego rodzaju pobłażaniem, z którym żadna specjalnie się nie kryła. Nie było żadnych wątpliwości, że Vivienne tak głośno wytknęła jej przynależność gatunkową wcale nie bezcelowo.

Krótkie przedstawienie przerwało przybycie służących z przekąskami. Dziewczęta zajęły miejsca, znowu stosując się do hierarchii, której wilkokrwista zupełnie nie pojmowała, i zajęły się rozmowami na tematy, z których rozumiała jeszcze mniej, niż z zamkowej etykiety, zajęła się więc tym, co potrafiła robić najlepiej – nałożyła sobie na talerzyk pierwszą, solidną porcję tarty ze świeżymi owocami leśnymi i skupiła się na jej smaku, udając, że z przejęciem słucha towarzystwa.

W rozmowie padały nazwiska osób, których nie znała, i nawiązania do wydarzeń, jakich nie miała szans być świadkiem. Skupiała się na mowie ciała dziewcząt, na bijącej od nich sztuczności i z każdą chwilą mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że to, co właśnie widzi, w rzeczywistości nie jest wcale towarzyską pogawędką przyjaciółek, czego mogłaby się spodziewać, a elementem skomplikowanej potyczki o władzę i wpływy. Każda z dziewcząt za maską uprzejmości skrywała przerażająco wielkie i niewiarygodnie zaślepiające ambicje, wyzierające z lodowato zimnych oczu i oszczędnych, dumnych gestów. Każda próbowała za wszelką cenę być w konwersacji górą, udowodnić swoją wiedzę i przewagę nad rywalkami, a zabiegi, jakie wszystkie bez wyjątku stosowały, składały się na tak zaawansowaną psychologiczną grę, że obserwowanie ich w pewnym momencie stało się dla Lhynne niemal przyjemne. Żałowała wręcz, że nie ma nic, na czym mogłaby robić notatki...

Jednocześnie jednak z każdą chwilą mocniej przekonywała się, że tak naprawdę nie wie o życiu i świecie zupełnie nic.

Pomyśleć, że zawsze uważała się za inteligentną, oczytaną, obdarzoną niebagatelną wiedzą z wielu zagadnień. Książki czytała nałogowo, zarówno swoje własne, jak i w bibliotece, w której pracowała, a pamięć, jak każda wilkokrwista, miała wręcz doskonałą, jednak teraz, gdy przyszło do ugruntowania swojej pozycji w dyskusji, okazało się, że tak naprawdę nie ma pojęcia o niczym. Nie rozumiała panujących w komnacie zależności, nie rozumiała nici powiązań i nawiązujących do nich fraz. Nie rozumiała sztywnej etykiety, nie rozróżniała zupełnie, co można było powiedzieć wprost, a co należało ubrać w inne słowa, i tak zresztą zrozumiałe dla wszystkich. Nie rozumiała tych na poły zalotnych spojrzeń, jakie rzucały jej dziewczęta, zupełnie jakby wdzięczyły się do niej jak do mężczyzny, choć na palcach wszystkich bez wyjątku tkwiły ostentacyjnie pierścionki zaręczynowe lub obrączki wysadzane szlachetnymi kamieniami...

No właśnie. I to również bolało. Bo okazywało się, że jako jedyna była tutaj zwyczajnie samotna. Po prostu niczyja.

Ach, jakież to było zabawne – chcieć być wolną i jednocześnie do kogoś przynależeć... Być może brzmiało to jak jedna wielka sprzeczność w ustach kogoś, kto uważał, że w małżeństwie partnerzy powinni być sobie całkowicie równi, niosło ze sobą jednak wyraźne naleciałości wilczej krwi. Pragnęła być czyjaś, tak jak pragnęła, by ktoś należał do niej na tych samych zasadach. I kimś tym nadal był ten przeklęty przez wszystkie burze, starszy od niej o niemal dwadzieścia lat mężczyzna, przy którego talentach społecznych była prawdziwą duszą towarzystwa i mistrzynią obycia. Jak można mieć obsesję na punkcie jednego człowieka?

Dziewczęta rozmawiały o wszystkim i o niczym, a ona wtrącała się jedynie od czasu do czasu, przeważnie popełniając jedną gafę za drugą. Wreszcie dała sobie z tym spokój i po prostu słuchała, przypatrując się wszystkim drobnym gestom. Nie miała żadnych wątpliwości, że panny, nastawione zapewne przez Vivienne, na każdym kroku starają się dodatkowo jej niewiedzę uwypuklić, ukazać jako coś, z czego należało się niezwłocznie roześmiać, lecz... z jakiegoś powodu nawet nie potrafiła się na nie złościć. Ich własne problemy i rozterki były tak trywialne, tak pozbawione polotu, że chwilami miała wrażenie, jakby próbowała integrować się z dziewczynkami, które dopiero wkraczają w dorosłe życie, a przecież nie ma co wściekać się na małe dzieci, czyż nie tak? Wszystko, co robią, jest błędami wpojonymi im przez rodziców. Lub, tak jak tutaj, przez sztywną etykietę i autorytet Vivienne, wywierany nie z racji na jej wspaniały intelekt i charyzmę, a pozycję, jaką zajmowała.

Właśnie, Vivienne... Ilekroć się jej przypatrywała, miała mocniejsze wrażenie, że coś się za tą jej maską kryje. Czuła, że ona również gra, ale na zupełnie innych zasadach niż cała reszta. W jej oczach nie błyskała chęć rywalizacji, a... walka ze sobą. Jakiś nieokiełznany, niemożliwy do wykrzyczenia smutek, który próbowała w sobie dławić, śmiejąc się najgłośniej i opowiadając najwięcej plotek. Lecz co to takiego było, tego wiedzieć nie mogła. Gdyby tylko istniała magia pozwalająca zajrzeć do ludzkich umysłów...

***

Wyrwał ją z sennej ciemności. Pochwycił w szpony i uniósł wprost do kaleczącego oczy światła.

Poznałaś ją? – pytał głębokim, przypominającym warkot głosem. – No, powiedz, maleńki wilczku. Poznałaś moją przyjaciółkę?

Lhynne spróbowała obrócić się w dławiącym uścisku ostrych szponów, lecz okazało się, że nie ma ich wcale tam, gdzie powinny być. Przemieniła się w wilka, kłapnęła zębami w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się pokryta złotymi łuskami łapa, lecz jej szczęki zacisnęły się na niczym. Przypadła do ziemi, zjeżyła sierść i zawarczała potwornie...

Brzmiała tak żałośnie w porównaniu do niego!

Nie znajdowała się już w lepkiej, zupełnie czarnej pustce nieświadomości. Aż zakręciło jej się w głowie, tak diametralna była zmiana – szare, srebrzyste wręcz kamienie wbijały się w poduszki łap, soczysta zieleń mchów i paproci wywoływała ścisk w skroni i napływ śliny do pyska, gęste pasma mgły sunęły między powykręcanymi reumatycznie pniami karłowatych sosen, w których igłach gwizdał wiatr. Ogromny złoty smok leżał przed nią, częściowo zanurzony w bogatej leśnej zieleni, nieruchomy jak skała z drogocennego kruszcu. Jedynym znakiem, że faktycznie jest żywy, była obserwująca ją w skupieniu pionowa źrenica ogromnego oka. Odniosła wrażenie, że śmieje się z niej... Tak, z całą pewnością uśmiechałby się sarkastycznie kącikami ust, gdyby tylko potrafił. Białe szpony łapy o palcach dwukrotnie większych od niej samej znajdowały się tuż obok, tak blisko, że bez trudu mogła policzyć wszystkie pokrywające je rysy i dojrzeć czerwony rdzeń.

Cofnęła się kilka kroków. Była pewna, że nadal śniła... lecz dlaczego kolejny raz w jej głowie pojawił się ten smok? I o co mu tak właściwie...

Och, doprawdy, marna z ciebie rozrywka. – Ogromne oko zmrużyło się, w czarnym przestworzu źrenicy błysnął ogień, choć przecież nie było to możliwe. – Przebódź się, albo zamiast wilkiem, będę zmuszony mienić cię komarem. Jedyne, co potrafisz, to kąsać i irytować.

Iskra gniewu zapłonęła w jej sercu. Zerwała się z ziemi, jeszcze raz warknęła, niemal plując pianą spomiędzy ostrych zębisk, ale co tak naprawdę mogła zrobić? Nawet gdyby rzuciła się na smoka, pewnie nie zdołałaby przebić jego skóry.

Kogo miałam poznać? O co ci chodzi? – spytała bezradnie, kładąc uszy po sobie, gdy ogromne cielsko drgnęło.

Teraz naprawdę się z niej śmiał. Z gargantuicznej piersi dobywało się klekotanie wprawiające pradawną górską ziemię w przemożne drżenie. Kilka kamieni osypało się ze stromej ścieżki.

Jesteś tak niewinna... – Głos zabrzmiał niemal łagodnie, pobłażliwie, jak kierowany do małego dziecka, któremu należały się nieskończone pokłady cierpliwości. – Mówię o mojej córze. O mojej Vivienne. Czyż poznałaś ją już na nowo?

Ja... – Ledwie to głupie słowo zdołało przebrzmieć, Lhynne uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, co takiego chciała powiedzieć. Znowu odruchowo się cofnęła, kładąc uszy płasko na łbie i podkulając pod siebie ogon. Łapy wydały się nagle zbyt słabe, by dźwigać jej ciężar, same przyginały się do ziemi, zmuszając ją, by prawie szorowała o nią brzuchem. – Poznać na nowo?

Zaskakujące, że właśnie o to chcesz zapytać w pierwszej kolejności. – Ogromny smok prychnął, buchnął parą z nozdrzy. Długi, rozwidlony język wysunął się spomiędzy warg i powoli posmakował powietrze. – Cóż, widocznie to jeszcze nie ta chwila. Lecz błądź tak po omacku dalej, marne szczenię, a przegrasz ten wyścig.

Jaki znowu...? – zdołała wykrztusić, zanim została pochwycona i wrzucona w bezdenną czerń.

Ocknęła się z krzykiem, niemal zrywając na równe nogi. Khrimme poderwała się ze swojego miejsca w nogach ogromnego łoża, spadła na kamienną posadzkę i błyskawicznie poderwała się na dwie łapy, rozkładając skrzydła na całą szerokość. Ryknęła groźnie, dmuchnęła ogniem...

– Nie, nie! – krzyknęła Lhynne, przytomniejąc w ułamku chwili. Wyciągnęła dłonie w stronę rozjuszonej smoczycy, wyskakując jak oparzona spod grubej kołdry. – Khrimme, nie, przestań!

Co się stało?! – Na całe szczęście smoczyca jakimś cudem połknęła wielobarwny płomień, zdławiła go między zębami i powoli opadła na cztery łapy, lecz skrzydeł dłuższą chwilę nie składała. Machała ze złością ogonem, rozglądała się nerwowo, szukając nieistniejącego zagrożenia, zdezorientowana, skoro zmysły jasno podpowiadały jej, że znajdują się w komnacie same.

Miałam zły sen. – Lhynne z trudem przestawiła się na mowę w myślach. Pomasowała skronie, w których zagnieździł się wyjątkowo uciążliwy ból. – Nic takiego, naprawdę. Możesz spać dalej.

– Nie wydaje mi się. – Khrimme przechyliła łeb, czerwone oczy jej błysnęły. W panującym w komnacie półmroku, możliwym do przejrzenia jedynie dzięki wspaniałym właściwościom oczu wilkokrwistych, wyglądała jak posąg z wyjątkowo okazałymi, przerażającymi rogami, przywodzącymi na myśl diaboliczną istotę rodem ze starych mitów. – Takich rzeczy nie czuje się w jakichś tam zwykłych snach...

– Zawsze miałam bardzo realistyczne sny. I koszmary też się wśród nich zdarzają. – Lhynne uciekła przed nią wzrokiem, choć dobrze wiedziała, że lustrująca jej myśli smoczyca bez trudu zorientuje się, że nie było w tym jedynie prawdy. – Nie musisz się przejmować.

– Chyba jednak muszę...

– Idź spać, Khrimme.

Przyglądała jej się dłuższą chwilę. Oddychała powoli, rozwidlonym językiem smakowała powietrze...

Przez chwilę wyglądała zupełnie jak złoty smok z koszmaru. Lhynne jęknęła, przymknęła oczy, jeszcze raz pomasowała pulsujące skronie. Teraz pewna była, że już nie zdoła zasnąć.

Idź spać – powtórzyła cierpliwie.

A ty?

– Ja tylko... muszę się przespacerować. Potem ci wszystko wytłumaczę, teraz... – Brakło jej słowa.

– Teraz jest zbyt świeże.

To nie brzmiało jak pytanie, ale sprawiło, że wyprostowała się jak struna. Przez chwilę poczuła rozpierającą ją matczyną dumę.

Tak, to jest zbyt świeże – powtórzyła. Pogładziła wciskający się w jej dłonie wielki, czarny łeb, podrapała za kolczastymi uszami. – Przejdę się i będzie lepiej. Niedługo podwójna pełnia, dziwnie się w takie dni czuję, wiesz sama.

Smoczyca powoli skinęła łbem, nieprzekonana, lecz wreszcie posłusznie wskoczyła z powrotem na materac. Zwinęła się w kłębek, lecz nie zamknęła oczu, dopóki Lhynne nie ubrała się i nie zniknęła za drzwiami prowadzącymi na korytarz.

Koszmar był zbyt prawdziwy, nie tylko zbyt świeży. Gdy tylko znalazła się za ciężkimi drzwiami, pozwoliła sobie mocno zacisnąć powieki i objąć głowę rękami. Cóż to było, na źródła burz?! Ten smok...

Jeśli dobrze się zastanowić, ten smok rezonował dokładnie tą samą pradawną aurą, co cały zamek Myllhaven. Cokolwiek spowodowało, że pojawiał się w jej myślach, czymkolwiek on był... musiał przynajmniej częściowo składać się z tej ponurej, pierwotnej mocy. O ile w ogóle moc taka istniała, a nie tkwiła jedynie wśród licznych wymysłów jej nazbyt bujnej wyobraźni.

Nie wyobrażała sobie, że mogłaby teraz wrócić do łóżka. Lecz co innego mogła zrobić? Przesiedzieć tutaj do białego rana...?

Ta aura...

Nie, jednak pewne różnice były. Jakie – tego jeszcze nie pojmowała i z całą pewnością pojąć nie zdoła, o ile nie uda jej się dotrzeć do samego źródła tej mocy, lecz...

Źródło. No właśnie. Dlaczego by nie spróbować go odnaleźć? Nie mogła tkwić tutaj, pod drzwiami, jeśli nie chciała, by Khrimme wyczuła, że wcale nie było z nią tak dobrze, jak zapewniała. I tak pewnie długo będzie się o nią martwić i przeczesywać jej myśli, więc zajęcie ich było najlepszym, co mogła w tej chwili uczynić.

Jak zająć myśli w środku nocy? Tego nie wiedziała. Ale szukanie źródła tajemniczej mocy brzmiało równie beznadziejnie, jak cała reszta przychodzących jej na myśl rozwiązań. Równie dobrze mogła wybrać się na zwiedzanie zamku. Nikt jej tego nie zabronił, a skoro i tak zamierzała to prędzej czy później zrobić...

No więc rzekome źródło rzekomej mocy. Wycieczka w pogoni za urojeniami. Brzmi wspaniale, czyż nie? Mało brakowało, a roześmiałaby się w głos.

Brzmiało jak doskonała analogia jej życia.

Skup się. Co takiego już wiesz? Co czujesz? Lub co wydaje ci się, że czujesz? Pewnie i tak nic nie znajdziesz, lecz dlaczego by nie spróbować...?

Skoro tak, no to Lhynne miała wrażenie, że zamek jest... żywy. Że nie rozbudowywano go, lecz sam rozrastał się w niekontrolowany sposób. Wypuszczał dalekie gałęzie nieraz ślepych lub nie w pełni ukończonych korytarzy. Otwierał tajemne przejścia i zamykał pozostałe, zarastające warstwami kolejnych zdobień. Powstawały na nim chore, kalekie nieraz narośle, jak żywcem wyciągnięte z czyjejś niedoskonałej wyobraźni, obleczone w mgiełkę nie do końca wyśnionego snu i swoistej abstrakcji, tym dziwniejszej, że przecież mogła ją dotknąć, powąchać nawet. Mogła ją zmierzyć, obejrzeć z każdej strony... a także wyczuć krążące w niej soki. Nie miała wątpliwości, że cokolwiek to jest, musiało posiadać iskrę... cóż, świadomości, jakkolwiek to brzmiało. Jaźni, jaką wytwarza zbiór tysięcy ludzkich wspomnień, wsiąkających w mury bardzo starego budynku, ale nie tylko. Najlepszym słowem, jakie pchało jej się na usta, gdy o tym myślała, było „obce", choć i to nie w pełni oddawało wrażenie. Obcość sugerowała niewłaściwość, przywodziła na myśl intruza żerującego tu bezkarnie, dzikiego lokatora panoszącego się w zapomnianych pokojach wbrew woli gospodarzy, a to coś, czymkolwiek by nie było, miało prawo tutaj przebywać i oznajmiało je wszem i wobec. Już prędzej ludzi uznałaby tutaj za anomalię.

To coś było prastare. Możliwe, że starsze od najbardziej wiekowej cegły czy kamienia w fundamencie. Nie zdziwiłaby się, gdyby ktoś jej powiedział, że było tu już na długo nim te ziemie ujrzeli pierwsi ludzie. A jednak...

A jednak, choć chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej, musiała milczeć i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. No bo kogo i jak mogłaby o to zapytać? Co by jej odpowiedział? Z pewnością albo coś wymijającego, albo sugerującego, że powinna udać się do najbliższego uzdrowiciela, takiego specjalizującego się w chorobach umysłu. Oczywiście radę tę wygłosiłby już po tym, gdy opanowałby rwący dech napad śmiechu. Nie było słów ani sposobu, by zdradzić komuś własne przeczucia i nie ryzykować, że posądzi ją o utratę zdrowych zmysłów. Jedynym tropem, jedynym źródłem wiedzy, w którym mogłaby poszukać czegokolwiek, była zamkowa biblioteka, którą tak pragnęła ujrzeć i zwiedzić, lecz szczerze wątpiła, by coś znalazła. Jeśli istniał ktoś, kogo nawiedzały tutaj podobne uczucia i w dodatku postanowił je spisać, szanse na to, że jego wspomnienia znalazły się w ogólnodostępnym dziale, z pewnością nie są zbyt wysokie.

Ale właściwie... dlaczego?

Nie pojmowała, skąd te przeczucia, bo gdy próbowała się nad nimi mocniej zastanowić, nie znajdowała odpowiedzi na żadne z oczywistych pytań, jakie od razu nasuwały się na myśl. Dlaczego? Bo uznano, że bełkot jakiegoś szaleńca będzie na tyle demoralizujący, by od razu wyrzucić go do działu ksiąg zakazanych? Bzdura. Nie takie wymysły drukowano i sprzedawano w poręcznych i tanich wydaniach kieszonkowych w każdej księgarni w Myllhaven. Chyba że...

Cóż, chyba że faktycznie coś w tym było – coś bardziej niż niebezpiecznego – i tym, którzy znali tajemnicę, zależało, aby tajemnicą pozostała, by nie kusić nieostrożnych ciekawskich? Być może. Choć to nie byłoby w stylu króla Erghona. Władca zdecydowanie wyznawał zasadę informowania poddanych o wszystkim, czego był pewien, i opatrywania tego ewentualnie nalepką „to niebezpieczne, zakaz zbliżania się", gdy tego wymagało.

Kriggs. Kriggs mógłby coś wiedzieć... choć to przeczucie zasługiwało już na miano szczytu absurdu. Bo niby skąd? Wątpiła, by istniało cokolwiek, co wiedział generał, a o czym król nie miał pojęcia. Jego pozycja nigdy nie była i nie będzie taka wysoka.

A jednak, gdy przemierzała ciche, ciemne korytarze, te myśli nie chciały dać się przegnać z jej głowy. Walczyły o uwagę, przekrzykiwały się jedna przez drugą, aż niemal czuła budujący się w skroniach porządny atak migreny. To byłoby doprawdy świetne zwieńczenie spaceru, prawda? Znając życie, gdyby rankiem odmówiła wstania z łóżka i odsłonięcia zasłon z uwagi na ból głowy, pierwszą poważną plotką na jej temat, jaka obiegłaby dwór, byłoby to, że nabawiła się porządnego kaca po tych kilku lampkach wina, które wmusiła w siebie w ciągu dnia. Nie ma to jak świetna reklama już pierwszego poranka! Ale czy to nie było całkiem prawdopodobne? Nikt patrząc na nią nie podejrzewałby mocnej głowy... choć taką właśnie miała.

Na burze, jak tak się zastanowić, to ja chyba nigdy nie byłam pijana, pomyślała z zaskoczeniem i parsknęła śmiechem, uświadomiwszy sobie, jak szybko myśli odbiegły jej w drugą stronę. No proszę, czyli zastanawianie się nad tym... czymś, co tu żyło, wcale nie było nową obsesją, tylko po prostu najciekawszą opcją z dostępnych, bo jej głowa nie potrafiła pozostać pusta. Wystarczyło podsunąć jej inną pożywkę i proszę! Gotowe. Czasami nie rozumiała samej siebie.

Zeszła ostrożnie po nieco krętych schodach z białego, żyłkowanego marmuru, wodząc dłonią po giętej w fantazyjne wzory złotej poręczy. Pomalowana skrzącą się emalią kombinacja kutego metalu i rzeźbionego drewna układała się w fale, przypominające wzburzone sztormowe morze, jakie widywała na rycinach w księgach, kielichy egzotycznych kwiatów i abstrakcyjne wzory, w których ciężko było doszukać się czegoś konkretnego. Okno na półpiętrze należało do tych starszych, o szybie z surowego, pęcherzykowego szkła, chronionego służącą pewnie jedynie celom dekoracyjnym kratą giętą w motyw krzewu dzikiej róży. Z pomalowanych na królewską czerwień ścian spoglądały na nią kolejne portrety dawno zmarłych postaci – z całą pewnością znanych, lecz jej niewiele mówiących. Noc była pogodna i bardzo jasna, jej oczy dość dobrze radziły sobie z panującym wokół mrokiem, na razie więc nie potrzebowała świecy. Największe plamy mroku pozostawały niemal nieprzeniknione, lecz nie było nawet opcji, by miała nieopatrznie wejść w jakąś przeszkodę. Szczegóły również okazały się wystarczająco wyraźne, by móc uniknąć konieczności zapalania światła. I dobrze – nie opuszczało jej wrażenie, że blask odebrałby temu wszystkiemu... pewnej magii. Być może nawet przepędził czy trzymał na odległość to bliżej nieokreślone coś, co tak mocno ją przywoływało...

O tak – ciekawość budynku, w którym krył się taki kawał historii, to jedno. Najbardziej dojmujące było pragnienie odszukania tego specyficznego czegoś... co być może wcale nie chciało być odszukane. Czy choćby możliwe do odnalezienia.... Ale czy nie warto chociaż spróbować? Oczywiście, że warto. Lhynne doskonale znała wszystkie przysłowia traktujące o tym, jakich to kłopotów może przysporzyć nadmierna ciekawość, lecz nigdy nie czuła się specjalnie w obowiązku, żeby się do nich stosować. W końcu to ciekawość jest źródłem wiedzy, a wiedza to najwyższa z cnót.

Och, żebyś miała podobne podejście w czasach szkoły, prawda? – pomyślała kpiąco i uśmiechnęła się sama do siebie. Owszem, w Akademii zamierzała przyłożyć się do nauki, lecz w czasach, gdy uczęszczała na zajęcia obowiązkowe dla wszystkich dorastających mieszkańców Ragharranu, stanowiła całkowite przeciwieństwo głodnego wiedzy ucznia. Choć może po prostu żaden z tamtych przedmiotów nie wzbudził jej zainteresowania, a bez tego przecież każdemu trudno zmusić się do jakiegokolwiek zaangażowania, prawda? W Akademii miała jasno określony cel, a wszystkie podręczniki wręcz ociekały tym, co fascynujące i tajemnicze. Matematyka nijak się do tego nie umywała, podobnie jak wkuwane pod gotowy klucz odpowiedzi interpretacje utworów literackich, jakie za cel miały prawdopodobnie zniechęcenie uczniów do czytania czegokolwiek.

Zatrzymała się na korytarzu poniżej, rozkoszując uczuciem, jakie przyniosło zanurzenie bosych stóp w cudownie miękkim, wzorzystym dywanie, wyściełającym posadzkę. Nie rozumiała, kto wpadł na to, by go tutaj położyć – dobrze widziała, że pod nim kryje się piękny wzorzysty parkiet z ciemnego drewna – lecz może miał ukryć coś... niepożądanego? Na przykład zniszczenia, których jeszcze nikomu nie udało się naprawić? Chociaż czy pozwolono by na uszkodzenia podłogi w jednym z najbardziej reprezentacyjnych korytarzy zamku? Cóż, oto kolejna kwestia, którą koniecznie musiała zbadać. Postawiła krok naprzód, kąpiąc się w srebrzystym blasku zaglądających przez wysokie, łukowato sklepione okna księżyców. W płytkich nawach kryły się bogato zdobione arrasy, przedstawiające w zdecydowanej większości podstarzałych mężczyzn o długich, siwych brodach, pochylonych nad opasłymi księgami. Scenerie były wprost niesamowite i przypominały tajemnicze pracownie rodem ze starych baśni – w jednej z wyszywanych komnat dostrzegła regały uginające się od czaszek przeróżnych stworzeń, w tym ludzi i małych smoków, w innej królowały wypełnione do połowy szklane flakony we wszelkich możliwych kolorach, dostrzegła nawet okazałą bibliotekę o zniszczonych, miejscami całkiem pozawalanych regałach, a także kilka zniekształconych postaci niknących w głębi mrocznego tunelu... Zatrzymała się przed wykonanym z niesamowitą precyzją starcem z zupełnie łysą głową, brodą splecioną w charakterystyczny gruby warkocz i zawadiacko podkręconymi wąsami, kryjącymi nieco złośliwy, pełen wy ższości uśmieszek. Jego akurat znała doskonale – Ghalwar, ten, który wysnuł teorię o kulistości świata i za pomocą skomplikowanych obliczeń odkrył istnienie Nowego Kontynentu. Przez kilka następnych wieków uważano go za kompletnego szaleńca, dopóki nie znalazł się śmiałek z nieco zbyt dużym skarbcem, który postanowił wyruszyć w wielką morską podróż, kierując się jego wskazówkami... i faktycznie odkrył niezbadany dotychczas ląd, niemal równie rozległy jak ten, na którym sam się urodził. Zaskakujące, że choć to on sfinansował i odbył wyprawę, nie zapisał się na kartach historii w równie klarowny sposób, jak znienawidzony przez sobie współczesnych uczony. Obecnie niewielu pamiętało jego imię.

Lhynne zatrzymała się, gdy dostrzegła dobiegający zza załomu korytarza blask. Spięła się odruchowo, stuliła ramiona... Potrzebowała kilku uderzeń serca, by przetłumaczyć samej sobie, że przecież miała prawo tutaj przebywać, dokładnie jak wszyscy mieszkańcy zamku. Sam król Erghon pozwolił jej eksplorować korytarze, nie miała się czego obawiać! A jednak wilczy instynkt i lata doświadczeń zrobiły swoje. Prawdopodobnie już zawsze będziesz się skradać, pomyślała ze złością.

Strażnik opierał się o zdobną półkolumnę przed wejściem do zamkowej biblioteki i prawdopodobnie spał. A przynajmniej tak właśnie wyglądał w migotliwym blasku wypalającej się świetlnej kuli – z przymkniętymi oczami, gładkimi rysami i nogami zblokowanymi w kolanach tak, by przypadkowo nie osunąć się w bok. Musiała jednak przyznać, że był czujniejszy, niż się tego spodziewała – ledwie postawiła krok poza obrębem dywanu, rozchylił powieki i gwałtownie obrócił głowę w jej stronę, choć mogłaby przysiąc, że poruszała się bez najmniejszego szmeru. Wyglądał raczej groteskowo w prostym odzieniu, pośród oprawnych w rzeźbione ramy obrazów i inkrustowanych czerwienią i złotem, pękatych kolumienek, podtrzymujących daszek uformowany na wzór gotyckich wież o wielu oknach i groteskowo spiczastych dachach. Dwie pary podwójnych wrót, pomiędzy którymi pełnił wartę, połyskiwały bogatą butelkową zielenią i srebrzonymi rzeźbieniami w kształcie prostych kwiatów o wielu płatkach.

– Och, to panienka Lhynne! – Westchnął z jawną ulgą i uśmiechnął się serdecznie. Nieco krzaczaste wąsy niemal całkiem zakrywały mu usta, lecz nie zdołały przysłonić aż do przesady lśniących, śnieżnobiałych zębów. – Słyszałem o panience, mignęła mi nawet panienka w korytarzu dzień wcześniej... Czy coś się stało? Może pomóc?

Nie zdołał się powstrzymać od rzucenia spojrzenia jej bosym stopom i dokładnego zlustrowania zwyczajnego stroju. Wręcz idiotycznie zwyczajnego, patrząc na bogactwo, jakim ociekało wszystko wokół. Lhynne uświadomiła sobie z pewną dozą smutku, że w tej chwili musiała prezentować się jak żebraczka, która jedynie cudem zdołała wemknąć się do zamku i ominąć wszystkie posterunki po drodze. Z całą pewnością gdyby nie natrafiła na strażnika, który ją kojarzył, musiałaby się sporo tłumaczyć...

Krótko zerknęła na drzwi biblioteki. Może...?

Nie. Jednak nie.

– Dziękuję – odpowiedziała, również się uśmiechając. – Poradzę sobie. Tak tylko... spaceruję.

– Ach, rozumiem. Ale to nie... – Urwał wpół słowa, wzrok uciekł mu w stronę okna. – Nie, nie, przepraszam najmocniej, to nie dzisiaj.

Zmarszczyła brwi, przez chwilę nie mogąc zrozumieć, o co też mogło mu chodzić. Podążyła za jego wzrokiem...

No tak. Jeden z księżyców był już niemal okrągły, drugiemu również pewnie niewiele brakowało, choć nie mogła go stąd dostrzec. Mleczny blask rozświetlał niebieskie i fioletowe szkiełka witraża przedstawiającego młodzieńca pochylającego się nad opasłą księgą, z której wydobywały się promienie światła.

Niedługo podwójna pełnia. Niedługo wilczyca znowu się przebudzi...

– Nie, to nie dzisiaj – mruknęła ze znacznym opóźnieniem. Przyjęła z godnością przeprosiny człowieka i minęła go, życząc spokojnej służby. Zamyśliła się...

No bo czy wilczyca na pewno odeszła? Nie, z pewnością nie. A czy zdoła ją tym razem utrzymać w ryzach? Przecież obiecałaś, że już z tym skończysz...

Nie mogła kolejny raz objąć panowania. To nie byłoby właściwe. Zabijanie nie jest właściwe, obojętnie w jakim celu. To nie od niej zależało...

Milcz. Pora z pewnością nie jest odpowiednia. Dlaczego nie możesz skupić się na tu i teraz? Spacerujesz korytarzami najstarszej twierdzy w Ragharranie, a być może i na całym Starym Kontynencie. Rozkoszuj się tym, zamiast...

Gdyby to było takie proste!

Czego tak właściwie pragniesz od życia, wilcza dziewczynko?

Na bogów, nawet jej głos rozsądku brzmiał jak Kriggs von Eckhardt... Zmęczonym gestem potarła twarz, zmuszając się do opanowania. Nie obchodziło jej już, czy zniszczy szybki makijaż, czy wyglądać będzie jak obłąkana dla każdego, kto obserwowałby ją z ukrycia. Nie obchodziło jej w zasadzie nic oprócz...

To było jak Zew, lecz nie umiała powiedzieć, czy płynący od zaklętej w jej ciele wilczycy, czy raczej tego cudownie pociągającego, niezbadanego ducha zamku. Czymkolwiek jednak by nie był, nie zamierzała dłużej mu się opierać. Wyczuwała zaskoczenie zamkowego strażnika, gdy skinąwszy mu na pożegnanie bardzo oszczędnym gestem, skierowała się w przeciwną stronę, błyskawicznie pozostawiając mężczyznę za sobą, choć widać było, że już się szykował, aby kolejny raz spytać, czy wszystko z nią w porządku.

Nie, nic nie było w porządku. Lecz gdy jesteś wystarczająco szalony, możesz to przekuć w swoją broń, o czym wiedziała już nie od dziś. A gdy czujesz coś dziwnego, czego nie potrafisz pojąć ludzkimi zmysłami... wypuść wilka, a on już zajmie się całą resztą. Wilki w gruncie rzeczy są znacznie inteligentniejsze od ludzi. Być może również od smoków. Wilki po prostu czują i wiedzą, kiedy należy się uczuciom poddać. Perfekcyjnie dopasowują się do zmian otoczenia...

A także prądów pradawnej magii, sączących się z przedwiecznych kamieni. Może i nie rozumieją wystarczająco dużo, by wyjaśnić później cokolwiek, może i nie znają odpowiednich słów, może w gruncie rzeczy zwracają uwagę na szczegóły zupełnie inne od tych, które przyciągnęłyby człowieka, ale wilcze zmysły były... odpowiednie. Odbierały dokładnie to, czego potrzebowały. Lhynne zawsze ufała swojej wilczej stronie mocniej niż ludzkiej. Przecież dlatego właśnie zdecydowała się na życie wyrzutka – bo z dwojga złego wolała zrezygnować ze wszystkiego, co znała, niż z tej części siebie... Być może to wilczyca była prawdziwa, a Lhynne stanowiła jedynie jej przykrywkę, maskę, którą przywdziewać musiała, aby jakoś poruszać się w niegościnnym społeczeństwie. Jeśli taka była prawda... wtedy przede wszystkim nie powinna obawiać się wpływu podwójnej pełni, czyż nie?

Bzdura, prychnął zdrowy rozsądek. Musisz to powstrzymać. Gdyby wszyscy kierowali się podobnymi emocjami, gdyby system wartości był taki...

No, jaki, rozsądku? Oczywisty? Czarno-biały? Intuicyjny? O mało nie uśmiechnęła się pod nosem.

Nie ma wartości cenniejszej niż ludzkie życie. Lecz czasem należy... pozbyć się problemu. Wyrwać chwasty niepozwalające rozkwitnąć innym roślinom. Gdyby się tego nie robiło, żaden piękny ogród nie miałby prawa istnieć.

Lecz to nie jest chwila na roztrząsanie tego. Dziewczyna zatrzymała się przy trójdzielnym oknie, wysokim na ładnych dziesięć metrów, skąpana w łagodnym, zielono-błękitnym blasku, przesiąkającym przez szkła witraża uformowanego w kształt ogromnego drzewa o bujnych korzeniach i pozbawionej liści koronie. Blask był... przyjemny. Kremowy. Doskonale nadawał się do przywołania do porządku rozszalałych emocji, podobnie jak pieszczotliwie łaskoczący w stopy materiał grubego dywanu.

Lhynne, wilcza dziewczynko, czyżbyś właśnie rozważała moralne kwestie pozbawienia kogoś życia bez wyroku? Dobre sobie. Odpuść, kochana. Odpuść, bo nie chcesz wiedzieć, gdzie cię to zaprowadzi...

Nie wiedziała dlaczego, lecz liznęło ją charakterystyczne uczucie... Wszystkie drobne włoski na ciele stanęły jej dęba, obejrzała się odruchowo po niewielkim, kwadratowym pomieszczeniu, w którym się znajdowała, choć dobrze wiedziała, że jest w nim zupełnie sama. Nic nie kryło się w plamach mroku... ani tym bardziej nie siedziało w okazałej kamiennej wazie, ustawionej na wysokim postumencie z napisami w języku, którego zupełnie nie znała. A jednak czuła się tak, jakby ktoś ją obserwował. Z wysoka, przenikając wzrokiem przez zdobiony drewnianymi kasetonami sufit. I z bardzo, bardzo daleka... Dla niego odległość nie miała żadnego znaczenia, bo gdyby tylko zechciał, znalazłby się tutaj w chwili krótszej niż mgnienie.

Dopiero po chwili pojęła co to takiego. Uczucie było identyczne z tym, które towarzyszyło jej we śnie ze złotym smokiem. Nie podobne, lecz identyczne właśnie.

– Co, na źródła burz...? – wykrztusiła i wzdrygnęła się. Jej głos zabrzmiał we wszechobecnej ciszy głośno i boleśnie, jak odgłos tłuczonego szkła. Stuliła ramiona i zacisnęła dłonie w pięści tak mocno, że elegancko opiłowane i pomalowane paznokcie wbiły się we wrażliwe ciało.

Ból ją otrzeźwił. Dobre i to, choć koszmar senny wciąż nie zamierzał całkowicie wypuścić jej ze swoich szponów.

I co, będziesz teraz nad tym rozmyślać? Czy nie wybrałaś się na wycieczkę właśnie po to, by tego nie robić? – ofuknęła samą siebie. Beznadziejny pomysł, Lhynne. Jasne, że zamartwianie się zawsze wychodziło ci najlepiej, lecz może nie dzisiaj? Masz przecież tak wiele do zobaczenia!

To zdecydowanie była prawda... a ciekawość jakimś cudem zdołała wygrać z napierającym mrokiem, gdy tylko przypomniała jej, że powinna w tej chwili objąć ją we władanie. To była pora ciekawości. Pora szczenięcego zachwytu. Pora wilczych zmysłów, które mogą podpowiedzieć coś naprawdę ciekawego, jeśli tylko im na to pozwolić. Na smutki i niepokoje czas przyjdzie później. Na przykład wtedy, gdy słoneczny blask przegna wszystkie cienie i sprawi, że ciężko będzie pamiętać o ich obezwładniającej mocy. Z mrokiem zdecydowanie łatwiej radzić sobie w samo południe, ot co. A teraz...

Jeszcze raz obejrzała się przez ramię. Wciąż widziała słaby blask świetlnej kuli zamontowanej nad wejściem do biblioteki, lecz ani śladu strażnika. Nie chciał lub po prostu nie mógł opuścić swojego posterunku, nawet jeśli kusiło go, by upewnić się, czy z napotkaną nocną zjawą aby na pewno wszystko w porządku. Gdy się skupiła, była w stanie wyczuć delikatne drganie powietrza w chwilach, gdy zaczerpywał oddechu. Z całą pewnością skutecznie wybiła mu spanie z głowy na kilka najbliższych godzin, jeśli nie do samego końca warty. Najważniejsze jednak, że nie był już w stanie jej ze swojego miejsca zobaczyć. Skoro wiedział, z kim ma do czynienia, musiał również zdawać sobie sprawę z jej mocy, nie powinna więc wprawić go w nadmierne zdumienie, ale nieswojo czuła się na myśl, że miałaby przemienić się w wilka na jego oczach. Ludzie różnie na to reagowali. Wilkokrwistych wciąż darzono niechęcią, którą dostrzegała wszędzie, gdziekolwiek się nie obróciła. Wilkokrwiści sami zresztą sobie to robili, nie zamierzając dementować plotek, krążących wśród ludu od tysięcy lat, tylko zamykając się w swoich hermetycznych enklawach. Cokolwiek nimi kierowało, nie sprawiło, że przemieniających się w wielkie drapieżniki na ludzkim widoku witano z otwartymi ramionami i pieśnią na ustach, a z podejrzliwością, czasem wręcz obrzydzeniem w oczach.

Jakie to dziwne. Co może być obrzydliwego w wilku? Przecież nie ma nic piękniejszego niż wilk. Nie ma nic doskonalszego nad bursztynowe ślepia, niewielkie, spiczaste uszy, lśniące zębiska, gęstą, błyszczącą sierść, mocne łapy i potężne, czarne pazury. Nie ma nic doskonalszego nad wytrzymałe mięśnie, smukłe ciało i dobroć stabilnego, opanowanego władcy lasu. Dlaczego wilki wciąż uważa się za symbol zła, skoro w rzeczywistości nie sposób znaleźć istot bardziej rodzinnych, radośniejszych, równie czułych i odpowiedzialnych? Nigdy tego nie pojmowała. Jaka szkoda, że nigdy nie posiadała również odpowiedniego daru, by przekonywać do swoich racji napotkanych przyjaciół. Być może przesądy tkwiły w ludziach zbyt głęboko, a może problem leżał w jej nieistniejących zdolnościach oratorskich – grunt, że nawet znajomi mieli ją za potwora. Jakby mieszkał w niej demon. Jakby to było jakieś burzowe przekleństwo, a nie wspaniały dar!

Dość tego. Czekał na nią cały zamek Myllhaven i siedząca w nim przedwieczna tajemnica, a noc była już głęboka. Nie minie wiele czasu, jak zacznie dnieć i nadejdzie pora, gdy powinna znaleźć się we własnym łóżku. Choć szczerze wątpiła, by kogokolwiek zmartwiła jej nieobecność, bo przecież nikt nie zaplanował jej nadchodzącego dnia, nie wątpiła, że ktoś może odwiedzić jej komnatę, ot by sprawdzić, jak się czuje i czy czegoś nie potrzebuje. Choćby wskazania drogi tam, gdzie mogła otrzymać śniadanie...

Oj tak. Więc teraz masz motywację, żeby się nie zgubić. Uśmiechnęła się pod nosem i z rozkoszą przyjęła gorące łaskotanie.

Przemiana w wilka była bezszelestna i trwała ułamki sekund. Nie trzeba było wiele, by kobiecy kształt przemienił się w wilczy, by ludzką skórę przyoblekł doskonały mrok. Świat nabrał innych wymiarów...

I przede wszystkim barw.

Ryzyko zgubienia się było bardzo wysokie, o czym przekonała się już po paru krokach. Ledwie ukłuło ją iskrą niepokoju, zaraz pojawiła się pewność, że najwyżej wróci po śladzie własnego zapachu. O ile zamek jej na to pozwoli...

Coś dziwnie elektryzującego było w myśli, że mógłby próbować ją zmylić. Zupełnie jakby...

No właśnie. Żył. Uśmiechnęła się po wilczemu, doskonałą czerń zmącił jadowicie biały rozbłysk ostrych kłów.

A więc, żywy zamku, co zechcesz mi pokazać? Bo dobrze wiem, że chcesz. Prowadź mnie. Jestem twoja.

Podeszła do zupełnie niepozornych drewnianych drzwi i pchnęła je łapą. Zamiast klamki wyposażone były w prymitywny zatrzask, łatwo więc ustąpiły pod jej naciskiem, zapraszając na małą klatkę schodową. Zbiegła po kilku zniekształconych stopniach, stukając pazurami o surowy, jasnobeżowy kamień, odruchowo tuląc uszy pod nisko zwieszającym się zwornikiem w kształcie łzy, wieńczącym żebra sklepienia. Przez maleńkie, zakratowane okienko wpadało nieco blasku, lecz nawet stanąwszy na dwóch łapach niewiele przez nie dostrzegła – stare szkło było zupełnie matowe. Prychnęła ze złością i naparła bokiem na kolejne drewniane skrzydło.

To musiało być boczne przejście do bardziej reprezentacyjnej części. Pomieszczenie okazało się kwadratowe i wysokie, z podłogą wykładaną czerwono-białym marmurem, zmatowiałym przez tysiące chodzących po nim latami stóp. Przez trzy okna z kwiecistymi manswerkami dostrzegła fragment jednej z licznych zamkowych wież, upstrzony maleńkimi oknami – w niektórych palił się ciepły blask świec, widocznie mieszkańcy kryjących się tam pomieszczeń ani myśleli jeszcze iść spać – i kawałek kamiennego mostu, spajającego dwa fragmenty zamku. Sądząc po barwie kamienia, z którego je wykonano, musiały powstać w zupełnie innym czasie, choć wysokie, katedralne okna wyglądały niemal identycznie, jak swoje lustrzane odbicia. Daleko poniżej dostrzegła błysk skąpanej w księżycowym blasku zieleni, prawdopodobnie jednego z wewnętrznych ogrodów. Domyślała się, że musiało być ich kilka, w końcu kto stworzyłby tak ogromną budowlę z tylko jednym, który widziała wcześniej? Ukryte ogrody były modne prawdopodobnie w każdym stuleciu i nie znudzą się nigdy. Tylko ciekawe, jak się tam dostać?

Rozejrzała się i wybrała wreszcie przejście między dwoma filarami. Bogato rzeźbione arkady sugerowały, że znajdować musiało się tam coś znacznie ciekawszego niż pomieszczenia, które mijała ostatnio, a gdy ślepia przywykły do mroku, przekonała się, że przeczucie jej nie zmyliło. Korytarz był raczej ciemny i nie tak monumentalny, jak większość reprezentacyjnych, w których była do tej pory, lecz od razu przypadł jej do gustu. Sklepienie wciąż miało formę krzyżowo-żebrową, lecz tym razem wykonano je w całości z ciemnego drewna, a ściany zakrywały ogromne gobeliny, tkane w sceny rodem z bajki o zaczarowanym lesie. Pastelowe niebieskości i fiolety od razu przyciągały wzrok, a tkane złotą nicią opadające liście drzew skrzyły się w słabym półmroku, zupełnie jak nowe, jakby wykonano je ledwie przed chwilą, choć przedstawione ludzkie sylwetki, nieco zniekształcone i pozbawione perspektywy, sugerowały, że dzieła powstać musiały ładne setki lat temu. Przyjrzała się wszystkim dziełom, próbując zrozumieć historię, którą przedstawiały – bo z pewnością była to jakaś opowieść, na co wskazywało duże podobieństwo między poszczególnymi kadrami. Niestety wyglądało na to, że brakowało kilku bardziej istotnych, przez co całość okazała się nieczytelna. Powąchała materiał, licząc na to, że coś jej to podpowie, i kichnęła potężnie trzy razy.

Za drewnianymi drzwiami ozdobionymi motywem trójkąta znajdowała się nieużywana łaźnia, a korytarz prowadził do wysokiego, kwadratowego pomieszczenia, w którym musiała zatrzymać się na dłuższy moment. W gruncie rzeczy komnata była niewielka, lecz tak piękna, że dłuższą chwilę wahała się, czy aby na pewno powinna tam wchodzić. Ściany z jasnego kamienia wznosiły się prostymi półkolumnami do bogato zdobionego ornamentami sklepienia. Łuki jarzmowe pokryto misternym zdobieniem kształtu winorośli, żebra krzyżowe nosiły znamiona dawno już zatartych wzorów geometrycznych, a duże zworniki układały się w kształt regularnych kwiatów, w które środki wprawiono kule z czegoś, co wyglądało na szkło lub kryształ, znajdowało się jednak zbyt wysoko, by mogła ocenić to z całą pewnością. Wysokie, łukowato sklepione okna z manswerkami w kształcie potrójnego kwiatu znajdowały się po obu stronach, wpuszczając do środka sporo światła, padającego na rosnące w samym centrum drzewo. Lhynne nie miała najbledszego pojęcia, w jaki sposób je tam posadzono, lecz z całą pewnością było prawdziwe. Poskręcany, gruby pień wieńczyła korona z wijących się szaleńczo gałęzi i rozkosznie różowych liści, z daleka do złudzenia przypominających kwiaty i roztaczających przyjemną słodką woń. Posadzkę dawno temu wyłożono malowanymi kamieniami, układającymi się w wiry. Obecnie większość emalii została starta, lecz wciąż dało się rozróżnić zielone, brązowe i niebieskie akcenty, sprawiające, że niegdyś z całą pewnością przypominała leśne poszycie. Być może nawet poszycie tego pięknego baśniowego lasu, który zobaczyła wcześniej na gobelinach. Jeden z nich, ewidentnie pochodzący z tej samej kolekcji, możliwe, że wieńczący całą historię, zwieszał się od samego sklepienia, frędzlami muskając podłoże, a przedstawiał wijącego się pierzastego smoka, obejmującego szponami pień drzewa o złotych liściach. W jednej łapie trzymał jabłko – niegdyś z pewnością soczyście czerwone, obecnie wyblakłe do pastelowego różu.

Najchętniej zostałaby tutaj do końca życia. Oparła łapy na niskim murku, okalającym pień niezwykłego drzewa, i chwilę pozwalała, by otulały ją słodki zapach i rozkosznie pieszczące czarną sierść księżycowe światło. Jeden z różowych liści oderwał się od swojej gałązki i poszybował na posadzkę jak w zwolnionym tempie, leciutko niczym płatek śniegu, z cichym szelestem dołączając do sobie podobnych. Jedynie to utwierdziło Lhynne w przeświadczeniu, że drzewo jest prawdziwe, choć niemal zaczęła już wątpić we własne zdrowe zmysły...

Jej zmysły nigdy nie były zdrowe. Z pewnością zaśmiałaby się, gdyby była człowiekiem, tak mogła jedynie prychnąć i wyszczerzyć kły, lekko odwodząc uszy do tyłu.

Po przekątnej w stosunku do korytarza, którym tutaj przyszła, znajdowały się wysokie drzwi z okuciami w kształcie drzewa o bujnej koronie i rozbudowanym systemie korzeniowym, wpisanego w okrąg. Kryły się w przepięknym portalu, zwieńczonym regularną rozetą, przeszkloną nieprzejrzystymi gomółkami z najprawdziwszych kamieni szlachetnych, najprawdopodobniej ametystów, sądząc po barwie wydobywanej przez słaby poblask. Lhynne przyglądała się im dłuższą chwilę, wreszcie jednak nacisnęła łapą klamkę i lekko pchnęła skrzydło, krzywiąc się na przeraźliwe skrzypienie zawiasów. Niechętnie opuszczała niezwykłe drzewo, wiedziała jednak, że wróci do niego niejeden raz. Bez trudu odnajdzie drogę... Choć to niezwykłe, miała wrażenie, że cały przebyty labirynt wdrukował się w jej pamięć jak najlepsza mapa. Zapamiętywała kolejne następujące po sobie pomieszczenia zupełnie instynktownie... lecz sama już nie wiedziała, czy to nie jedynie złudzenie. Iluzja, która rozwieje się, ledwie przyjdzie do wykorzystania pamięci w praktyce. Przecież ileż to już razy gubiła się w wielkim Myllhaven, przeświadczona, że zna wszystkie jego zakamarki... Nawet jeśli w dowcipach o kobiecej orientacji w terenie nie było niczego prócz krzywdzącego humoru, większość z nich miała doskonałe zastosowanie w jej przypadku. O ile w lesie odnajdowała drogę bez problemu, wszelkie budynki i miasta nie różniły się dla niej niczym od niekończących się labiryntów bez wyjścia ze snów.

Za drzwiami kryła się klatka schodowa. Nie była duża, lecz wygodna, oświetlona kolejnym ogromnym oknem, ciągnącym się przez trzy kondygnacje kamiennych schodów. Ostrożnie zbiegła na dół, uważając na szerokich, dość niskich stopniach, i dotarła do następnego przejścia. Tym razem drzwi były szklane – ujęte w ramę z kutego metalu tafle z idealnie przezroczystego szkła doskonale uzupełniały znajomy symbol drzewa, który oglądała również na górze. Dobrze widziała, co się za nimi znajduje. Całkiem możliwe, że to był właśnie ten ogród, do którego wcześniej planowała się dostać... choć niekoniecznie, bo przecież nie zeszła aż tak nisko. Tamten musiał być gdzieś po drugiej stronie...

Labirynt. Lecz jaki piękny.

Tym razem nacisnęła klamkę o wiele ostrożniej, uważając, by nie porysować szkła, i wydostała się na świeże nocne powietrze. Drzwi okazały się znacznie cięższe od tych drewnianych i zaskakująco grube, w dodatku zaraz zatrzasnęły się za nią same, o mało nie przycinając jej końcówki ogona. Aż zaskomlała na samą myśl, jak bardzo musiałoby to boleć.

Ogród, jak na wewnętrzny dziedziniec, był stosunkowo spory. Po jego obwodzie i przez środek wiodły wyłożone otoczakami ścieżki, poprzerastane mchem, którego nikomu nie chciało się usuwać, a w samym centrum, w cieniu ogromnego drzewa o skrzących się złotem liściach, znajdowała się nieczynna fontanna z rzeźbą w kształcie rozkładającego skrzydła smoka. W rzeźbionej w kwiaty cembrowinie zalegała brudna woda, zasłana drobnymi płatkami i listkami opadłymi z gałęzi, lecz o dziwo nie miała nieświeżego zapachu. Po obu stronach Lhynne znajdowały się głębokie arkady, porośnięte bluszczem o łodygach tak grubych, że przypominających wręcz pnie miniaturowych drzew. Z pewnością ich nie dałoby się już usunąć zwyczajnymi nożycami ogrodowymi. Biegnące tamtędy marmurowe chodniki zaścielała gruba warstwa źdźbeł trawy, liści i drobnych gałązek, gdzieniegdzie wychwytywała duszący zapach odchodów ptaków muszących gniazdować w pnączach. Witrażowe okna były niestety zbyt brudne, by zdołała dojrzeć, jakie pomieszczenia się za nimi znajdowały, lecz może za dnia...

Przecięła trawnik, wodząc łbem na prawo i lewo. Części zamku po jej bokach były stosunkowo niskie i wieńczyły je rzędy wieżyczek różnej wielkości, o spiczastych dachach zwieńczonych ostrymi pinaklami. Jak kapelusze czarownic...

Za kolejnymi drzwiami napotkała arkadową halę, przywodzącą na myśl rozległą świątynię. Wybrała na chybił-trafił jedną z licznych klatek schodowych i podreptała w jej górę. Schody z malowanego na zielono drewna miały wykładane ognistą miedzią krawędzie, lśniące w półmroku tak, jakby wręcz świeciły. W dodatku były nieprzyjemnie strome, zdecydowanie nieodpowiednie dla czterech łap, lecz starała się nie przejmować tym zbytnio. Charakterystyczny smrodek pasty polerskiej do drewna wiercił w nosie. Sama nie umiała powiedzieć, czy bardziej ją odrzuca, czy może jednak przyciąga. Zawsze kojarzył jej się ze świątyniami, których raczej unikała, lecz również ze starością i tajemnicą, a te dla odmiany przyciągały jak nic innego.

Zainteresowały ją niepozorne drzwiczki na półpiętrze. Były tak małe, że ledwo się w nich zmieściła – jako wilk miała w kłębie ładnych sto sześćdziesiąt centymetrów, dokładnie tyle, ile jako człowiek mierzyła wzrostu. Wymiary jak na człowieka żałośnie niewielkie, w przypadku zwierzęcia czyniły ją prawdziwą gigantką. Chwilę zastanawiała się, czy będzie na pewno w stanie przemierzyć kręte schody, które zastała, wreszcie jednak odetchnęła, próbując przegnać kiełkujące uczucie klaustrofobii, i ruszyła w górę. Łapy dudniły na starym drewnie, a stopnie były tak wysokie i niewygodne, że nawet ze swoimi wymiarami musiała praktycznie po nich skakać. Poręcz wyrzeźbiono w ornamentalne wzory i pokryto płatkami czystego złota, co dawało do myślenia, skoro znajdowała się w bocznym przejściu. Musiała wspinać się na bardzo wąską wieżę, co znalazło swoje potwierdzenie w ukazujących się co jakiś czas niewielkich okienkach, przez które mogła dojrzeć całkiem spory obszar zamku i oświetlonego pojedynczymi latarniami miasta.

Gdy wreszcie wyszła na prostą drogę, odetchnęła z jawną ulgą. Rozprostowała się, otrzepała, choć wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że odruchowo się kuli, próbując zajmować jak najmniejszą powierzchnię. Zabawne, bo czy nie mogłaby przemienić się w człowieka, skoro tak jej to przeszkadzało? Chwilami nie rozumiała samej siebie... zwłaszcza gdy w grę wchodziło to coś, za czym podążała.

To, że faktycznie idzie jakimś bliżej niesprecyzowanym tropem, było dla niej tak oczywiste, że nawet nie wymusiło chwili zastanowienia, gdy zaświtało jej w myślach. To zamek ją prowadził – to coś, co w nim wyczuwała, ta aura jaźni, żywej wyobraźni... cokolwiek to było. To właśnie sprawiło, że nie została na dłużej przy drzewie o różowych liściach i bez wahania wybierała kolejne ścieżki. Nie było w niej jednak lęku, bo to nie wydawało się złe. A przynajmniej nie dla tych, którzy pragnęli je zrozumieć. Ona pragnęła, więc nie miała się czego obawiać. Gdyby próbowała walczyć, opierać się – o tak, wtedy mogłaby mieć kłopoty. Ale teraz? Wypełniało ją przeświadczenie, że jeśli tylko okazać aurze odpowiedni szacunek i zrozumienie, nie było powodów do obaw.

Korytarz, w którym się znalazła, był długi, dość niski i niezbyt ciekawy. Zwyczajna drewniana podłoga i ściany wyłożone zieloną tapetą tłoczoną w motyw liściastych gałązek przywodziły na myśl raczej zwyczajne miejskie mieszkanie, a nie coś przedwiecznego i poważnego. Nie poczuła więc rozczarowania, gdy niewyjaśniony instynkt kazał jej w pewnym momencie podejść do ozdobnego drewnianego panelu na ścianie, choć dłuższą chwilę nie wiedziała, co takiego powinna z nim zrobić. Wyglądało to jak jakiś obraz – pomalowane ciemnym impregnatem rzeźbienia przedstawiały dziesiątki ludzkich postaci gnących się w ukłonie przed wyprostowanym dumnie pierzastym smokiem, rozpościerającym nad nimi swoje skrzydła w geście jednocześnie opiekuńczym i zaborczym. Powąchała ostrożnie drewno, pod warstwą pasty polerskiej wyczuwając również zapach starego kamienia i... świeżego powietrza? Ostrożnie wcisnęła łapą drewno i z pewnym zaskoczeniem naparła mocniej, czując, że obraca się na niewidocznych zawiasach. Wsunęła się w niewielki kamienny korytarzyk, który znalazła za arcydziełem, i wspięła się po bardzo wąskich schodkach, prowadzących zwieńczoną ostrołukiem klatką wyżej, prosto do okrągłego pomieszczenia skąpanego w nierzeczywistym świetle.

Początkowo miała wrażenie, że trafiła w jakieś magiczne miejsce. Sala miała kształt sporego koła i była zupełnie pusta, nie licząc powoli zarastających bluszczem półkolumn. Posadzkę wykonano z drobnych, szarych kamyczków, a zamiast sklepienia napotkała przepiękną kopułę z witrażowego szkła. Przez układające się w regularne wzory szkiełka we wszelkich odcieniach niebieskiego i granatu widziała rozgwieżdżone niebo i okrągłe plamy obu księżyców. Wyskoczyła na sam środek, okręciła się wokół własnej osi, chłonąc niemal nieznośne piękno. Nie mogła pojąć, dlaczego tak piękna komnata była ukryta? Przecież prowadzić powinien do niej jeden z najbardziej reprezentacyjnych korytarzy, a nie sekretne schody, na które dostawało się z miejsca tak zwyczajnego w porównaniu do całej reszty zamku, że aż odpychającego!

Chyba że o to właśnie chodziło? Ale kto chciały tę kopułę ukryć? I dlaczego? Z pewnością musiała wieńczyć szczyt wieży, którą się tutaj wspinała – tej z krętymi, niewygodnymi stopniami i złotą poręczą. Ale po co ją wzniesiono, jak nie po to, by zachwycała?

A czy ty sama, gdybyś miała podobne miejsce, nie ukryłabyś go gdzieś głęboko, byle tylko pozostało całkowicie twoje? – przemknęło jej przez myśl. Czymkolwiek był ten głos, z całą pewnością miał rację.

Okazało się, że schody, którymi się tutaj dostała, nie były jedynymi – znalazła kolejne, lecz jeszcze bardziej niepozorne, niemal naprzeciwko tych poprzednich. Ostrożnie zbiegła do pogrążonego w zupełnym mroku korytarzyka i z wyraźną ulgą znalazła w nim zupełnie zwyczajne drzwi. Znajdował się nad nimi okrągły świetlik, a korytarz, do którego trafiła, wyglądał jak sekretne przejście do pomieszczeń w rzadziej używanych fragmentach strychu. Szalowanie z pociemniałych ze starości desek porastały pajęczyny, pod ścianami walało się nieco zniszczonych przedmiotów – połamanych ram z podartymi płótnami, uszkodzonych mebli, narzędzi, których przeznaczenia nie potrafiła odgadnąć. Podłoga zaskrzypiała nieprzyjemnie pod jej ciężarem, odruchowo więc wbiła w nią pazury, żłobiąc głębokie bruzdy w miękkim drewnie. Opuściła łeb, zawęszyła...

Czuła coś żywego. I nie były tym wcale grasujące gdzieś nieopodal szczury. Postawiła czujnie uszy, wsłuchała się w niemal doskonałą ciszę, ślepia utkwiwszy w najdalszym fragmencie korytarza, z którego zdawało jej się, że dobiega odrobina księżycowego blasku. Sierść zjeżyła jej się lekko i nie umiała jej zmusić, by na powrót się wygładziła. Na nic zdały się tłumaczenia, że z całą pewnością jest największym drapieżnikiem, jaki mógł się tutaj zmieścić.

Tak, słyszała coś. Jakby... skrzypienie? I ciężki, nieco rzężący oddech?

Zdradliwa deska zaskrzypiała przejmująco, gdy zrobiła krok. Skamieniała na moment, lecz monotonne dźwięki nie zmieniły się. Cokolwiek tam na nią czekało, słuch musiało mieć raczej kiepski. Stąpając tak lekko, jak to było możliwe, ruszyła naprzód, głęboko wciągając powietrze. Nos podrażnił charakterystyczny zapach, lecz dłuższą chwilę nie mogła zrozumieć, z czym takim ma do czynienia...

Człowiek. Tam musiał być człowiek. A pewna była, że nikogo nie zdoła spotkać podczas swojej wędrówki... Zwłaszcza tutaj, za drzwiami przeklętego ukrytego przejścia!

A co, jeśli znajdował się tam właściciel komnaty z przeszklonym sufitem i okaże się, że nie będzie szczególnie zadowolony z jej obecności?

Z każdą chwilą blask stawał się coraz mocniejszy, a skrzypienie i ciężki oddech wyraźniejsze. Bogowie, ktoś, kto oddychał w ten sposób, nie mógłby stanowić dla niej żadnego zagrożenia, o ile nie okazałby się władać potężnym Aspektem. Lhynne zamarła na samej krawędzi światła, stapiając z mrokiem w jedno, i skamieniała, przeobrażając się w głębszą plamę cienia na tle wielu jej podobnych.

Komnata była okrągła i wyłożona drewnem. Sufit również przeszklono, jak w pięknej kopule, w której znajdowała się wcześniej, lecz tutaj wyłożono go taflami zupełnie przezroczystymi. Choć układały się w okrąg i nosiły ślady zdobień na całym obwodzie, łączenia miały tak subtelne, że niemal niedostrzegalne. Nie mogła sobie wyobrazić lepszego miejsca do oglądania nocnego nieba. Pod ścianami pomieszczenia walały się dziesiątki przedmiotów. Sklecone z czego popadnie regały i gablotki całkowicie zawalały szkła powiększające, pozbawione większego porządku notatki, świece i stare księgi, niektóre tak zniszczone, że prawdopodobnie rozpadały się w dłoniach. Na jednym dojrzała połyskujące w księżycowym blasku szklane flakony z kolorowymi substancjami, jeszcze gdzie indziej mignęła jej kolosalna kolekcja przezroczystych słojów, w których pływało coś, co z jej miejsca do złudzenia przypominało zminiaturyzowane ludzkie części ciała. Być może były to organy niemowląt? Na samym środku, na wzorzystym dywanie znajdował się zaś ozdobny bujany fotel, skrzypiący monotonnie, poruszany przez pulchną stopę w jedwabnym pantoflu z pomponem.

Właściciel stopy wyglądał przedziwnie. Lhynne mogłaby przysiąc, że nigdy jeszcze nie widziała człowieka tak starego i zmęczonego przez życie. Był bardzo tęgi, ciało niemal wylewało mu się między rzeźbionymi szczebelkami oparcia i podłokietników, a twarz zarośniętą miał śnieżnobiałą brodą, sięgającą aż do pasa. Bladą skórę pokrywały niezdrowe plamy wątrobowe, jak monstrualne piegi znaczące odsłonięte ramiona, nos, czoło i oba policzki. Spiczaste uszy jasno wskazywały, że do czynienia miała z elfem... a znając elfy, starzec mógł mieć nawet ładnych kilkaset lat. Oddychał ciężko, chrapliwie, lecz nie umiała rozpoznać, czy było to spowodowane chorobą, czy raczej niewygodną pozycją, w której zasnął – trzy okazałe podbródki musiały całkiem skutecznie blokować krtań.

Obserwowała chwilę, czekając. Gdy już miała się wycofać, ciszę rozdarł bardzo wysoki jak na mężczyznę głos:

– Myślisz, że cię nie widzę, szczurku? No dalej, podejdź tu do mnie, wiem, że tam jesteś! Stary Evraan być może i jest szalony, lecz z pewnością nie głupi, ślepy ani głuchy, ot co!

Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund nie wiedziała, co powinna zrobić. Usłuchać? Wycofać się?

– No, dalej! – Mężczyzna, nie odwracając się w jej stronę, machnął mięsistą dłonią w przyzywającym geście. Na przypominających serdelki palcach miał kilka pierścieni tak ciasnych, że za cud uznałaby, gdyby zdołał je zdjąć. Jakim cudem krew dopływała mu do opuszek? – Nie patrzę w twoją stronę, ale widzę cię, szczurku. Widzę twój ostry nosek. Widzę twoje ruchliwe wąsiki i wścibskie oczka. Widzę nawet twoje ostre ząbki, jak je szczerzysz, śmiejąc się ze starego Evraana! Dalej, przyjdziesz sam, czy mam się tam po ciebie wybrać?

Wątpiła, by zdołał podnieść się ze swojego miejsca, lecz wystąpiła naprzód. Ostrożnie, powoli, tak, by człowieka nie przestraszyć.

Evraan spoglądał kątem oka i z nieznośnym spokojem. Obserwował, jak z plamy ciemności wyłonił się długi, długi nos, lśniące ślepka, cwane uszy...

– Pięknyś, szczurku – skwitował wreszcie i zaśmiał się chrapliwie. – Tylko skądżeś się tutaj znalazł, u licha ciężkiego, co? Jakie wiatry cię tutaj przygnały?

Lhynne prychnęła ostentacyjnie, wyprostowała się z godnością. Nie speszyła się, gdy starcza twarz bardzo powoli obróciła się w jej stronę, a jeszcze wyciągnęła się na długich łapach, chcąc wyglądać na większą niż w rzeczywistości.

– Ale po co te nerwy? – Broda zafalowała, gdy kryjące się w niej wargi wykrzywił uśmiech. Jasne, niemal białe oczy starca zabłysły szczerą, dziecięcą radością. – Przecież widzę, żeś wilkiem. Pięknym wilkiem, rzekłbym. Ale dla mnie już zawsze będziesz szczurkiem. Małym, wścibskim szczurkiem, odwiedzającym Evraana bez zaproszenia. – Pogroził jej palcem w udawanej złości. – Śmiem wątpić, że ktokolwiek pokazał ci to miejsce. O nie, nie ze mną te numery! O Evraanie nikt nie pamięta, szczurku, więc opcja istnieje tylko jedna: wkradłeś się tutaj. Lecz jakim sposobem akurat tutaj? Nie było ciekawszych miejsc na twoje niecne sprawki?

Położyła uszy płasko na łbie. Odruchowo obejrzała się za siebie, jakby szukając ratunku, którego oczywiście tam nie dostrzegła.

– Ech, ależ nie krępuj się, dziewczynko! – Starzec odetchnął głęboko i rozkaszlał się. – Toć ja zawsze powiadam, że taki szczurek to zaiste skarb. Zaiste... Podejdź no bliżej. Podejdź, pokaż no swoje ludzkie lico. Napij się ze mną ziół. Co ty na to? Lubisz zioła? No chodźże wreszcie, nigdym nie widział dziewczęcia, co w wilka się przemienia!

Wahała się. Myślała chwilę, czekała, walcząc sama ze sobą. Na bogów, jakże nienawidziła mężczyzn, którzy traktowali ją jak ciekawy eksponat! Lecz... czy ten starzec faktycznie zaliczał się do tych podstarzałych, napastliwych i wiecznie podpitych kmiotków, którzy wciąż prosili, by im się zaprezentowała, nie będąc w stanie uwierzyć, że jest w stanie udźwignąć w rękach przypasany miecz? Nie, nie było w nim tego... czegoś. Tej protekcjonalności i braku szacunku, tego politowania i głodu sensacji. Z jakiegoś powodu tęgi starzec wzbudził w niej... sympatię. Po namyśle uniosła się ostrożnie, powoli przemieniając w człowieka, i stanęła przed nim tak, jak wcześniej przed strażnikiem pilnującym wejścia do biblioteki: w czarnej tunice, w której spała, prostych spodniach i na boso.

– No, dziewczynko, aleś ty drobna! – Evraan przyglądał jej się dłuższą chwilę z troską rysującą głębokie bruzdy w upstrzonym plamami czole. – Ile ty masz wiosen, co? Albo nie, nie mów, Evraan sam zgadnie.

Z zaskakującym wigorem dźwignął się z bujanego fotela. Choć Lhynne pewna była, że nie zdoła tego zrobić, była właśnie świadkiem, jak wprawdzie zgięty w pół, ale jednak całkiem żwawo podreptał w stronę niskiego paleniska, stojącego po drugiej stronie pokoju, z dala od światła wpadającego przez szklaną taflę w sklepieniu. Brzęknął żeliwny czajniczek, iskry posypały się z rozniecanego pogrzebaczem popiołu.

– Lubisz zioła, prawda? – rzucił przez ramię i prychnął zaraz, nie czekając na odpowiedź. – Oczywiście, że lubi, co też ty wygadujesz, stary Evraanie? Któż nie lubi ziół? Zaraz wszystko będzie gotowe!

– Ja... naprawdę nie chciałam przeszkadzać – wykrztusiła wilkokrwista nieśmiało. Czuła, że policzki zaczynają ją palić. – Nie musi pan, już sobie stąd idę. Najmocniej przepraszam za najście w środku nocy, ja...

– Bzdury opowiadasz! – żachnął się brodacz, oglądając w jej stronę z żarem w oczach. – A co Evraan ma takiego do roboty, żebyś ty miała mu w tym przeszkadzać, ha?

– No... jest środek nocy – powtórzyła głupio. Nie zniosła jego wzroku i wbiła oczy w dywan, na którym stała. – Naprawdę nie chcę się narzucać...

– Daj już spokój, dziewczyno! – Stary machnął na nią dłonią. – Bardzo miła jest mi ta wizyta, prawdę ci powiadam. O tak, Evraan dawno już nie miał gości. Bardzo dawno... Aż ciężko przypomnieć sobie, kiedy to mogło być. Nikt Evraana już tutaj nie odwiedza. Być może nikt już o mnie nie pamięta, któż to wie? – W jasnych oczach pojawił się autentyczny smutek, głos zadrżał mu lekko. – Zatrzymywać cię nie będę, dziecinko, wiedz jednak, że twa wizyta bardzo mi w smak. Samotność nie służy starcom, jak chyba nikomu. Zdaje mi się, że coś o tym wiesz, hę? O tak, wilcze szczenię dobrze wie, już nie musi odpowiadać.

Słowa utkwiły jej w głębi gardła.

– No dalejże, siadaj! – Evraan wskazał jej stertę poduch, rzuconą pod jeden z pozbawionych ozdób filar. – Siadaj, siadaj, umilisz mi tych parę chwil, a może i ja tobie jakoś urozmaicę nudę, kto wie? Siadaj, nie daj się prosić, ciepły napar zaraz będzie gotowy. Evraan pewien jest, że nawet takie duże wilczki przepadają za naparami z ziół, o tak.

Oczywiście, że przepadała za ziołami. Nie odzywała się jednak, dopóki mężczyzna nie wręczył jej kubka z parującym naparem, tak dużego, że ledwo był w stanie objąć go serdelkowatymi palcami. Uśmiechał się przy tym ciepło, jakoś tak... niewinnie, dziecinnie wręcz. Jak zmęczony Starzec, który z racji na swój wiek nie musi już dostrzegać okrucieństwa i złożoności świata, któremu stają się one zupełnie obojętne, nieistotne w obliczu tego, co miało go czekać.

Starzy ludzie, którzy zdawali się równie mocno tkwić w świecie rzeczywistym, jak i po jego drugiej stronie, dostępnej jedynie umarłym, zawsze ją fascynowali.

Evraan poczłapał z powrotem do czajniczka, nalał naparu również sobie, następnie ciężko rozsiadł się w swoim bujanym fotelu. Drewno zaskrzypiało przejmująco. Westchnął głęboko, umościł się wygodnie, rozluźnił, a wzrok utkwił w przeszklonym suficie i doskonale widocznym gwieździstym niebie.

Lhynne podmuchała napój, poczekała, aż ostygnie, i upiła duży łyk. Lekko owocowy smak rozlał się przyjemnym ciepłem na języku, rozgrzał żołądek i lekko zaszczypał w gardło. Miał w sobie tyle subtelnych nut, że nie potrafiła ich wszystkich nawet nazwać. Wiśnia, pomarańcza, jeżyna, spora dawka miodu, z pewnością również migdały i liście czarnej herbaty. Może również goździki i coś przyjemnie ziołowego, coś kojarzącego się nieco z zażywanymi w dzieciństwie syropami na kaszel, kupowanymi u wilkokrwistej zielarki, z której domem sąsiadowała posiadłość jej rodziców. Uśmiechnęła się odruchowo na wspomnienie sympatycznej starszej pani, której potwornie lękały się wszystkie dzieci. Ona nigdy nie miała problemów, by złapać z nią wspólny język. Swego czasu plemienna starszyzna uważała wręcz, że zielarka widzi w niej swą następczynię, tak często u niej przebywała, tak ochoczo chłonęła wiedzę, którą się z nią dzieliła, z takim zapałem czytała stare książki, które jej pożyczała. I być może tak właśnie by było – zostałaby Wilczą Wiedźmą, szamanką Watahy, gdyby nie nakryto jej, gdy przyoblekała wilczą skórę.

– O czym myślisz, dziecino?

Uniosła wzrok na Evraana, z jakiegoś powodu w ogóle nieprzestraszona jego głosem. Zwykle wzdrygała się, gdy wyrywano ją w ten sposób z jej własnego świata, z kojących wspomnień, w których wszystko było tak rozkosznie proste, teraz jednak...

Z jakiegoś powodu ten stary elf miał prawo jej przerywać. On tutaj... pasował. Pasował nawet do jej myśli i ich barwy, doskonale się z nimi komponował. Jakimś dodatkowym zmysłem, z którego nie zdawała sobie sprawy, być może tym, w którym tkwiła właśnie cała wiedza Wilczej Wiedźmy, wyczuwała w nim bratnią duszę. Kogoś tak cudownie jej pokrewnego...

Lecz kto to tak naprawdę był? Nurtowało ją to, lecz z jakiegoś powodu nie czuła potrzeby, aby głośno o to pytać. Czuła pewność, że gdy będzie gotowy, sam jej o wszystkim opowie.

– Myślę... – spróbowała, lecz głos miała dziwnie zachrypnięty. Pociągnęła jeszcze jeden łyk pysznej herbaty, chwilę trzymała go w ustach i dopiero po tym, jak przełknięty ukoił jej gardło ciepłym balsamem, zaczęła jeszcze raz. – Myślę o przeszłości. Nie wiem dlaczego.

– Twoja przeszłość musi być naprawdę wspaniała. – Szeroki, dziecinny uśmiech rozciągnął mięsiste wargi. – Evraan wie, co mówi. Doskonale wie, co to wspaniała przeszłość. Oj, tak... Lecz wie również, że i teraźniejszość jest wspaniała.

– Nie zawsze.

Nie wiedziała, dlaczego jej się to wyrwało. Grunt, że brwi elfa zbiegły się na czole, chwilę myślał nad jej słowami, doszukując się w nich głębszego znaczenia, jakby wierzył, że jest w stanie je przejrzeć, jeśli tylko odpowiednio się postara.

– Nie zawsze – potwierdził wreszcie z kolejnym westchnięciem, tym razem smutnym. – Evraan to wie przecież. Tylko tak mówi. Ty, wilcza dziewczynko, chyba też coś o tym wiesz. Widzę to w tobie.

– Co widzisz? – spytała zupełnie odruchowo. Z jakiegoś powodu wydało jej się to nagle niezwykle ważne, aż nachyliła się nad kubkiem.

– Złamane serce, ot co. – Evraan roześmiał się bez śladu wesołości. – O tak, świat opiera się teraz na złamanych sercach. Zdaje się, że nie byłby w stanie funkcjonować bez łamania serc, jakby karmił się energią, jaką powoduje roztrzaskiwanie ich na kawałki... Nie mam racji? No powiedz, że mam. Z tym tylko, że ja już jestem stary, piękne szczenię. Evraan dużo już widział. Serce Evraana może pozostać złamane, bo dlaczego by nie? Teraz to i tak nie ma już znaczenia. Jednak twoje... – Obrócił się do niej, przyjrzał wnikliwie całej jej skulonej sylwetce. – W małym ciele wielkie wilcze serce – mruknął wreszcie jakby do siebie. – Ono powinno zostać scalone. Tylko jak to zrobić?

– Ja doskonale wiem jak – żachnęła się nieco opryskliwie. – Tylko świat nie chce współpracować.

Och, bogowie, jeszcze chwila, a zacznie zarzucać go wszystkimi swoimi frustracjami. Jeszcze moment, a przestanie to kontrolować i nieszczęsny starzec zmuszony zostanie do wysłuchania wszystkich jej smutków... Tak bardzo nienawidziła się zwierzać. Już dawno nauczono ją, że nie powinna użalać się nad sobą. Od lat wmawiano jej, że ludzie wcale nie chcą tego słuchać.

Tylko co począć, skoro ona tak bardzo chciała to komuś opowiedzieć?

– Świat nigdy nie współpracuje – prychnął Evraan. – Jeśli chcesz cokolwiek dla siebie ugrać, musisz mu to wyrwać siłą, jak krwisty ochłap mięsa. Evraan wie, co mówi, mała wilczyco. A ty już dobrze wiesz, jak polują prawdziwe wilki. Rozszarpują zwierzynę, choć wciąż jeszcze żywa. Wyrywają jej to, co najlepsze, póki mogą, póki ciepła. Walczą. Nie poddają się. To dobra analogia.

Nie zdołała odpowiedzieć. Jak zahipnotyzowana przyglądała się falom na herbacie, tworzonym przez drżenie dłoni zaciśniętych z mocą na kubku.

– Nie wierzysz. – Evraan uśmiechnął się jednym kącikiem. – Nic nie szkodzi. Przecież rozmawiasz ze starym elfem, którego niczym niepotrzebny mebel zamknięto w najdalszym zakątku prastarego zamku, aby nie przeszkadzał. Aby nie wprowadzał niepotrzebnego zamętu, pchając się na szanowne oczęta tych, którzy nie powinni go ujrzeć. Ale Evraan zapewnia: uwierzysz. Prędzej lub później. Pozostaje mieć nadzieję, że wystarczająco wcześnie, by nie było za późno, jakkolwiek to brzmi.

– Kim ty jesteś? – wyrwało jej się.

Mężczyzna spoważniał, dłuższą chwilę przypatrywał jej się niewidzącymi oczami. Niemal nabrała pewności, że utraciła z nim kontakt.

– Kim jestem... – powtórzył ostrożnie, dokładnie smakując to pytanie. – To już zależy, kogo spytasz, szczeniaczku. Mało kto mnie zna. Niektórzy nawet o mnie nie słyszeli. Z pewnością znasz jednak moją córkę Elveere.

Lhynne o mało nie zerwała się na równe nogi. Trochę gorącego naparu pociekło jej po palcach i splamiło spodnie, ale nawet tego nie zauważyła.

– Królowa jest twoją córką?! – wykrzyknęła, nie starając się nawet tłumić głosu.

– Dokładnie tak. – Elf skinął głową. – Dobrą córką. Najlepszą. Choć nie widziałem jej od tak wielu lat...

– Zaraz. – Wzburzenie zaczynało ją dławić. – Mówisz mi, że jesteś ojcem królowej Elveere. Więc co tutaj robisz?! Dlaczego jej nie widujesz?

– Dlaczego? – Tym razem w jego oczach pojawiło się coś innego – cień dawnej przenikliwości, nadludzkiej bystrości, ślad tego, jakim musiał być wiele lat temu. – Evraan jest... niewygodny, złociutka. Dlatego poproszono go, by mieszkał właśnie tutaj. Nie należę do tych, którzy się kłócą. Czas Evraana przeminął. Tutaj Evraan odpoczywa. Dobrze mi tu. – Znowu odwrócił wzrok i zapatrzył się w przeszklony sufit. – Tutaj niczego Evraanowi nie brakuje – dodał bez przekonania.

– Oprócz towarzystwa – prychnęła ze złością. – Oprócz miłości rodzonej córki!

– Wielu brakuje miłości. Ty już coś o tym wiesz, co? – Łypnął na nią z przekąsem.

– Ja to zupełnie inna sprawa! Jak mogła cię tutaj porzucić własna córka? Zresztą... – Ze złością potrząsnęła głową. – Zresztą nie jesteś tu nawet zamknięty. Możesz wyjść w każdej chwili. Dlaczego tego nie robisz?

– Nie wiem. – Wzruszył otyłymi ramionami. – Przyzwyczajenie. Pokora. Niechęć. Starość. Nazywać to możesz jak chcesz. Evraan jest samotny... ale duży świat nie jest już dla Evraana. Więc czy chociaż wilcza dziewczynka wypije z Evraanem herbatę w spokoju?

Coś zaczęło dławić ją w gardle.

Bratnia dusza...

Jeśli w ogóle istniało coś takiego.

– Oczywiście, że wypiję z tobą herbatę – szepnęła, powstrzymując łzy wzruszenia. – I będę ją z tobą pić, gdy tylko zechcesz.

Stary elf chwilę przyglądał jej się w skupieniu.

– Są tajemnice, które nie mogą zostać zdradzone – powiedział wreszcie nieznośnie powoli. – Sekrety, które nie mają prawa ujrzeć światła dziennego. I one wszystkie znajdują się tutaj. – Postukał krótkim palcem w skroń. – Niektóre sekrety należy zamknąć, uwięzić, by nigdy nie wypłynęły. Rozumiesz? Dlatego właśnie Evraan tu jest. Tylko że Evraanowi niczego tak naprawdę nie brakuje. Evraan ma swoje gwiazdy. – Szerokim gestem wskazał sufit. – Gwiazdy są dla Evraana wszystkim. Jego przyjaciółmi, rodziną. Gwiazdy kryją jeszcze więcej tajemnic, niż głowa samego Evraana. Więcej niż sam jeden jest w stanie pojąć. A więc czy wilcza dziewczynka zechce zdjąć z niego ten ciężar?

– Jaki ciężar? – szepnęła zdezorientowana.

– Ciężar wiedzy, szczenię. – Przymknął na chwilę oczy. – Ciężar gwiazd. Ciężar... Cóż, wielu spraw. No dalej, napij się jeszcze ziół, dobrze ci zrobią. I zastanów się, czy nie chcesz uciec. Wszyscy do tej pory od Evraana uciekali.

– Ja nie ucieknę.

Przyglądali się sobie dłuższą chwilę bez słowa – stary elf i wilcza dziewczyna. Aromatyczna herbata parowała, wypełniając powietrze rozkosznie słodkim aromatem.

– A więc siadaj. – Starzec znowu wskazał jej poprzednie miejsce na poduszkach. – I przysuń się no. Czy wiesz, jak nazywają się te gwiazdy?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top